Przejdź do komentarzyTrzy pierwsze rozdziały krótkiej opowieści
Tekst 2 z 2 ze zbioru: MARTUSIA, POPRAWCZAK I JA
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2021-09-27
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń867


Decyzja

Nie lgnąłem do konfesjonału. Byłem uodporniony na zdawkową kurtuazję: nic nie mogło mnie nakłonić do patetycznych zwierzeń. Tym bardziej wtedy, gdy wyczuwałem, że pytającego nie obchodzą moje niewygody, a wspomina o nich tylko po to, by zaspokoić wścibstwo.

Bo nawet jeśli mu powiem co mnie nurtuje, na przykład, dlaczego wyglądam tak, jak wyglądam, to przecież nie podtrzyma konwersacji. Prędzej zachowa się tak, jakby już od dawna wiedział, co powiem i na wylot znał wszelkie moje złe strony.

W każdym razie poradzono mi, bym rzucił w diabły dotychczasowy tryb życia, oderwał się od bezpłciowych rozmyślań i zawitał do Poprawczaka. Zapewniano, że tylko tam odnajdę ukojenie, a może nawet podreperuję nadszarpnięte zdrowie.

Zrobiono mi badania, bo ostatnio dokuczał mi ucisk w głowie – ciągłe, powolne rozsadzanie czaszki, które promieniowało na całą lewą stronę skroni i sprawiało, że nie mogłem się skupić przez dłuższą chwilę.

Przenikały mnie wspomnienia, w których zdawałem się tkwić niby w rzeczywistym świecie. Zamroczony swoją „świadomą nieświadomością”, przebywałem w nich chętniej i częściej, aniżeli dotąd.

Potrafiłem orientować się w gąszczach napadowych olśnień. Uważałem, że moje wizje i lęki są autentyczne i można do nich przywyknąć. Nie są sprzeczne ze sobą, a przeciwnie, uzupełniają mi szarą rzeczywistość.

Miałem nadzieję, że to im właśnie zawdzięczam lepszą egzystencję: teraz i w przyszłości, której nie zamierzałem zmieniać.

Rozróżniałem je, klasyfikowałem, traktowałem z jednakową pieczołowitością. Nawet wykluczające się, rażąco odmienne, istniały we mnie na równych prawach.

Przerzucałem się od jednego skojarzenia do drugiego, swobodnie przechodziłem pomiędzy urojeniami, omamami, iluzjami.

Było tak, jakby między nimi rozpościerał się jednokierunkowy pomost, kładka, której nikt, oprócz mnie już nie mógł zobaczyć.

Twierdziłem, że wszystkie moje wspomnienia są konieczne, bo każde, analizowane z osobna, stanowiło rezultat następnego, początek lub koniec nowego łańcucha, esencję myśli zawartej pomiędzy tym, co widoczne, a tym, co nierealne.

Urojenia, omamy i iluzje - to była rzeczywistość, którą ceniłem i akceptowałem. Stanowiła rezultat znanego świata, w którym mogłem poruszać się bez ruchu, nie opuszczając łóżka, pokoju, wózka.

Starczyło zamknąć oczy, wyciągnąć się w wannie lub na materacu, włączyć radio z organową muzyką wywołującą we mnie dreszcze, aby przenieść się w inne rejony, aby żyć bez przeszkód i usprawiedliwień, bez szukania wyjaśnień, jakimi w przeszłości zlepiałem, sztukowałem i łatałem swój żałosny los.

Dowodziłem, że nie tylko materia nie znosi próżni. Utrzymywałem, iż pustki nie tolerują również przeżycia: jedne zastępują drugie; wymieniają się niezbędnością.

Zdarzenia, których nikt poza mną nie pojmował, zachodziły na siebie, występowały razem i równolegle. Przeszłość i przyszłość stawały się teraźniejszością, monolitem. Białe nie różniło się od czarnego, miłość od nienawiści, piękno od brzydoty, choroba od zdrowia.

Nie było rozziewu między tym, kim jestem, ani przez jaki okres. Ludzie, zwierzęta, przedmioty ulegały transformacjom, więc zdawałem sobie sprawę, że nie ma się czym przejmować i o co zabiegać, bo niezależnie od usiłowań, życie i tak wytnie jakiś żarcik.

Wypadki nie miały historii, wszystko się łączyło i nakładało na siebie, przebiegało w zawrotnym tempie, było „czasem przeszłym - chwilowym”. Działo się w przyspieszeniu, co wyglądało, jakby wahania, uskoki z wytyczonego kierunku, odczucia i wrażenia stanęły nieruchomo, w jednym rozedrganym i martwym punkcie, a całość mojej egzystencji zaczynała być dwuznaczna: zdarzała się w jednym czasie, lecz w różnych miejscach. Dotyczyła tylko mnie, tylko moich spraw.

Wydawało mi się, że każde zdanie ma swój nie odnaleziony sens, zmierza do wyjaśnienia, znajduje się na właściwym miejscu, potwierdza istnienie ukrytego przede mną, indywidualnego celu życia.

Poprzednie przeszkody, hamujące i zawracające z drogi, przestały mnie prześladować, zarzucać stereotypami. Świat był mi podporządkowany: kręcił się zgodnie z moim nastrojem. Szybko, gdy byłem wesoły, ociężale i po równi pochyłej, gdy byłem nie w sosie.

Czułem, że nie ma dla mnie barier, wątpliwości, zastojów i sideł. Wypadki, których przedtem nie mogłem wyjaśnić, układały się teraz w jednolity system sprzężeń. Przybierały prostą i oczywistą formę. Zbudowane były z jasnych i zrozumiałych zdań. Lecz zdania te w innych budziły paniczny lęk, napięcie, podczas gdy ja, na zewnątrz, prezentowałem wygładzoną z bólu twarz.

Wyrok był druzgocący, zresztą nie spodziewałem się innego. Więc pojechałem.

​Przyjazd

Dwa skrzydła ramion twierdzy o nazwie Dom Przewlekłej Opieki, połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc duże tafle mlecznych szyb.

Już z daleka, z taksówki przykucniętej za krzakiem, miałem niespokojne wrażenie związane z przysadzistym ogromem tej budowli.

Solidna, monumentalna, otulona w szum wiosennej bieli, kwitnąca jabłoniami, przypominała mi lata drugich śniadań łykanych na szkolnej przerwie. Kojarzyła się z Mamą zakrzątaną przy rondlach.

Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie uczucia, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu sprawił, że znalazłem się w znajomej scenerii, wśród przyjaznych ludzi, którzy mnie oczekiwali.

Przez ułamek sekundy żywiłem przekonanie, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, wypełzając ze snu, widzą tylko to, co ujrzą: szarzyznę przebrzmiałego dnia i niebo mokre od łez.

Czekała ich wieczna mordęga codzienności, czuli zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania dobiegały melancholijne dźwięki rozczłapanych i zaspanych kroków.

Dostrzegali więc zaledwie to, co się im przylepiło do oka i nie mieli najmniejszego pojęcia o tym, że za zasłoną deszczowego nieba, podstarzałych kroków i woni mlecznej spalenizny, kryje się wzruszenie związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą.

Ale uczucie to gasło w lawinie następnych, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym nie zachwycił, otaczał mnie rój bezładnych, nawarstwiających się wspomnień.

I podobnie jak widok Poprawczaka, pomieszczenia z ludźmi skazanymi na służbowe współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do jego wnętrza, stawał się dla mnie czymś więcej, niż był w swojej prozaicznej wymowie. Stawał się ich stopem, konglomeratem pamięci. Przekształcał się ze schodów dzieciństwa we wszystkie znane.

Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, doznania połączone z nagłym wyzwoleniem, z wyplątaniem się z szyn, gorsetów i uprzęży tamujących mój ruch, z tlenem zachłannie chwytanym przez człowieka, te, po jakich wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.

Wkroczyłem do środka. Stwierdziłem, że już nie wstępuję po schodach, ale wciągam się po nich. Że nie idę ich środkiem, lecz przy poręczy.

Pocieszałem się, że byt nie określa mi świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem powiedzieć, że choroba we mnie narasta, obejmuje coraz to większe rejony, a świat stoi w miejscu.

Jej początkowe zawirowania były płytkie i nieistotne, a ich świadomość, ledwie zaznaczona. To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia „dlaczego”, raptem, wspólnie z pojawieniem się nowego skrzywienia ciała, świeżutkiej i jeszcze ciepłej niewygody, wkraczało razem ze mną.

Nagle rzeczy dotąd błahe, przybierały postać istotnych. Stwierdziłem, że mój ostry wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, choć inni tego nie widzą i gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów.

Uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do uchwycenia, toteż nieraz, by zachować równowagę – musiałem przystanąć, bo kiedy chciałem zmienić rytm i kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie. Nie umiałem omijać po cichu przeszkód.

A gdy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej być nie może, zaczynały się następne fazy, do boju wyruszały nowe, „wypoczęte” sensacje związane ze sztywnieniem karku. Kończyła się uwertura, a zaczynał koncert.

Rozpoczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny, od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ brakło mi sił na naprawianie swoich błędów.

Na dokonywanie ponownych obliczeń i forsownych kalkulacji; jeżeli z własnej winy czy nieporadności nie dopatrzyłem czegoś, źle oszacowałem i sknociłem, zmuszony byłem oglądać to przez cały czas.

W miarę dni żyło mi się z tym coraz gorzej i bardziej męcząco. Z większym mozołem znosiłem swoje błędy i ogarniało mnie coraz silniejsze poczucie rozpadu swojej niezmienności.

​Domofon i poczekalnia

Musiałem być wielce uparty, by się tam dostać. Po pierwsze, natknąłem się na barierę: domofon. Po drugie, dostrzegłem krępującą obecność kamer. Jakby niedostrzegalny obserwator, możliwe, że naczelny cieć, dokonywał fachowej kontroli śmiałka i sporządzał meldunek: kto, skąd, do kogo i czy aby na długo.

Po pokonaniu domofonu, zostałem dopuszczony do widzenia się z kierownikiem portierów tego przybytku. Trzymając w rękach notatki na mój temat, zawiózł mnie do poczekalni i kazał czekać na następne instrukcje, sam zaś zniknął za drzwiami prowadzącymi do służbowych gabinetów.

Czułem się tak, jakbym trafił do tramwajowej zajezdni z parkietami na wysoki połysk; miałem niespokojne wrażenie, że za chwilę pojawi się kustosz z biletem na patyku i bilet ten uprawni mnie do zwiedzania muzealnej części Domu.

Okiem zblazowanego globtrotera szacowałem wystrój reprezentacyjnego wnętrza, dębowe ławy przytwierdzone na amen, zbieraninę śmieci w najlepszym gatunku.

Z głębin, praktycznie z piętra, dochodził rozmodlony śpiew drżących głosów. Sielski obrazek podkreślała zadbana, czyściutka, filigranowa kobieta wyłaniająca się z przyległego korytarza. Chyba spodziewała się przyjścia kogoś ważnego. Miała długie włosy starannie upięte w kok.

Mimo jej wieku nie dostrzegłem najmniejszego pasemka siwizny. Także strój nie budził zastrzeżeń. Posuwistym krokiem ruszała to w przód, to zawracała chyłkiem.

Z początku dzielnie docierała do centrum poczekalni, lecz gdy opuszczała bezpieczną strefę cienia, traciła odwagę i szła z ostrożnie: z obawą i po omacku. Przystawała w miejscu, co wyglądało tak, jakby, zdumiona własną śmiałością, nie miała pojęcia, dokąd ma iść.

Po chwili strażnik wyłonił się z dyrektorskiej dżungli. Przyniósł nowinę: postanowiono, jak się wyraził, „udostępnić mi widzenie z dyrektorem” i spojrzawszy na moje nogi, kazał wsiąść na wózek.

Ze strapionym lekceważeniem odgonił perypatetyczną babinkę. Na pożegnanie machnął jej ręką, po czym zawiózł mnie pod drzwi administracyjnej bawialni.


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Jeżeli w centrum świata jest tylko moje "ja" niezdolne do metamorfozy w "my", nieuchronną tego konsekwencją staje się poprawczak,

gdzie już nie ma zmiłuj :(

(patrz nagłówek opowieści, której 3 pierwsze rozdziały właśnie czytamy)
© 2010-2016 by Creative Media
×