Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-02-04 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1484 |
Słowo wstępu.
Bez polityki. Bez dzielenia, bez jątrzenia, bez znieczulenia. Tasiemiec Legiona nasączony wątkami autobiograficznymi. Mózgojeb pierwszej klasy.
SNUFF
Szpanerek
W szkatule leży podłużna kostka zawinięta w zupełnie wyblakły papier. Sięgam po nią ręką, rozwijam stare opakowanie... jasnoszare mydło. Serce zaczyna bić szybciej. Na środku gładkiej powierzchni, swastyka. Och! Na dnie szkatuły leży coś jeszcze – karteczka od mojego wielbiciela. Zgięta na pół, w środku krótki tekst napisany pięknym gotykiem: „ Droga Stello! Wysyłam Tobie w prezencie coś wyjątkowego. Mam nadzieję, że docenisz mój trud, który włożyłem w zdobycie tej unikalnej rzeczy. Tak, jest prawdziwe, takie, o jakim rozmawialiśmy. Chciałbym, byś użyła je przy najbliższej kąpieli, byś rozsmarowała je po całym ciele. Wszystkich jego zakamarkach. Chciałbym, żebyś to poczuła. Życzę Ci cudownych chwil. Twój Mefisto.”
Och, Boże... mój szpanerek.
Idę pod prysznic, przyciskając szpanerka do piersi. Świat się kurczy, zostaje tylko szlak do łazienki. Wchodzę do kabiny. Przesuwam kurek i po chwili zaczyna cieknąć ze słuchawki. Najpierw zimna, potem cieplejsza woda. Już w porządku, polewam ciało i odkładam słuchawkę. Szpanerek stracił zapach, a może nigdy go nie miał? Może lepiej, że nie pachnie, jest taki... bezosobowy. O, tak! Bezosobowy. Ślizga się po moim ciele jak normalne mydło. Nie! Inaczej, pewnie, że inaczej! Jest delikatny, taki słodki. Boże... czuję się jak hrabina z moich snów. Kuzynka królów. Szpanerek ślizga się pomiędzy cycuszkami, okrąża je, wreszcie przejeżdża przez sutki. Jak walec. Nie! Jak ślimak. Wielki ślimak. To co zostawia wnika w moją skórę, nasącza ją. Och! Odkładam szpanerka i rozmazuję jego ślady na całym ciele. Zaczynam wysychać i już nie jestem taka śliska, ale nic więcej się nie dzieje. Mocuję słuchawkę wysoko i staję pod strumieniem ciepłej wody. A może powinnam spłukiwać zimną? Brr... Niech będzie ciepła. Skóra wygląda normalnie, jak po zwykłym mydle. To wszystko? Już? Serce przestaje łomotać. Uspokajam się i dochodzę do siebie. Jednak odczuwam niedosyt. Brakuje mi czegoś... Bo, to wszystko jest takie zwyczajne, mimo świadomości, mimo skojarzeń... Szpanerek powinien być... gryzący. Jak w bajkach, ale to by się dało zrobić, bo przecież jest wiele żrących związków, które by można dodawać do kotłów z tłuszczem. Wypuszczam fantazję próbną, bo jeszcze nie wiem, co by to mogło być? Dlatego przyjmuję, że szpanerek po prostu jest gryzący. Teraz hrabina Stella poniesie karę. Och! Boże! Gryzący szpanerek! Znowu go biorę i rozsmarowuję po ciele. Cała się trzęsę. Zaczyna się! Skóra swędzi i piecze. Coraz bardziej i bardziej. Przesuwam kurek. Boże! Wrzątek. Natychmiast odcinam. Skóra pali mnie żywym ogniem. Walę w ścianki kabiny, ale ona jest zamknięta na amen. Chwytam szpanerka i rozsmarowuje po piekącej skórze. Chwilę czuję ulgę, ale potem jest jeszcze gorzej. Pojawiają się pęcherze, pękają. Płaczę, krzyczę, szlocham... i znowu używam szpanerka. Prawie nie mam już skóry, a ból się wzmaga. Szpanerek jeździ po żywym mięsie. Boże! Ech, no! Skończył się...
Współczuję ludziom. Tyle w nich lęku..., jałowego cierpienia, słabości, tęsknot. Strachu przed samym sobą. Nienawidzą prawdy, nienawidzą tego, czego nie znają, czego nie rozumieją.
Milczenie jest złotem
Mówią, że jestem opętana. Boją się mnie, bo znam ich myśli. Potrafię je wypowiedzieć, zanim oni zdążą odszukać słowa. Widzę je w ich postawie, zachowaniu, skurczach mimicznych i okolicznościach. To silniejsze ode mnie. Gdy miałam czternaście lat zszyłam sobie usta. Mama zemdlała, kiedy mnie zobaczyła. Potem zawieźli mnie na pogotowie i znów... psychiatra. Koniecznie chciał wiedzieć – dlaczego? Przyjrzałam się mu chwilę oraz wszystkim okolicznościom, które mu towarzyszyły i opowiedziałam o jego rezygnacji, która od kilku lat budzi się razem z nim po kojącej ból nocy. Kiedy skończyłam, przez długie minuty nie mógł się pozbierać, wreszcie chrząknął i udało mu się naciągnąć na twarz tę maskę, którą zakłada nie tylko dla pacjentów. Ostatnio zakłada ją nawet, kiedy staje przed lustrem.
- Prawda, panie doktorze? Kolejne chrząknięcie. Zastanawiam się, czy jestem w gabinecie, czy w chlewni, ale się powstrzymuję. Potem otwiera zużytą teczkę z planszami. Boże... Wyjątkowy milczek. Doktor Chrząk. Wiem, wiem... konieczne konsylium.
- Do widzenia, panie doktorze; uśmiecham się spuchniętymi wargami. Żyję w studni mojej odmienności.
Początek
Wszystko zaczęło się wkrótce po tym, kiedy widziałam plecy mamy i słyszałam jej szloch. Pochylała się nade mną, dotykała mojego policzka, kiedy leżałam w bieli z plastikową maską na twarzy i jakąś rurką w buzi. Wiedziałam tylko, że nie jestem w swoim pokoju, bo tam zawsze miałam kolorową pościel. Spałam. To było bardzo dziwne, tak spoglądać na siebie samą.
Otworzyłam wersalkę, podstawiłam taboret pod opadającą połowę i wślizgnęłam się do środka. Leżałam na plecach, za nic nie mogłabym się przekręcić. W dodatku wnętrze wersalki miało kształt niecki, tak że zsunęłam się na samo jej dno i nie mogłam przesuwać się ciałem. Dopiero kiedy chwyciłam ręką, krawędź szuflady, mogłam się podciągnąć i z trudem wydostać. Znalazłam sznurek. Jeden koniec przywiązałam do nogi stołka, zawinęłam wokół klamki, a z drugim końcem znów wślizgnęłam się do wersalki. Serce biło mi mocno. Poczułam nieznany szum w uszach, jakąś tępotę i mocno szarpnęłam sznurek. Sufit się nade mną zawalił i otoczyła mnie ciemność. Zsikałam się i rozpłakałam.
Tym razem pan doktor wietrzy grzybicę. Buciki z wentylacją. Sierść, brr..., wstrząsa mną. Krótka, biała. Labrador, dalmatyńczyk ….? - sobie myślę... - labrador. Zapasiony i leniwy.
- Śpi w nogach? - wyrywam doktora z odrętwienia.
- Co?
- Labrador, tłuste psisko.
- Skąd...? - doktor się gubi. Patrzy na mnie, potem spuszcza wzrok, znów patrzy.
- Zawsze pełno w misce, prawda? Karma wala się po całej kuchni. Potem zgarnia pan na szufelkę i dosypuje - kontynuuję – pościel też brudna?
- Co?
- Jak mankiety?
- Dosyć!
- Oo! Pan doktor warczy jak jego labrador. Uraziłam pana doktora? Bardzo przepraszam. Może przyjdę z mamą?
- Zamknij się wreszcie! Ile ty masz lat?
- Dziewięć, panie doktorze.
Zawróceni
Chodzę na spotkania zawróconych. Niby taka terapia. Rzygać mi się chce, kiedy opowiadają te swoje historyjki o spotkaniach z bliskimi, z Maryją i podobnymi kadrami. Nigdy i niczym nie byłam tak zauroczona, jak oni historyjkami z zaświatów, które w kółko odtwarzają. Po pewnym czasie zauważam istotne zmiany szczegółów w powtarzanych historiach. Jedne ze szczegółów się dematerializują, inne pojawiają niespodziewanie. Chyba nikomu poza mną to nie przeszkadza, w każdym razie nikt o tym nawet nie wspomni. Ja też nie. Wszyscy czekają, kiedy opowiem swoją historię, ale mocno nie nalegają, więc odmawiam. Nie dziś...
Klękam na środku sali. Wykonuję znak krzyża. W imię ojca i syna i ducha świętego. Amen. Splatam dłonie. Widzę jak są zaskoczeni. Konsternacja wisi niczym siekiera w powietrzu. Odchrząkuję i czekam. Zaczynają się podnosić z krzeseł i klękają, gdzie kto siedział. Zauważam, że ksiądz się ociąga. Ma wyraźne opory. Rozgląda się nerwowo. Widzi jak tamci klękają. Wreszcie się przełamuje, klęka, a z nim ostatni oporni. Jestem zadowolona. Mogę zaczynać:
- Widziałam anioły. Prawdziwe. Były inne, niż te na obrazkach.
- Tak od razu? - komuś się wyrywa.
- Nie. Najpierw była ciemność. Żywa i wroga. (mówię wolno, robię przystanki) Czułam się nią otulona. Czułam, że napiera na mnie ze wszystkich stron. Czułam jej zachłanność, jej nieposkromiony głód i jakąś tajemnicę skrytą w tym głodzie. Bałam się. Bardzo się bałam i ten strach narastał.
Nagle coś błysnęło, potem znów i znów. Nie wiadomo skąd i jak, w moją ciemność mozolnie wdzierało się światło . Poczułam siłę nadziei. Ogromną siłę. Wówczas ciemność rozpadła się i ujrzałam anioły zgromadzone wokół mnie. Były blaskiem, na który ciężko było patrzeć. Czułam ich lepkość, która wypełniała przestrzeń. Płakałam. To było dobro. Wciągało mnie, a ja tego bardzo pragnęłam. Amen. Widzę jak płaczą, są wzruszeni. - Anioły chcą, żebyśmy teraz odmówili różaniec. Nikt nie protestuje. Wówczas pociągam za koniec żyłki przyczepionej do różańca, który na początku spotkania wrzuciłam księdzu Andrzejowi do kieszeni. Cały czas leżała na podłodze, cieniutka jak włos i niewidoczna, lecz wystarczająco mocna, żeby sztuczka się udała. Prawdę mówiąc ćwiczyłam ją w domu dziesiątki razy. Pięknie! Różaniec wyskakuje z księżowskiej kieszeni i upada na podłogę. To zwraca uwagę. Zaskoczony ksiądz patrzy chwilę na różaniec i schyla się po niego. Szarpię żyłkę ponownie. Różaniec odskakuje, a zaczepiona żyłka zgodnie z planem rozwija się i już ją ściągam, kręcąc paluszkami. Widzę, że co niektórych zatkało. Nie wiedzą, co się dzieje. Wreszcie Kazia - starsza pani, serią elektrowstrząsów wyrwana z objęć Królowej Maryi, jak sama mówiła o sobie, zgina się, podnosi różaniec i chce go wręczyć księdzu Andrzejowi.
- Niee! - krzyczę i rzucam się na nią, swoim drobnym ciałkiem osłaniając różaniec. - On ma złe palce! On ma złe palce! - histeryzuję. Wszyscy są totalnie zaskoczeni.
- Kto, dziecko? Kto?
- On! - pokazuje palcem na księdza i płaczę. Teraz wszyscy patrzą na niego. Jest blady jak papier. Cała krew odpłynęła mu z twarzy.
- Co, ty mówisz, dziecko?
- One płaczą, nie chcą, żeby on dotykał różańca!
- Kto?
- Anioły. Chwytam różaniec i uciekam z nim. Do domu, szybko do domu.
Przychodzą do mojego domu. Delegacja zawróconych. Uciekam do swojego pokoju i zamykam się na klucz. Siedzą w kuchni z moją mamą. Zakładam słuchawki podłączone do moich uszu przyczepionych gumą do żucia pod spodem kuchennego blatu. Zawrócone czuby z wielkim przejęciem dyskutują z mamą. Jeden przez drugiego. Chwilami robi się z tego bełkot. Najwyraźniej spodobała im się moja sztuczka z różańcem. Opowiadają mamie o zjawiskach nadprzyrodzonych, że niby mają związek z moją osobą, że anioły się mną opiekują i że do mnie... przemawiają! O mamo! Oni nie tylko swoje własne historie zmieniają! Przecież nigdy nie powiedziałam, że mówią! Ciekawe, co mówią? Dowiaduję się po kilku minutach: mówią, że ksiądz Andrzej jest niedobrym księdzem, że grzeszy. One wiedzą, bo widzą ludzkie uczynki i przemawiają przez czyste duszyczki. Mmm! Mama płacze. Cisza. Pukanie do drzwi.
- Otwórz, dziecko, chodź, państwo przyszli z tobą porozmawiać. Chodź na chwilę, proszę. Akurat! Nie mam im nic do pokazania. Nie wymyśliłam żadnej nowej sztuczki.
- Niee... - skrzeczę.
- Na chwilę, chodź.
- Niee...
- Przykro mi, nie chce wyjść z pokoju.
- Szkoda..., szkoda. Może innym razem.
- Dowidzeenia! - krzyczę. Ksiądz Andrzej zatopiony. Koniec kariery w teatrze zawróconych. Dalej swędzą paluszki?
Studnia
Koniecznie muszę się położyć. Irytuje mnie to. Bardzo dziwne, ale w pozycji horyzontalnej czuję się nieco pozbawiona kontroli. Dobrze, że sufit jest wysoko. To mi daje potrzebną przestrzeń. Zamykam oczy. Widzę jego notatki na biurku. Spojrzałam, zanim zdążył je schować. Cholerka, wszystko do góry nogami. No, już, przekręćcie się.
- Głowa z drugiej strony.
- Ale kręci mi się w głowie, wolałabym tak.
- Połóż się normalnie.
- Dobrze, już dobrze. Zdołałam przekręcić strony z notatkami.
- Śpisz? Dlaczego zamykasz oczy?
- Relaksuję się, odprężam.
- Świetnie. Możemy zaczynać?
- Jasne.
- Co jest w studni?
- Ciemność.
- Czy coś jeszcze?
- Cisza.
- Z czym ci się kojarzy studnia?
- Z matką, kiedyś. Teraz z końcem.
- Końcem czego?
- Wszystkiego, każdy kiedyś wpadnie do niej.
- To śmierć?
- Nie. Studnia. W studni jest przestrzeń, w śmierci jej nie ma.
- A co jest?
- Mówiłam już. Jest pan podniecony?
- Co?
- Przepraszam, nie chodziło mi o erekcję.
- Powiesz jaśniej?
- Pomylił pan kolejność. Milczy, czuję jak się we mnie wpatruje. - Najpierw miały być plansze.
- Co? Skąd wiesz?
- Bałagan na biurku.
- Co?
- Kartka z numerem dwa, górny róg z prawej zagięty, trzeci wers od góry.
- Jjak...?
- Pan doktor się jąka? Nie wiedziałam.
- Powiesz jak to robisz?
- Normalnie, jak każdy. Mam oczy, to widzę.
- Nieprawda.
- Chce pan powiedzieć, że nie jestem normalna?
- Nie..., chcę wiedzieć jak to robisz?
- Zapamiętuję.
- Wszystko tak...?
- Raczej.
- Wystarczy, że spojrzysz?
- Raczej.
- Lubisz to słowo?
- Raczej.
- Bawisz się ze mną?
- (…).
- Odpowiedz.
- Raczej.
- Dlaczego to robisz?
- Raczej niech pan się zajmie moją terapią.
- Właśnie próbuję. Nie ułatwiasz mi.
- Lubię tę historię o Syzyfie.
- Jesteś cyniczna.
- Tak mówią.
- Wiesz dlaczego?
- Hm..., niech zgadnę: mają czyste serduszka, a ja brudne?
- To nie tak.
- A jak?
- Wiesz... lu...
- Wiem, ludzie się wstydzą swoich błędów, myśli i wypływających z nich wniosków.
- Nie to chciałem powiedzieć.
- To może przejdziemy do plansz?
Mateusz
Jestem na „p”. Konkretnie prusak. Obrzydliwe. Brr... Muszę poszukać, czy u nas ich nie ma. Okropne. Dlaczego takie paskudztwo jest na świecie? Fuj!
- Zostaw tę encyklopedię! Blada jesteś. Na słońce byś poszła, na dwór trochę!
- Po co?
- Idź dziecko, na trochę chociaż, idź na słońce...
- Od tego jest rak!
- Boże... dziecko...
- W powietrzu jest benzopiren, wirusy grypy i nie wiem czego jeszcze, bo nie dasz mi zrobić laboratorium w piwnicy!
- Dziecko, wysadziłabyś dom w powietrze, albo jeszcze byś wynalazła jakąś zarazę...
- Właśnie! I tak wynajdę!
- Zdążysz jeszcze, masz dziesieć lat dopiero.
- Czy to znaczy, że muszę się bujać na huśtawce, grać w klasy i biegać jak małpka po dworze?
- Idź na słońce.
- I tak nie dojdę, to osiem milionów kilometrów.
- To idź chociaż popatrzeć chwilę na słoneczko.
- Chcesz, żebym oślepła?
- Nie wiem, jak ja mam z tobą rozmawiać, dziecko...
Zaciekawiły mnie krzyki u sąsiadów. Zdaje się, że sąsiadka wydzierała się na syna w pokoju, którego okno wychodziło na wprost tego, przy którym siedziałam w naszym domu. Zauważyłam, że tamto okno nie jest całkiem zasłonięte, więc sięgnęłam po lornetkę. Widziałam jak on stoi ze spuszczoną głową, a matka potrząsa ręką i ciągle coś mówi. W pewnym momencie chłopak odwrócił się i wyszedł z pokoju, kiedy ona została na miejscu. Wrócił po chwili z paskiem w ręku i oddał go matce. Postawił krzesło na środku pokoju. Po chwili zgiął się nad oparciem krzesła i oparł ręce na siedzisku, wypinając tyłek w stronę matki. Widziałam, że ona na coś jeszcze czeka. Coś mówiła, ale nie potrafiłam odczytać z ruchu jej warg. Nie mogłam też uchwycić myśli, była ciut za daleko. Mimo lornetki. Nagle podeszła, rozpięła mu spodnie i zsunęła wraz z majtkami do kostek. Serce zaczęło mi walić. Potem biła pasem po gołej. Patrzyłam jak urzeczona. Żałowałam, że nie słyszę i jeszcze innych rzeczy. Zagapiłam się z liczeniem. W końcu nie wiedziałam ile pasów dostał.
Następnego dnia, zaczaiłam się na niego przy siatce sąsiadów.
- Mateusz, chcesz zobaczyć mojego pająka?
- Pewnie. Poszedł za mną do domu, potem po schodach na górę. Musiałam go trzymać na strychu, mama nie pozwoliła, żeby był w domu. Bardzo się go bała.
- Jest w terrarium, tam, pod ścianą – pokazałam mu palcem. - Nie bój się, przez szkło cię nie ugryzie. Ptasznik siedział jak zwykle w domku, który mu zrobiłam. Popukałam lekko patykiem. Wysunął odnóża.
- Widzisz? Kucał przed akwarium, a ja stałam nad nim.
- Mateusz?
- Widzę.
- Mateusz?
- Co?
- Ile dostałeś wczoraj pasów?
- Co?
- Nikomu nie powiem.
- Skąd wiesz?
- Podglądałam przez lornetkę. Wszystko widziałam. Powiesz czy nie? Zrobił się czerwony na twarzy.
- Trzydzieści.
- Bolało?
- Tak.
- A za co dostałeś?
- Za matmę.
- Często dostajesz?
- Nie.
- Jak często? - poprawiłam się.
- Różnie. Dlaczego pytasz?
- A jak ci powiem, to co?
- Nic.
- To nie powiem.
- Powiedz.
- Nie powiem.
- A co byś chciała?
- Pogadać.
- Ok.
- Ale żebyś nie uciekł.
- No co ty?
- A chcesz mieć dobre stopnie?
- A kto nie chce?
- A kiedy masz matmę?
- Jutro.
- To przyjdź jutro z matmą.
- Dobra. A powiesz mi, teraz?
- Jutro ci powiem.
- Ale chciałaś pogadać?
- Jutro pogadamy, idź już.
- Dobra. Widziałam, że się uspokoił, czerwień prawie zniknęła, ale czy wstyd też? Nie wydaje mi się.
Szkoła
Zmieniam szkoły jak rękawiczki. Wszędzie jestem dziwolągiem. To idzie za mną... Nie cierpię rówieśników, są jak małpki - głupiutkie, naiwne, ale wredne i podstępne. Ich mowa jest prymitywna, płytka i pozbawiona głębszego sensu. Są czepialskie i wścibskie ponad moją cierpliwość. Badają mnie, sprawdzają moje reakcje na swoje zaczepki. Myślą, że mają do czynienia z kolejną małpką. Koledzy i koleżanki! Spadajcie na drzewa! Już! Nie? Nie chcecie się odczepić? Opowiedzieć wam, co was czeka?
- Wiecie, że życie kończy się śmiercią, prawda? Wiecie, że każdy umrze, prawda? A wiecie, co tam jest? Co jest po śmierci? Ja wiem, bo byłam tam. Umarłam i widziałam! Tam czekają na was diabły! Nie macie pojęcia jakie straszne! Mają ślepia czerwone jak rozżarzone węgle, czarną jak murzyni skórę, pokrytą świńską sierścią . Widzieliście kły dzika? Diabeł też ma takie kły i jest zły. Bardzo zły! Czeka tam na każdego, kto umrze! To bardzo boli. Baaardzo!
No i już. Małpki płaczą i zostawiają mnie w spokoju. Siadam w ostatniej ławce, przy oknie, a żadna z nich nawet nie śmie się odwrócić do tyłu. Uczyć się małpki, uczyć, bo jesteście głupiutkie jak mój Kencjusz I. Kici, kici. Ale polonistka już nie jest taka głupiutka. Rozgląda się po klasie, zatrzymuje wzrok na mnie i już wiem, że jest uprzedzona.
- Co się stało? Monika, Iza, dlaczego płaczecie? Cisza, spuszczone małpie główki i cisza. Tak ma być! Ale pani wierci, drąży kolejnymi pytaniami. W końcu chłopak z pierwszej ławki zdobywa się na zdradziecki akt:
- Nowa opowiadała o... diabłach. Czekaj zdrajco, czekaj... Muszę ukarać kabelka.
- Stella, po lekcji idziesz do pokoju nauczycielskiego – polonistka zwraca się do mnie. Jak zwykle, ale po co? Jeszcze się nie nauczyli?
Dyrektor siedzi, a ja stoję, hah! Obok niego polonistka i moja nowa wychowawczyni – histeryczka. Nie chcę, żeby starsze panie dostały spazmów, więc nakładam maseczkę. Dyrek wygląda jak sum, a one jak karaski. Panie sumie, panie sumie, w sumie nic pan nie zrozumie! Czy pan zdoła w swym pojęciu dojść do prawdy o dziecięciu? Grubymi paluchami przewraca strony mojego dossier. Jestem ciekawa, czy chociaż wcześniej przeczytał całość? Nie sądzę.
- Dlacz... ? - Nie daję mu dokończyć – chciałam, żeby się odczepiły.
- Dziecko... nie masz koleżanek, nie masz przyjaciół...
- Mam.
- Ale u nas nie będziesz miała.
- Nie potrzebuję. Tam jest napisane – wyciągam rękę, wskazując palcem skoroszyt, w którym ludzkość zgromadziła wiedzę na mój temat. Milczą i patrzą na mnie. Spuszczam wzrok, niech się napatrzą.
Jednak nie czytali... Ostatnia lekcja to gusełka, byłam pewna, że przygotowali dla mnie tradycyjną godzinkę w kozie, ale nie, więc trafiam z małpkami na gusełka. Mmm. Eee, no! Badam wzrokiem katechetę, ale kiedy on się rozgląda, odwracam głowę. Zaczyna się. Będzie ciekawie. Klimat zmartwychwstania ciał. Wiem coś o tym.
- To prawda, że na sądzie ostatecznym wszyscy zmartwychwstaną?
- A kto pyta?
- Stella, przedstawiam się ładnie.
- Masz bardzo piękne imię, Stello.
- Dziękuję (nienawidzę swojego imienia).
- Tak, powtórnie przyjdzie Pan Jezus w chwale i ciała zmartwychwstaną.
- Będą jak żywe?
- Tak, jak żywe.
- A co z żyjącymi ludźmi?
- Razem będą oczekiwać sądu Bożego.
- Czyli nie będzie można rozpoznać, kto jest prawdziwy, a kto zmartwychwstał?
- Wszyscy będą prawdziwi, Stello. Dusze ludzkie są nieśmiertelne.
- Ale przecież rozmawiamy o ciałach.
- Nno... tak.
Już zasiałam, hah. - To znaczy, że w niebie będą dusze razem z ciałami?
- Dziecko, jak ty się nazywasz?
- Zadałam pytanie.
- Jak śmiesz?
- Jak śmie zadawać pytania? Nie słyszałam o przykazaniu w którym Bóg zabrania zadawania pytań. Może Kościół wymyślił jakieś nowe? Proszę dzieciom powiedzieć, niech wykują na blachę!
- Won z klasy!
- Jest pan sędzią?
- Won!
Spróbuj mnie tknąć, palancie..., robaczku świętojański.
Z nimi nie ma dyskusji. Jak może być, skoro oni nie rozumieją tego, co czytają? Jest napisane w setkach milionów kopii, że sam Jezus Chrystus, gdy zmartwychwstał, to był trudny do rozpoznania. Dopiero, kiedy się odezwał lub wykonał charakterystyczny gest, wówczas ze sporą dozą niedowierzania widziano w nim zmartwychwstałego proroka. Zdarzało się, że godzinami siedział przy jednym stole ze swoimi uczniami, jako ta kukła, a dopiero, gdy chleb przełamał, dostrzeżono w nim mistrza. A może Jego cień? Oj! Guślarze, guślarze!
Moja edukacja to jedna, wielka pomyłka. Mogłabym nie chodzić do szkoły, ale system nie przepuści, więc staram się dostosować, co kosztuje mnie naprawdę wiele. Dzielę przedmioty szkolne na prawidłowe, jak matematyka, fizyka, języki, oraz jałowe czyli plastyka, wychowanie fizyczne, historia według maluczkich i gusełka. Zapomniałam o mojej ulubionej biologii, tyle, że jestem daleko z przodu. Ale właśnie trwa plastyka. Mam tok indywidualny. Naoglądali się wystarczająco i nie chcą, żebym jeszcze coś rysowała, czy malowała. A szkoda... Mają kilka moich malowideł w dossier. Czasem mi wstyd. One są świadectwem mojego beztalencia, niechlujstwa, ignorancji, a przecież wcale taka nie jestem! Doskonale wiem, że obrazy maluje się miesiącami, latami nawet. Do tego potrzebne są barwniki, sekretne receptury, eksperymenty. Setki, tysiące prób. Nie mam na to czasu, nie mam do tego serca. Maluję postaci ze świńskimi ryjami. Koboldy. One napastują, dręczą, mordują. Ścinają głowy kobietom, wrzucają je do ognia. Bawią się rusztami do których przywiązani są ludzie. Pieką dziewczynki i chłopców. Koboldy zawsze są w czarnych sukmankach, a kobiety w kolorach – czerwonym, żółtym, zielonym. Czerwone Słońce krwawi. Chmury granatowe, a łąka brunatna, jak zaschnięta krew. Strup. Wszystko zaschło, ale wystarczy zdrapać. Zawsze daję czerwień jako podkład.
Na plastyce przeglądam albumy. Modigliani, Chagall, Renoir, Cezanne, Gauguin, Matisse, Manet (pomieszanie z poplątaniem). Nie ujmuję, ale mam swojego Hieronima. Nasze kadry są bardzo podobne. Zwierzęcy świat i ostrza prawdy. Prawda na twarzach ludzi. Wiem, że Bosch ją widział. Widział to samo, co ja. Wymiotował tym. Lubię oglądać jego rzygowiny. Są prawdziwe, jakbym widziała własne. Ale doceniam sztukę jako taką i nie mam nic nawet przeciwko Kandisky`emu. Nawet Malewiczowi, czy Tchórzewskiemu, ale z El Greco dajcie mi spokój. Niech sobie wisi w kościołach. Manierę każdy może mieć własną, ale abstrakcjonizm konfesyjny niech wypełnia kościoły.
Nie mam złudzeń co do nowej klasy. Zawsze kończy się tak samo, pytanie jest jedno: kiedy się zacznie? Okazuje się, że szybciej, niż dotychczas. Małpiarnia zawsze jest taka sama: wejść na głowę, narobić, potem zeskoczyć i się chichrać. Wchodzę do klasy ostatnia i ostatnia wychodzę, siadam w ostatniej ławce, kucam na końcu korytarza, nie zgłaszam się na lekcjach, nie mówię, jeśli ktoś nie zapyta i sama o nic nie pytam. Nikogo nie dotykam, schodzę z drogi tym, co idą z przeciwka. Chcę tylko spokoju, nic więcej, ale to za dużo. Chcę, żeby nikt mnie nie popychał, nie ciągał, nie kopał mojego plecaka, ale to za dużo. Chcę za dużo. Mam zbyt wysokie wymagania. Ale mam też granice. Jest nią moje ciało. Każdą moją rzecz mogą zniszczyć, zabrać, ale nie wolno im mnie dotykać. Czy nigdy tego nie zrozumieją?
Na ostatniej lekcji znika mój plecak. Nie wiem, gdzie jest. Nie będę szukać. Słyszę jak szepczą w ławkach, jak patrzą na mnie ukradkiem, jak się chichrają. Odnajduje się na trawniku przed szkołą. Rzeczy wysypane obok, podeptane i zabłocone. Stoją kilkanaście metrów dalej – spora grupa małpek. Zaśmiewają się do łez. Ryczą ze śmiechu, wyją. Nie spieszę się, powoli otrzepuję zeszyty i książki, wycieram z grubsza chusteczkami higienicznymi i pakuję. Potem wstaję i idę do domu. Suszę wszystko na kaloryferze, ale ślady zostają. Następnego dnia polonistka przesmradza się po klasie. Zwraca uwagę na mój zeszyt:
- Dziewczyno! Coś ty robiła? Zeszyt jak u najgorszego flejtucha! Klasa rży. Ona bierze go w rękę, podnosi by wszyscy mogli zobaczyć, a potem z odrazą rzuca na ławkę.
- Weź nowy, czysty zeszyt i przepisz wszystko. Nie masz pieniążków to ci kupię! Zrozumiałaś?
- Tak.
- Masz pieniążki na nowy zeszyt czy nie?
- Mam.
Celują tam, gdzie mam wygolone włosy, nad uchem z lewej. Plasteliną i ryżem z dmuchawek, kawałkami drutu z procy. Jak w dorzeczu Amazonki. Zakładam czapkę. - Tak, jestem chora, mam wrażliwe opony, proszę pani. Muszę chodzić w czapce, bo inaczej zaraz coś łapię. Zbieram dane, obserwuję ich i analizuję, sporządzam sobie profilki. Wreszcie namierzam ognisko: trzech, może czterech chłopaków i dwie dziewczyny. To od nich wszystko wychodzi. Reszta boi się ich i obłudnie liżą im tyłki. Ze strachu, że mogą w każdej chwili stać się ofiarą. Pozostaje ustalić, kto jest głową? Pracuję nad tym. Wszystko wyjaśnia się na długiej przerwie. Grupka pastwi się nad okularnikiem o ksywie Ślepy. Szumi wykręca mu ręce, reszta asystuje. Molestują go o drobne, każą mu wyskakiwać z hajsu. Wypłacają mu karczycha. Ślepy ryczy. Mięczak..., a ja już wiem, kto jest harnasiem!
Kolejny dzień zaczyna się normalnie. Normalnie wstaję, jem śniadanie, pakuję się i idę do szkoły. Wchodzę do klasy ostatnia, siadam w ostatniej ławce i cierpliwie czekam, aż skończy się lekcja i będę mogła wyjść na przerwę, pójść gdzieś w kąt i przewietrzyć spoconą głowę. Po ostatnim dzwonku zmieniam swoje zasady i trzymam się niedaleko Szumiego oraz jego pretorian. Czuję, że coś kombinują i nie mylę się. Przed szkołą znów dopadają Ślepego. Podchodzę bliżej, zbieram się w sobie i wołam:
- Szumi to cwel! Ludzie gadają, że jego matka daje listonoszom!
Natychmiast zostawiają Ślepego i pędem w moim kierunku. Szumi na przodzie, trzoda za nim. Dopada mnie pierwszy, jego pięść trafia w policzek. Upadam.
- Ty szmato! Ty kurwo! Ty śmieciu!
Dookoła mnie wrzawa. Szumi stoi nade mną i sobie używa, pluje. Jeszcze kopniak w bok. Widzę jak się zamierza. Jest w zasięgu. Spinam się i z całej siły kopię go w kostkę czubem mojego martensa. Zgina się w pół wydając dziki krzyk i podskakuje na jednej nodze trzymając się za kostkę. Słyszę śmiechy. Wstaję, otrzepuję się i patrzę z uśmiechem na kulawego harnasia.
- Ty szmato! - znowu zaczyna. Próbuje się na mnie zamachnąć, ale robię krok do tyłu, zachodzę go od zdrowej nogi i... łup! I jeszcze raz! Trafiam centralnie w kolano. Szumi przewraca się, a wtedy go dopadam. Świat się kurczy, bardzo... Widzę tylko kupę mięsa, którą systematycznie obrabiam martensami. Z prawej i z lewej. Ile wlezie. Wokół mnie wrzeszcząca obręcz, jak na walkach psów, a przecież ja tylko... tłukę mięso. Wpadam w szał, moje oczy zachodzą bielmem. Nic już nie słyszę, ani nie widzę. Wierzgam nogami w powietrzu.
Dzień następny. Jestem ta sama, co wczoraj, przedwczoraj, miesiąc, rok temu: inna. Ale wciąż ta sama. Jednak środowisko nie jest to samo, co wczoraj. Czuję to, kiedy tylko przekraczam próg szkoły. Wszyscy patrzą na mnie, odsuwają się, cofają. Nie krzyczą, nie śmieją się. Cisza..., kiedy się rozbieram w szatni, kiedy siadam w ławce. Nie ma Szumiego. Er ist krank. Jeszcze się nie rozpakowałam, a pani od niemieckiego wychodzi z klasy. Mmm. Staję w ławce, chrząkam. Natychmiast wszystkie małpki zwracają się w moją stronę. - Czy mogę już zdjąć czapkę? Jedno, krótkie parsknięcie i cisza. Śmiertelna cisza.
- Zadałam pytanie! - mówię podniesionym głosem. Dalej nic, ale nie zmniejszam ciśnienia. Wtem słyszę:
- Tak!
Kto tam? - patrzę. Boże... to Kabel. Pieprzony, podskórny głos ludu.
- Wyjdź na środek, klęknij na kolana i jeszcze raz odpowiedz! - wzywam Kabla. Ociąga się chwilę, a potem robi to wszystko, co mu kazałam. Wtedy małpki zaczynają się śmiać, a ja odpuszczam. Kabel wraca na miejsce i wszystko jest w należytym porządku. Daleko zajdziesz, Kablu...
Pazerność
Kłamstwa mają we krwiobiegu, wyssane z biegiem czasu. W niektóre z nich, sami uwierzyli, inne sączą dla lepszego samopoczucia, dla piedestału, dla zabicia lęków, z wyrachowania. Nigdy nie przestaną, bo prawda ich przerasta. O niej potrafią jedynie śnić, lecz żądają jej od innych. A kiedy okazuje się krzywizną, kiedy oczekuje od nich zmiany widzenia, wówczas robią wszystko, żeby ją ukryć przed innymi. Stają się jej strażnikami. Ich pazerność nie zna granic. Chcą wziąć wszystko. Cały świat, całą rzeczywistość, także zaświaty o których nie mają pojęcia. Wiem, że nawet gdybym się wyniosła na Marsa, to zrobiliby wszystko, żeby mnie badać na odległość, przez teleskopy, wysyłając swoje muszki z kamerkami. A kiedy udałoby się im dolecieć na Marsa, wówczas zatknęliby na nim swoją banderę i obwieścili mi kodeks życia na Marsie. Musiałabym porzucić swój Marsjański Styl Życia, bo oni postawili na nim nogę. Taka rasa. Zawsze muszę być jak oni, bawić się w ich zabawy, grać w ich gry. A jeśli nie zechcę? Nie mam prawa do walki o MSŻ? Odmienność musi odejść? Gdzie? Znają to miejsce, prawda? Z nazwy, tylko z nazwy... Co oni mogą o tym wiedzieć, skoro tak bardzo brakuje im wyobraźni? Zamiast niej hodują lęki. Poszukują pasterzy, którzy ich wypasą i pokażą palcem zło – mnie.
Black Holes
Osobliwość. Nie osoba, tylko osobliwość – tym jestem. Nawet mi się to podoba. Mam swój horyzont zdarzeń, do którego lepiej się nie zbliżać. Sobie jestem. Nie wiem, dlaczego mówią „czarna dziura” na tę rzecz, której nie potrafią rozgryźć? Przecież to ma obwód, średnicę, masę, wszystko, co potrzeba, by „być”. Dlaczego dziura? Czy to ma związek z ciśnieniem i temperaturą? Za dużo, jak na zdrowy rozsądek? A Bóg, to nie za dużo? Bóg jest już całkiem poza skalą. Podobno kto podważa istnienie Boga, ten nie tylko jest śmieszny, ale bluźni. Tak mówią: uczeni w mowie i w piśmie, a zombie powtarzają.
Jestem śmieszna? Bardzo? Koboldy pożerają dzieci. Składają z nich ofiary. Bóg się wzrusza, kiedy płaczą wstępując na występ skalny i... szus! Szalony Ikar! Następne proszę. O, taak! Płacz dziecko, płacz! Szlochaj, spazmuj, zanoś się! Szus! Będzie padać! Bóg wysłuchał. Idź na wzgórze Moria i tam złóż w ofierze pierworodnego. No! Już! Tym razem, Bóg nie zechce. To tylko próba. Bierz nóż. No! Dobrze, to minęło, Bóg się zmienił – jest miłością. Oddaj dziecko na plebanię, tam będzie bezpieczne. Weź za rączkę, sam zaprowadź. Umiesz przecież... Jakie to... słodkie.
Od pewnego czasu dzieje się ze mną coś dziwnego. Są chwile, coraz dłuższe chwile, kiedy moje myśli uporczywie wywołują obrazy, których mocno się wstydzę, a to powoduje skurcze w podbrzuszu. Nigdy wcześniej nie bawiłam się lalkami. Miałam ich kilka, ale nocowały w kartonach na strychu. Zawsze uważałam zabawę lalkami za śmieszną, aż córka jednej ze znajomych mamy pokazała mi pogrzeb lali. Rozebrała ją ze wszystkiego, obcięła jej włosy, na koniec ułożyła w kartonie po butach. Obkleiła karton taśmą i poszliśmy do ogródka. Powiedziała, żebym wykopała grób dla lali. Gdy skończyłam, pożegnałyśmy lalę płaczem i włożyłyśmy na dno dołka. Zasypywałam ją w milczeniu, a myśli szalone kłębiły się w mojej głowie jak węże. Zresztą kłębią się od tamtej pory nieustannie. Moje kadry składają się, są coraz bardziej wyraziste, coraz więcej szczegółów w nich widzę. Zawsze je czułam, ale nie miały kształtu, a zabawy z zamykaniem w wersalce były nieudolną próbą ich zrozumienia. Nocą odnajduję wszystkie moje lale, doprowadzam je do porządku, czeszę, poprawiam ubranka. W końcu moje milczące królewny siadają na półce. Dobranoc.
Po kolacji – zły wieczór - losowanie. Pięć lal – pięć losów: cztery puste, w jednym pogrzeb. Kocham je wszystkie, ale przyznam, że gdybym mogła wybierać, to pochowałabym brunetkę. Ma coś takiego w twarzy, że sama się prosi o pogrzeb. Też ją kocham, ale losowanie musi być. Nic nie poradzę, to siła wyższa. Zostawiam wszystko tej sile, bo sama jestem niesprawiedliwa z powodu moich sympatii i antypatii. Wkładam losy do słoiczka, potrząsam nim, a potem wyrzucam je na oczach lal i wręczam każdej po jednym. Uff..., już po wszystkim. Klamka zapadła, teraz muszę tylko odczytać lalom ich losy. Od lewej. Pusty! Blondyneczka cieszy się jak głupia. No, już dobrze kochanie – całuję ją w usta. Rozwijam drugi: pusty! Mój kochany rudzielec! Cmok! Teraz brunetka, ta, co jej źle życzę. Trzęsą mi się ręce, upuszczam los na podłogę. Podnoszę, rozwijam: pogrzeb! Och! Nie oszukiwałam! Przysięgam! Przykro mi, kochanie, bardzo mi przykro. Jeżdżę paluszkiem po jej buzi. Nie płacz kochana, nie płacz... Idę po nożyczki. W czasie strzyżenia serce bije mi szybciej. Najkrócej jak się da. No i już... Teraz rozbieram wystrzyżoną brunetkę. Jest zupełnie bezwolna. Układam nagą w pudełku. Obklejam je taśmą – to pieczęć, żeby lala nie mogła się wydostać. Pierwsza pieczęć. Druga, to grób w ogródku. Rozumiem, że moje pogrzeby są nietypowe, bo przedwczesne – lale są ładne i żywotne, nic im nie dolega. Niestety los wybiera jedną z nich. Ślepy los. Nie winię siebie, ja tylko wykonuję jego polecenie. Tak musi być, inaczej świat utraciłby spójność i rzeczywistość uległaby zachwianiu.
Po kilku pogrzebach wiem już czego brakuje. Jest za cicho. Lale nie płaczą, nie błagają, nie szlochają. Ja bym płakała, jestem pewna. Wyrywałabym się, próbowała uciec, schować się przed złym losem. Nie wiem, co z tym zrobić. Zaczynam dochodzić do wniosku, że lale są bezużyteczne. Próbuję jeszcze zaklejać im buzię plastrem, wtedy jest... jakby bliżej prawdy. Chętnie bym... zszyła. Oj! Bolą paluszki, igła z trudem przeciska się przez plastik i twardą gumę. Daruję sobie. Dotykam własnych warg. Są takie miękkie, myślę, że igła przeszłaby z łatwością na wylot. Ściskam wargi palcami i czuję, że nic nie mogę powiedzieć, nic nie może wydostać się z buzi, prócz „ mmm...”. Och!
Koniec części I.
Wobec powyższego gratuluję serdecznie i po męsku!