Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-12-05 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1050 |
Sobota, 20.12.14`
1.
Anna obudziła się o piątej rano, jak zawsze. Wstała z łóżka i poszła do łazienki wyćwiczonym od lat, wytrenowanym krokiem. Ale patrząc na swoje odbicie w lustrze, zdała sobie sprawę z tego, że nie musi się nigdzie spieszyć. Postała tak jeszcze chwilę, zastanawiając się, co dzisiaj będzie robić, a potem wróciła do sypialni. Wyłączyła światło, położyła się z powrotem do łóżka i nakryła się szczelnie ciepłą jeszcze kołdrą. Ułożyła się jakoś, ale nie mogła już zasnąć. Po kilku minutach przekręcania się dała za wygraną. Już nie zaśnie przecież.
Od wczorajszego dnia, od tej rozmowy z szefem, miała jak gdyby zablokowany mózg. Nie potrafiła myśleć. W ogóle. Nie o czymś konkretnym, ale w ogóle właśnie. Nie, nie, czas z tym skończyć, pomyślała. Jak długo będzie się jej w głowie kotłować to jedno: że ją zwolnił? Po tylu latach pracy... Pół życia spędziła w Telewizji... Połowę swojego życia tam zostawiła. Oddała... A niech ich wszyscy diabli. Koniec z tym. Szlus. Weź się w garść, kobieto. Obudź się wreszcie.
Wstała energicznie z łóżka i zaczęła składać pościel. Nagle poczuła jaka jest głodna i zaczęła sobie przypominać, co właściwie jadła wczoraj? Chyba nic. A może?... Tak, kanapkę sobie zrobiła i herbatę, wieczorem. I to wszystko. No nie... Aż ją coś zassało w żołądku. Złożyła sofę i poszła do kuchni, nadal w koszuli nocnej.
Dosyć tego, pomyślała, otwierając lodówkę. Wyjęła trzy jajka z pojemnika i położyła je na blacie. Zamknęła lodówkę, wyciągnęła miseczkę z szafki, widelec z szuflady i wybiła jajka do miski. Odwróciła się i włączyła ekspres. Roztrzepała mocno jajka, wyciągnęła patelnię i położyła na nią trochę masła. Potem włączyła kuchenkę i postawiła na palniku patelnię. Wylała wodę z przepłukanego ekspresu, podstawiła filiżankę i nastawiła swoje ulubione „Americano”. Wlała masę jajeczną do patelni, na rozpuszczone już masło. Spojrzała na otwarty, drewniany chlebak. Resztka chleba. Ale nie będzie teraz lecieć do sklepu, musi jej wystarczyć to, co jest. Zamieszała jajecznicę i zerknęła na filiżankę napełniającą się kawą. Wyrzuciła skorupki od jajek do śmieci i znowu zamieszała masę na patelni. Cholera, zaklęła w duchu i posoliła jajka. No... Jeszcze trochę... Dobra. Wyłączyła palnik, wyjęła z szafki talerzyk i przełożyła na niego jajecznicę. Mocno ściętą, tak jak lubiła. Nie żadne tam „rzygowiny”. Pustą patelnię zalała wodą z kranu i zostawiła w zlewie. Chleb okazał się jeszcze dosyć miękki, chociaż stary. Trudno. Kawa też się już zaparzyła... Zaniosła to wszystko do pokoju. Usiadła w fotelu i zaczęła jeść ze smakiem śniadanie.
– Ty gnoju – powiedziała do siebie. – Ty cholerny, parszywy gnoju. Już mi więcej nie popsujesz humoru.
Pomyślała, że to chyba niedobrze, że mówi do siebie samej i to na głos, ale co tam... Uśmiechnęła się i zaczęła pałaszować jajecznicę.
Będę musiała sobie zaplanować dzisiejszy dzień. Prysznic, ubranie, zakupy... Święta... No właśnie. Muszę zadzwonić do Roberta, czy przyjeżdżają czy nie. Aha... Muszę pojechać po rzeczy do Firmy... Dobra, co mi tam... Anna wzięła łyk kawy. O. Pojadę na Przymorze, na rynek. Przecież muszę kupić choinkę. A dzisiaj sobota. Właśnie. A jak nie przyjadą?... To na diabła mi jakaś tam choinka? Nie, przyjadą... Przez tego cholernego dziada nawet nie potrafię się cieszyć ze Świąt. Niech go szlag trafi, łajzę jedną...
2.
Anna zebrała się jakoś, wyszła z domu i wsiadła do samochodu zaparkowanego nieopodal. Zastanawiała się, czy najpierw pojechać do Firmy czy na zakupy. Ale nie było jeszcze nawet siódmej rano, a to, co ma kupić było uzależnione od tego, czy syn przyjedzie, czy nie. I czy sam, czy ze swoją Dorotą. Przecież jeszcze i prezenty... I na jak długo. Zdecydowała się wreszcie pojechać najpierw do pracy. Bolało ją to, przypominało, ale i tak musiała tam pojechać, prędzej czy później. Ruszyła więc na Czyżewskiego.
Dochodziła dopiero siódma, więc było jeszcze mało ludzi, raptem kilka samochodów na parkingu. Podniosła sobie szlaban, naciskając pilota przyklejonego do deski rozdzielczej swojego Clio. Cholera, będę musiała go odkleić i zdać, pomyślała. Stanęła na swoim stałym miejscu parkingowym i mocowała się przez jakiś czas z pilotem, ale w końcu klej puścił. Trzeba będzie to wyczyścić, to miejsce, bo się będzie lepiło, pomyślała.
Wyszła z samochodu i raźnym krokiem weszła do holu. Służbę miał dzisiaj Stefan. Niezbyt rozgarnięty, widać, że trunkowy. Podobno podpadł przez to ostatnio. Ciekawe, który to raz? Pewnie będzie wystraszony. Poza tym, wredna morda.
– Dzień dobry.
– A, dzień dobry pani. – Portier nawet nie wstał ze swojego fotela, pisał coś tam w swoich papierach.
– Chciałam odebrać ten karton ze swoimi rzeczami. – Anna podeszła do przeszklonej ściany i oparła się o długi blat lady, zaglądając do środka, przez otwarte okno portierni.
– No, mówił mi zmiennik, że zwolnił panią ten...
– Niestety, tak. A, właśnie. Zdaję pilota do szlabanu. – Anna położyła mały, czarny przedmiot na ladzie, po drugiej stronie okna.
– Aha, aha...
– Ale chciałam jeszcze pójść do pokoju związkowego, bo nie zabrałam wczoraj żadnych dokumentów stamtąd. – Anna patrzyła, jak jej pilot znika w czerwonych łapach Stefana. – Mógłby mnie pan wpuścić na parę minut? Bo nie mam już swojej karty. A, no i klucz, dwieście siedemnaście poproszę.
– Nie, nie mogę. – Portier wzruszył ramionami i zrobił przy tym minę jak zbity pies. – Dostaliśmy wyraźne polecenie z samej góry, żeby pani nie wpuszczać. Przepraszam, ale nie mogę. Ani pani, ani Pawłowskiego i tego drugiego, jak mu tam...
– Jastrzębskiego?
– No. Podobno sam szef był tu wczoraj i dał wyraźne polecenie. Zakaz wstępu i tyle.
– Ale jak: „zakaz”? A zebrania związkowe? Albo jakbym chciała pójść do kadr, czy księgowości?
– No, wie pani, pani Kownacka... Zakaz i tyle. Nic na to nie poradzę.
– Jasna cholera... – wkurzyła się Anna. – Przecież ja tam mam z dziesięć segregatorów, teczki, dokumenty... Co on sobie w ogóle wyobraża?
– Niestety. Przecież tu jest kamera. Akurat na panią, nie? I na korytarzach, w pokojach, sama pani wie. A on pewnie z samego rana przejrzy monitoring, taki jest na panią cięty. Na innych też, ale na panią... Nic nie poradzę. – Stefan wstał ze swojego fotela i sięgnął po karton, leżący ze dwa metry od niego na podłodze. – Kazał to pani dać i to wszystko. – Postawił pakunek na ladzie, w otwartym oknie portierni. – No, sama pani widzi, co tu się wyrabia...
– Ale ja muszę wejść! – Anna zaczęła się denerwować. – Ktoś może sobie łazić po pokoju związkowym, przeglądać dokumenty... Cholera jasna... Przecież ja tu jeszcze pracuję!
– I tak i nie. Nie mogę pani wpuścić. Przecież jest już pani rozliczona. Na wypowiedzeniu, jak to się mówi.
– No to wpuści mnie pan, czy nie?
– Przykro mi, ale nie. – Stefan wzruszył ramionami. – Mam wyraźny zakaz.
Przez chwilę Anna patrzyła na niego, a potem energicznie wzięła karton i wyszła, zła na siebie, że nie zabrała wczoraj dokumentów. Cholera jasna... No, jeszcze się ktoś teraz napatoczy i będzie się gapić, jak się wykłóca z portierem...
Dokumenty to tam pikuś, ale ten cham jeden w ogóle nie chce mnie tu wpuścić! A to gnój... Dobra, dokumenty przyniesie mi Grażyna czy Agata, to nie problem... Cham jeden...
Kliknęła pilotem na samochód i otworzyła bagażnik. Wsadziła karton, głęboko, żeby się nie przesunął. Poza tym zakupy będą jeszcze przecież. Zatrzasnęła klapę i wsiadła za kierownicę. Przekręciła stacyjkę i zerknęła na zapalające się światełka na desce rozdzielczej. Zegar pokazywał siódmą zero trzy. Hm... Do Roberta nie będzie dzwonić, przecież jest za wcześnie. Zakupy w Lidlu? Już mają otwarte. Ale co kupić? A może najpierw na rynek, po choinkę? A jak Robert... E, na pewno przyjedzie. Poza tym, albo właśnie skończył, albo zaczyna dyżur.
Anna sięgnęła do torebki po telefon i wybrała numer syna z „ulubionych”. Po kilku sygnałach połączyła się.
– Mama? – Usłyszała jego głos.
– Aha. Przepraszam, że dzwonię o tej porze...
– Nie ma problemu. Właśnie zszedłem z dyżuru, idę do szatni.
– Właśnie, pomyślałam, że cię nie obudzę może. Słuchaj, co ze Świętami? Przyjeżdżasz? Z Dorotą czy sam?
– A nie... Widzisz... Nie chciałem dzwonić do ciebie wczoraj wieczorem, bo było już późno... Wiesz, załapaliśmy się na last minute do Egiptu na Święta. Mamy wylot w poniedziałek rano z Berlina. Wyobrażasz sobie? Za trzydzieści pięć procent ceny, na całe dwa tygodnie, razem z Sylwestrem. Nieźle, co?
– Do Egiptu? – Annę aż zmroziło, jak to usłyszała.
– No. All inclusive, dwa tygodnie. My tu z Dorotą cały czas ciągniemy dyżury, sama wiesz. Wreszcie odsapniemy.
– No tak, tak.
– Ominie nas wizyta u jej rodziców przynajmniej. Trochę mi ciebie szkoda, bo chciałem przyjechać, a nie możesz przecież sama siedzieć w domu na święta. Pewnie zrobisz sobie Wigilię z Krysią, jak ostatnio, co?
– No tak, tak.
– A co tam u ciebie, mamo?
– Po staremu.
– Pewnie jak zwykle masz młyn w pracy, co?
– Jak zawsze.
– To tak jak ja. Świątek, piątek, nocki... Sama wiesz.
– No tak.
– Dlatego lecimy z Dorotą na Święta i zostawiamy to wszystko w cholerę. Szpital jak dla mnie może się zawalić. Gadałem właśnie z ordynatorem, bo musiałem przesunąć dwa dyżury, ale wszystko załatwione. W niedzielę w nocy jedziemy pociągiem do Berlina, tam wczesnym rankiem na lotnisko i czarter do Kairu.
– A to niemiecka wycieczka?
– No. Żaden problem.
– No jasne.
– Tak, że przepraszam cię, mamo, przepraszamy, ale na Święta będziemy się widzieć jedynie na Skypie.
– Aha. No dobrze. Właśnie dlatego dzwonię, bo już chciałam zrobić jakieś większe zakupy, ale tak, to...
– Jasne. Jak cię znam, to i tak narobisz tego...
– Niby dla kogo? Dla siebie samej?
– No, przepraszam jeszcze raz, mamo, że tak wyszło. Sama wiesz, jak jest. Jak gdzieś nie wyjedziemy na Święta, to będziemy udupieni. Zaraz będą gadać, żebyśmy wzięli jakieś zastępstwo za kogoś, bo przecież nie mamy dzieci, rodziny i tak dalej. I znowu Święta w szpitalu, jak ostatnio. Znowu komuś dziecko zachoruje, teściowie przyjadą albo co innego.
– No to się postarajcie wreszcie o swoje.
– No, może...
– Może tam w Egipcie, co?
– Czemu nie?
– Czas by już był, Robert. No dobrze. To wy tam sobie wszystko poukładajcie spokojnie.
– No jasne. Zdzwonimy się jeszcze, okej?
– Jasne, jasne.
– To na razie, mamo.
– No, to pa.
– Pa.
Anna nacisnęła czerwone pole na komórce i rozejrzała się po parkingu. A tak liczyła, że przyjedzie...
Wytłumaczyła sobie, że faktycznie, może być przepracowany, a taki wyjazd dobrze mu zrobi. Im. Dorota, jako ewentualna synowa, niezbyt jej się podobała, ale... mogło być gorzej. Uświadomiła to sobie niedawno i trochę poluzowała własną ocenę Doroty. Ta jego poprzednia... Niezłe ziółko...
Ale co z zakupami w takim razie? Bez sensu... Pojedzie na rynek po jakieś parę gałązek do wazonu i tyle. A spożywka... E, normalnie. A może coś upiec? Jakieś ciasto? Ale jakie? Może drożdżowe z makiem? Albo sernik? Zobaczymy.
Ale niby dla kogo?
Anna odłożyła komórkę na fotel obok i przekręciła kluczyk w stacyjce. Zerknęła na wejście do budynku, bo przypomniała sobie, że przecież nie ma już pilota. Wrzuciła jedynkę i podjechała powoli pod szlaban. Stefan obserwował ją chyba na monitorze, bo nawet nie musiała zwalniać, żeby wyjechać na ulicę. Szlaban unosił się właśnie do góry.
3.
Anna nie wszystko kupiła we Wrzeszczu, więc zajechała jeszcze do Biedronki przy dworcu w Gdańsku. O dziwo, zwalniało się właśnie jedno miejsce parkingowe przy starej „Krewetce”, więc wykorzystała okazję, zadowolona, że chociaż coś jej się dzisiaj udało.
Wysiadła z samochodu i spojrzała na prawo, zamykając drzwi. A może by tak pójść do „Jana”? Miałaby z głowy spowiedź. Właśnie. Pewnie nie ma jeszcze zbyt dużej kolejki, a tu spowiadają codziennie, do osiemnastej.
Zakupy zostawiła sobie na potem i skierowała się do kościoła, odległego raptem o jakieś pięćdziesiąt metrów. Przed wejściem siedziała jakaś Cyganka, żebraczka, ale wyminęła ją bez słowa, nawet na nią nie spoglądając.
U świętego Jana jak zwykle było trochę ciemnawo i wyczuwało się trochę ten kadzidlano – octowy zapach kruchty. Umoczyła czubki palców w wodzie święconej przy drzwiach, przeżegnała się i weszła głębiej, do sali w bocznej nawie. Były tam już dwie kolejki do starych, drewnianych konfesjonałów, łącznie z piętnaście osób. Jedni stali, inni siedzieli lub klęczeli w ławkach przy ścianie. Było cicho. Zastanawiała się, czy przejść do drugiej sali, z ołtarzem i przejściem do nawy głównej, bo tam też spowiadali, kilka osób stało w kolejce w przejściu, ale odpuściła sobie. Stanęła za jakimś starszym, zupełnie siwym panem i spytała szeptem:
– Pan tu będzie stał?
– Tak, tak.
– To ja będę za panem – powiedziała Anna.
Podeszła do ławek. Weszła do ostatniej, uklęknęła na desce, przeżegnała się i zaczęła się modlić w myślach, jak automat przelatując przez „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario”. Zastanawiała się, z czego właściwie ma się wyspowiadać.
Po paru minutach wstała i zajęła swoje miejsce w kolejce. Tak. Czasem przeklina. Jak podczas ostatniej rozmowy z tym... Nie chodzi regularnie na msze w niedziele. Pracuje przecież. Że... No właśnie. Nawet już nie grzeszy. Bo z kim niby? Stara baba... No to co jeszcze? Nie mogła sobie przypomnieć niczego, z czego miałaby się spowiadać. Że nazwała tego bęcwała chamem? Czy jak to było? A czy to nie grzech, że ją tak zwolnił z dnia na dzień?
Zauważyła, że jakaś starowinka odeszła od konfesjonału. Jakaś inna, jej podobna, podeszła z drugiej strony i przyklęknęła, stękając z lekka. Starsza pani? A ja to niby kto? Uśmiechnęła się ironicznie sama do siebie. Kolejka lekko się zakołysała i przesunęła nieco. Dziesięć osób, dwóch księży, nie jest źle. Za parę godzin będzie tu z pięćdziesiąt osób, a za parę dni oblężenie. Tłok, ścisk, jak to przed Świętami.
Nie jeden raz tu przychodziła do spowiedzi. Tu zakonnicy spowiadali codziennie, była jakaś wieczna adoracja obrazu Matki Boskiej. Na Wielkanoc, czy Boże Narodzenie, tuż przed, były tu naprawdę tłumy. Kiedyś liczyła z Robertem czas. Wychodziło średnio dwie minuty na osobę. Hurtowo. No, ale każdy chciał zdążyć, księża też. Pewnie zostawali dłużej, jak było trzeba, albo jakiś kościelny zamykał drzwi i wypuszczał tylko wychodzących, jak w sklepie. He, he... Dwie minuty. Albo przychodzili tu jedynie ci lekko grzeszący, albo... W ogóle lepiej o tym nie myśleć.
A więc, jakie jeszcze grzechy? Anna szukała w zakamarkach pamięci, ale nie znajdowała nic takiego, co mogłaby wyznać księdzu. Od czasu do czasu zapaliła papierosa, zostało to u niej nawet po tym, jak rzuciła. Kilka papierosów miesięcznie. No, może by się z tego zebrało paczkę... Przy tak nerwowej pracy... I tak dziwne, że udało się jej rzucić. Od czasu do czasu trochę wina. Albo piwo. Lubiła piwo, do obiadu. Zależy zresztą do czego. A pizza bez kieliszka wina to nie pizza. Ale to żaden grzech. Ani nałóg. Jak ją naszedł smak, to piła. Tak jak pepsi, kompot czy sok.
Przekleństwa? A czy księża nie przeklinają? He. Albo zakonnice? A kto ich tam wie. Już małe dzieci przeklinają. Przypomniała sobie, jak jej Robert jako mały chłopiec podłapał gdzieś słówko „dupa” i z jaką nieskrywaną radością je powtarzał. Uśmiechnęła się do siebie na to wspomnienie. To było na plaży chyba, słońce, woda, lato... Dzieciaki łapią takie „zakazane owoce” nie wiadomo skąd. I bardzo im smakują. A „starzy” muszą później cierpliwie to prostować...
Nieobecność w kościele? Usprawiedliwiona. Podobno modlić można się wszędzie. Co prawda, niektórzy spowiednicy mówili, że należałoby przyjść do kościoła w jakiś inny dzień tygodnia, ale nie zawsze przecież mogła. Zresztą, oni też do tego podchodzili różnie. Czasami trafiał się jej jakiś „ortodoks”, także tutaj, ale raczej nie tuż przed Świętami. Zresztą, wystarczy spojrzeć na frekwencję w niedzielę.
A była kiedyś taką grzeczną córeczką Tatusia... Sypała kwiatki na Boże Ciało, chodziła na religię, wtedy jeszcze nieobowiązkową, miała same piątki, maturę kościelną. Ale i tak musiała później chodzić na nauki przed ślubem, bo Tomek nie miał matury... I co z tego, że wzięli kościelny ślub, skoro parę lat później się rozwiedli?...
Kilka lat nie chodziła do spowiedzi i komunii, bo nie mogła. Dopiero ksiądz, który przygotowywał Roberta do Pierwszej Komunii, dał jej rozgrzeszenie. Ale z czego, właściwie? Z tego, że mąż ją zdradzał? I że odszedł od niej? To jej wina, czy co? Że zostawił ją z małym dzieckiem i związał się z inną babą?
Jeden normalny. Inni wygadywali jakieś bzdury o prawie kościelnym i tyle. Raz trafiła na takiego, co powiedział, że to jej wina. To dupek dopiero!... O cholera, muszę się chyba z tego wyspowiadać...
Nagle okazało się, że już przyszła jej pora klęknąć w starym, drewnianym konfesjonale, niezbyt udanie wzorowanym na gotyk, pomalowanym brązową farbą olejną. Podeszła szybko.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powiedziała Anna, klękając i przeżegnała się dosyć automatycznie.
– Na wieki wieków amen. – Usłyszała w odpowiedzi miły baryton księdza.
– Ostatni raz byłam u spowiedzi mniej więcej we wrześniu, po wakacjach. Od tego czasu opuściłam kilka mszy świętych w niedziele, z powodu pracy. Od czasu do czasu zdarza mi się przekląć. Popalam czasami papierosy. Więcej grzechów nie pamiętam, za te żałuję – powiedziała szybko Anna.
– „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”, mówi Pismo. Tak. Nie zawsze mamy możliwość, aby ten nakaz wykonać, wiele osób pracuje w niedzielę. Otwarte sklepy, praca zmianowa, niestety... Jeśli nie masz możliwości, aby przyjść do kościoła wcześnie rano, albo wieczorem, w niedzielę, dobrze byłoby, córko, abyś odwiedziła kościół w dzień powszedni. Przyjdź, pomódl się w skupieniu, oderwij się od codzienności.
– Tak, oczywiście...
– Pan Bóg jest wszędzie, każdego dnia, ale najłatwiej go spotkasz w kościele. A czy modlisz się do niego codziennie?
– No... Szczerze mówiąc, ostatnio nie, proszę księdza. Jak byłam młodą dziewczyną, to tak, codziennie się modliłam, tak myślę. A potem przyszła szara rzeczywistość, codzienne obowiązki, dom, praca, rodzina...
– Niestety, coraz częściej to słyszę. A modlić się trzeba codziennie. To jest teraz niemodne, takie wychowanie... Zapominamy o Bogu... Jako pokutę odmów trzy pełne różańce. Codziennie po dziesiątce, ale codziennie właśnie. In... – ksiądz zaczął się modlić po łacinie, a Anna automatycznie pochyliła głowę. Po chwili usłyszała jego pukanie palcem w drewno konfesjonału.
– Bóg zapłać – powiedziała, przeżegnała się i wstała.
Faktycznie. Kiedy ja się ostatnio modliłam? Ale kto się teraz modli poza kościołem? Ciekawe... Zobaczyła samą siebie, wspierając się zapisanymi w pamięci obrazami ze starych rodzinnych fotografii, jak sypie kwiatki przed procesją. Ubrana w bieluteńką sukienkę, uśmiechnięta, w otoczeniu innych dzieci... Kiedy to było... Wtedy może się jeszcze modliła w domu, choć tego nie pamięta tak naprawdę... Kto się dzisiaj modli? No, ciekawe, swoją drogą... W kościele, na mszy, owszem. Ale tak na co dzień? Przed zaśnięciem albo rano? Rano to już w ogóle...
Tata nosił chorągwie, parę razy nawet baldachim, ale w domu jakoś nie pamiętała nadmiernej religijności. Była, ale zupełnie naturalna. Normalna. Przed Pierwszą Komunią Roberta było trochę modlenia się w domu, tak jak odrabia się lekcje. Potem był prawie pięć lat ministrantem nawet. Znudziło mu się w końcu, dojrzał bardziej i się skończyło. Zupełnie naturalnie. Nic szczególnego.
Jak to powiedział kiedyś Tomek, gdy spotkali się na osiemnastce Roberta? Że Jan Paweł Drugi to szczytowe osiągnięcie polskiego katolicyzmu. I że po tym, jak został świętym, teraz to już będzie jedynie jazda w dół, po równi pochyłej. I jest. Coraz mniej ludzi chodzi do kościoła, coraz mniej młodych widać na mszy w niedzielę, coraz więcej brudów wychodzi na jaw. Ba. A co to? Nigdy ich nie było? Zawsze były. Ale jak ktoś nie chce dostrzec, to ich nie widzi. Taki Jankowski. Postawili mu pomnik nawet. Niby zasłużył się, fakt. Sama wie przecież. Solidarność, stan wojenny... Ale mordę miał taką, biła od niego zawsze pycha i coś takiego odpychającego... Jak się nie uśmiechał, fałszywie zresztą zawsze, kąciki ust miał skierowane w dół, wyglądał wtedy... I ten przepych. Zawsze pół kilo złota na sobie... Mercedes, szofer... Co to za ksiądz, do cholery? I te szeptane pogłoski. Pogłoski i fakty. Że lubi dzieci... Pedofil, cholera jasna i tyle... Obrzydlistwo. To ma być kapłan?...
Nadal miała złość do Tomka, że ją zostawił, że znalazł sobie inną, nigdy jej to nie przeszło. Ale potrafiła go wysłuchać, bo wielokrotnie mówił mądre rzeczy, trafiał w punkt. Robert ma to po nim. I w tym też miał rację. A że oni tego nie widzą...
Potrzebna jest zmiana pokoleniowa i tyle. Nic innego nie zmieni mentalności narodowej. A że Narodowcy też są młodzi? Radykałowie są wszędzie na świecie. Zawsze jest jakiś odsetek oszołomów. Ile ich jest? Promil? U nas chyba z kilkanaście procent, ale większość to starzy ludzie, których nic nie przekona. Zachodni sposób myślenia nie powstanie z dnia na dzień. Ani nie w kilka, ani w kilkanaście lat. Co najmniej pół wieku. Gdy wymrą ostatnie dinozaury. Co z tego, że jesteśmy w Unii? Myślenie trzeba zmienić, a nie ustrój. To widać po młodych ludziach.
Na Święta jadą do Egiptu, a nie do Fatimy czy innego Lichenia... A oni tego nie widzą. Bo nie chcą zobaczyć. Jak nie chcą wiedzieć, że ich proboszcz ma swoją kobietę i dziecko, czy dzieci... Wszyscy to wiedzą, ale udają, że nic się nie dzieje. Irlandia też była kiedyś ortodoksyjna. Hiszpania, czy Włochy. Ale czy są jeszcze takie? Na pewno o wiele mniej. Kwestia czasu.
Ten polski rozdęty romantyzm, megalomania narodowa... Bardzo dobrze, że tylu ludzi wyjechało na Zachód. Ci na pewno zmienią swoje myślenie. A młodzi tutaj też zmieniają mentalność. Przy tej ilości przetwarzanych informacji... Jak to Sołżenicyn mówił o ruskiej, rabskiej duszy? Że czego oni nie mają? Aha. Opinii publicznej... No tak. Zero. I się później okazało, że on sam też jest durny. Zaczął wielbić Putina, idiota.
Polska megalomania narodowa... Zniknie, jak zgaszona świeczka. Pyk i już. Tylko kiedy wreszcie? Czy ja tego doczekam?
Anna dotarła do samochodu, ale przeszła obok niego, bo jeszcze czekały ją zakupy w Biedronce. Podeszła do przeszklonych drzwi, które otworzyły się przed nią i weszła do środka.