Autor | |
Gatunek | bajka |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-05-07 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 416 |
`Czasami to, co najbardziej prawdziwe, dzieje się tylko w wyobraźni. Wspominamy tylko to, co nigdy się nie wydarzyło`.
Wakacje zawsze kojarzyły mi się z długo wyczekiwaną wolnością. Dla mnie wypoczynek rozumiany jako pływanie w morzu, zwiedzanie egzotycznych państw czy chodzenie po górach nie istniał. Liczyła się tylko wolność. Chodzenie spać, o której tylko godzinie chcę, wstawanie, kiedy tylko zapragnę, śniadanie, na jakie tylko mam ochotę, i co najważniejsze – żadnego porządku dnia, którego musiałbym się trzymać. To właśnie znaczyły wakacje, ale byłem bodaj jedynym, który tak uważał. Nie interesowały mnie podróże, ale za to moich rodziców bardzo. Przez to należałem do wiecznych maruderów, aż w końcu pewnego lata postanowili się mnie pozbyć, żeby mogli w spokoju wyjechać na upragniony urlop do Egiptu. Mama zawsze marzyła, żeby zobaczyć na własne oczy piramidy. Rozumiałem i szanowałem jej marzenia, ale sposób ich realizacji już niekoniecznie.
I tak znalazłem się w pociągu jadącym na drugi koniec kraju. Powiedzieć, że nie byłem z zadowolony z tej wyprawy, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Po pierwsze, nie jechałem sam. Była ze mną moja starsza siostra. Jagoda, bo tak jej na imię, także nie tryskała entuzjazmem. Kiedy byłem na nią wkurzony, przezywałem ją Babą Jagą, ale będąc z nią sam na sam bez możliwości ucieczki, w życiu nie odważyłbym się tak do niej powiedzieć. Miała bowiem dosyć... bezlitosny charakter. Od jakiegoś czasu w głowie jej byli tylko chłopcy i modne ciuchy, nie dogadywaliśmy się więc najlepiej. To były jej ostatnie wakacje przed maturą i zdaje się, już nie mogła się doczekać, by w przyszłym roku w końcu wyrwać się spod opieki rodzicielskiej i wyjechać za granicę. Ja sam miałem ledwo piętnaście lat, co w oczach mojej matki stanowiło za mało, bym mógł swobodnie rozporządzać swoim czasem i za dużo, żebym nie umiał potrafić samemu zrobić sobie obiadu. Strasznie mnie to drażniło, ale tacy już są rodzice. Nie chciałbym, by ktokolwiek wyciągnął fałszywe wnioski z powyższego opisu, więc z góry zaznaczę, że byliśmy miłą i spokojną rodzinką, w której panowała miłość i dobroć. Po prostu czasem nie potrafiliśmy się dogadać. Jak to w rodzinach zresztą bywa.
Był środek lipca, a z nieba lał się okropny skwar. Oprócz nas w przedziale siedział także starszy pan czytający gazetę. Na nosie miał dziwne, staromodne okulary. Śmiem sądzić, że wcale ich nie potrzebował, bo ilekroć na nie zerkałem, obraz widziany przez szkła był normalny. A przecież gdyby były to szkła korekcyjne, nastąpiłoby pewne zagięcie wielkości widzianych obiektów. Poza tym staruszek sprawiał wrażenie tak strasznie pochłoniętego czytaniem, że zapomniał przerzucić stronę, bo od dobrych czterdziestu minut jej nie zmieniał. Jego postać zdawała się więc podejrzana, ale nic specjalnego nie czynił, więc szybko znudziłem się zerkaniem ukradkiem w jego stronę. On zaś nie zdawał się okazywać nam ani trochę uwagi.
O wiele bardziej pochłonęły mnie widoki za oknem. Za oknem przemijał jednostajny krajobraz pól i pastwisk. Zawsze bardzo lubiłem podróże pociągiem. Ten środek lokomocji wydawał mi się najwygodniejszy ze wszystkich. Przykleiłem nos do szyby i wypatrywałem wszystkiego, co mogłem uznać za interesujące, choć na odcinku ostatnich kilkudziesięciu kilometrów największą sensację stanowiły sarny biegające po polach. Jazda pociągiem była jednak dla mnie sama w sobie atrakcją i nie potrzebowałem wiele więcej do szczęścia w danej chwili. Miarowe stukotanie kół wprawiało mnie w przyjemny rodzaj transu.
– A mogłam teraz się opalać... – westchnęła moja siostra. Nie widziałem powodu, żeby jej odpowiadać na to narzekanie, ale jej się chyba nudziło. – Na co tak patrzysz?
– Na nic – odpowiedziałem od niechcenia. Mężczyzna czytający gazetę, na chwilę podniósł wzrok i spojrzał za okno. Widocznie zbliżała się jego stacja, bo wstał i zaczął się zbierać.
– Pamiętasz ciocię Annę? – zapytała, kontynuując tę beznadziejną rozmowę.
– A jakżebym miał, skoro ostatni raz widziałem ją, mając cztery lata?
W ten sposób zamknąłem dyskusję na temat ciotki, do której właśnie jechaliśmy. Ciocia Anna była kuzynką mamy, ale wczesne dzieciństwo spędziły razem jak siostry. W latach nastoletnich rozdzieliły się i od tej pory utrzymywały kontakt głównie listowny. Odwiedziny należały do rzadkości. Jakoś tak wyszło, że ciotka pochwaliła się nowym dużym domem i zachęcała do odwiedzin, więc mama, korzystając z okazji, „wcisnęła” nas do niej na trzy tygodnie. Oczywiście, wszystko za zgodą stron – z wyjątkiem zgody samych dzieci. Nie znałem więc rodziny, do której jechałem. Wiedziałem, że jest ciocia i wujek, których widziałem kilka razy we wczesnym dzieciństwie, oraz ich pociechy – ale ich liczba i to, jak miały na imię pozostawało tajemnicą.
Staruszek bez słowa wyszedł z przedziału. Zapomniał zabrać ze sobą gazetę. Jagoda sięgnęła po nią z nudów.
– Głupia gazeta, wszystko oprócz pierwszej i ostatniej strony jest do góry nogami – pokazała. – Co za żenada, w dodatku została wydana trzy lata temu.
Czyli nasz współpasażer nie tylko nie zmieniał strony, ale także czytał na opak. Zaprawdę, dziwny z niego człowiek, pewnie jeszcze dziwniejszy niż ja, zaśmiałem się w duszy.
– Być może gazeta stanowiła tylko przykrywkę, bo tak naprawdę chciał kogoś bacznie obserwować – podsunąłem watek.
– Maks, znowu zaczynasz te swoje głupoty? – skarciła mnie srogim spojrzeniem.
Nasz współpasażer z całą pewnością był podejrzany, ale nie miałem powodów, by zajmować się dłużej jego sprawą. Poza tym Jagoda nigdy nie podzielała mojej ciekawości świata. To, co dla mnie było interesujące, ją przeraźliwie nudziło i vice versa. Chwilę później siostra złagodniała i poczęstowała mnie słodkimi żelkami. Gdy zachodziła taka potrzeba, potrafiła zachowywać się opiekuńczo.
Nasza stacja była jedną dalej niż starszego pana zaczytanego w prasie. Osobiście nie miałem dużego bagażu, ale moja siostra zabrała chyba ze sobą cały pokój. Z pomocą uprzejmego młodego konduktora udało na się wygramolić w miarę sprawnie. I wtedy już nabrałem obaw. Bo o tym, że jest to mała miejscowość, to dobrze wiedziałem. Ale stacja wyglądała, jakby zaraz miała się rozpaść. W dodatku byliśmy jedynymi wysiadającymi na niej pasażerami. Według wszelkich danych na niebie i ziemi trafiliśmy do wsi zabitej dechami. Rozejrzałem się uważnie w poszukiwaniu kogoś, kto przyszedłby nas odebrać, ale nikogo nie było.
– Przecież dostali wiadomość, że przyjeżdżamy – powiedziałem lekko załamany.
– Nie panikuj, zaraz przyjadą, tylko coś ich zatrzymało – uspokajała mnie siostra. Z naszej dwójki to ona była tą odpowiedzialną. – Chodź, usiądziemy na ławce i poczekamy.
Byłem jednak zbyt niespokojny, by tak po prostu sobie siedzieć. Spacerowym krokiem chodziłem dookoła stacji. Nie było tu dworca – tylko jeden peron z jednym torem. Zdaje się, że koleje nigdy nie remontowały tej stacji. Teraz wszystko było w rozsypce. Wolnym krokiem chodziłem wte i wewte nerwowo sprawdzając godzinę na swoim zegarku. Rzecz jasna był tu też zegar, ale podczas gdy było kilka minut po trzynastej, on wskazywał nieco przed jedenastą. W okolicy nie było żywego ducha i zastanawiałem się, kto też był taki mądry i podjął decyzję o budowie w takim miejscu stacji. Zrobiłem jeszcze kilka, a może i kilkanaście rundek po peronie.
Wtem podjechał samochód – w sumie dosyć nowy model – i z uchylonego okna kierowca zapytał o coś moją siostrę. Nie słyszałem tej rozmowy, bo stałem za daleko, ale już po krótkiej wymianie zdań siostra skinęła ręką, bym podszedł.
– To po nas – powiedziała.
Pozostając w fatalnym humorze, nie miałem zamiaru się odzywać. Ciężar konwersacji przejęła siostra. Zwróciłem jedynie uwagę na kilka słów, w których padło uzasadnienie spóźnienia.
– Wy w wielkim mieście żyjecie w szybkim tempie, wszystko chcecie mieć już. U nas mała miejscowość i ludzie się tak nie spieszą. Czas płynie tu zupełnie inaczej.
Nie powiem, żebym uznał to za satysfakcjonujące uzasadnienie braku punktualności. Wpakowaliśmy się do wozu i rzuciłem ostatnie spojrzenie tej zdezelowanej stacji. Akurat wujek zadał mi jakieś typowe pytanie o samopoczucie, więc zajęty kłamstwem nie zwróciłem uwagi na zegar, który wskazywał teraz wpół do jedenastej.
Korzystając z okazji, że miałem możliwość poznania ogólnego zarysu tej mieściny, wyglądałem z ciekawością przez okno. Muszę przyznać, że srodze się rozczarowałem. Naliczyłem się ledwo jednego większego sklepu, a centrum składało się z kilku bloków z wielkiej płyty zbudowanych w środku szczerego pola. Całość uzupełniały dwie drogi, wzdłuż których luźnie rozlokowane były domy jednorodzinne. I jeszcze oczywiście nieduży kościół wraz z wprost proporcjonalnym cmentarzem. W oczy rzuciły mi się także ptaki – tutejsza fauna zdawała się opiewać w mnóstwo ich rodzai, aczkolwiek nadmiar kruków, tudzież podobnych do kruków stworzeń, mógł być niepokojący.
Nie jechaliśmy wcale długo, minęło może dziesięć minut, a już byliśmy na miejscu. Dom cioci był dosyć duży i nowy. Biały kolor aż lśnił w promieniach słońca. Wyglądał naprawdę miło.
– Cieszę się, że jesteście! – krzyknęła uradowana kobieta, wychodząc z domu. – Ojej, tak dawno was nie widziałam, ależ urośliście!
– Zawołaj dziewczyny, niechże się przedstawią – powiedział kierowca.
Nie trzeba geniusza, żeby się domyślić, kim byli ci ludzie. Niepokoiło mnie natomiast słowo „dziewczyny”. A cóż to? Już nie ma chłopaków? Czy to znaczyło, że nie mogę liczyć nawet na znalezienie kompana? Moje przypuszczenia niestety okazały się prawdą. Już po chwili trójka dziewczyn w różnym wieku stała naprzeciwko mnie.
– Od najstarszej – powiedziała ciocia, pokazując na najwyższą – Ola, Asia, Klaudia – przedstawiła dumnie swe latorośle i wskazała na nas – a to dzieci cioci Heleny: Jagoda i Maks.
Myślę, że nie ma sensu szczegółowo opisywać tej sceny. Bąknąłem coś w stylu „miło mi poznać” i poszedłem za wujkiem, który miał mi pokazać pokój.
– Pamiętaj, parter jest dla mężczyzn. Jeśli musisz skorzystać z łazienki, to tej na parterze. Piętro jest dla kobiet – ostrzegł. – Pod żadnym pozorem tam nawet nie zaglądaj.
– Postaram się zapamiętać – odparłem markotnie.
Mój pokój mieścił się zatem na parterze, za to blisko kuchni. Było to małe pomieszczenie z niedużym łóżkiem, stolikiem nocnym, krzesłem i szafą. W sumie więcej do szczęścia nie potrzebowałem. Zapytany o życzenia w sprawie kolacji rzuciłem, że wszystko mi jedno i że chciałbym teraz po prostu zdrzemnąć się po długiej podróży. Wujek uśmiechnął się sympatycznie, skinął głową i wyszedł. Odetchnąłem z ulgą i rzuciłem się na łóżko. Czy naprawdę będzie aż tak źle, jak przypuszczałem?
Nie udało mi się zasnąć. Leżałem więc z zamkniętymi oczami, nasłuchując dochodzących dźwięków. Zdaje się, że Jagoda już złapała wspólny język z którąś z córek cioci Anny. Ktoś krążył pod moimi drzwiami, jakby czekał, kiedy wyjdę, jak sądzę. I w końcu do mych nozdrzy dotarł zapach jajecznicy. To znak, że czas na kolację. Kiedy otworzyłem oczy, aż sam się zdziwiłem, gdyż było już po osiemnastej. A przecież byłem przekonany, że leżałem ledwo chwilę, góra pół godziny. Doszedłem do wniosku, że faktycznie zmęczony podróżą musiałem usnąć.
Uśmiechnąłem się, wchodząc do kuchni i na szczęście nim zdążyłem się odezwać, ciocia kazała mi usiąść przy stole, bo zaraz będziemy jeść. Po chwili zbiegła się cała reszta domowników i zaczęła się kolacja. Nie była to taka codzienna sprawa, u mnie w domu bowiem jadało się razem tylko w niedziele – w tygodniu każdy sam dbał o swoje posiłki. Oczywiście na starcie posypały się pytania; jak tam w szkole, co w domu, jak minęła podróż. Odpowiadałem na nie sztucznie, starając się po prostu zadowolić rozmówców.
Po kolacji wszyscy dalej siedzieli przy stole gaworząc i niezręcznie by było, gdybym wyszedł pierwszy. Siedziałem więc cierpliwie i słuchałem opowieści mojej siostry o jej szkole. W międzyczasie przyglądałem się córkom cioci. Łatwo zapamiętać, która jest która, bo różnicuje je wzrost. Nie wiedziałem co prawda jeszcze, ile dokładnie mają lat, ale mogłem określić ich przybliżony wiek. Klaudia miała ze dwanaście lat, była szczupłą blondynką o długich włosach i jasnych oczach. Ola wyglądała na ciut starszą od Jagody; jej włosy dochodziły do ramion i były ciemniejszego koloru, ale nie byłem pewien, czy nie są farbowane. A Asia z kolei miała średniej długości kasztanowe włosy. Głupio przyznać, ale nie dostrzegłem jej koloru oczu. Starałem się, by nie wiedziały, że je obserwuję. W trakcie kolacji dowiedziałem się także, że w domu są trzy koty i że z natury są spokojne, ale lepiej ich nie drażnić. I w sumie to by było na tyle. Dosyć niespodziewanie wszyscy poderwali się od stołu, więc i ja nie zostawałem w tyle.
Ponieważ siedzenie cały czas w pokoju nie wydawało mi się zbyt rozsądne, wyszedłem na dwór. Jak zapewniał gospodarz, w ciepłe wieczory, takie jak ten, drzwi pozostawały do późna otwarte. Do domu przylegał duży ogródek otoczony niskim płotem. Wskazywało to wyraźnie na dwie rzeczy: po pierwsze, nie boją się złodziei, a po drugie – dobrze im się musiało powodzić. Usiadłem na ławeczce przed domem i obserwowałem niebo, kiedy sam poczułem się obserwowany. Odwróciłem się i zobaczyłem skradającego się czarno białego kota.
– To tylko Tygrysek – usłyszałem kobiecy głos. Wzdrygnąłem się lekko przestraszony. – A to tylko ja, Asia – uspokoiła mnie. – Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć – mówiąc, usiadła obok mnie.
– W porządku, jestem po prostu trochę nerwowy. Niecodziennie ląduje się w tak... – przez chwilę szukałem słowa, gdyż nie chciałem w żaden sposób jej urazić – innym miejscu.
– Rozumiem – zaśmiała się z grzeczności. Na pewno nie rozumiała. – Masz jakieś plany na jutro?
– Najmniejszych – przyznałem. Krępowała mnie jej bliskość.
– To może wybierzemy się na długi spacer? Pokażę ci okolicę – zaproponowała. Mówiła, jakby nie chciała zdradzić zbyt dużo. Była w tym ukryta prośba.
– Chętnie, czemu nie? – starałem się uśmiechnąć. – Mogę ci zadać kilka pytań? – zapytałem nieśmiało.
– Oczywiście – skinęła głową. – Co chcesz wiedzieć?
Milczałem przez chwilę, zastanawiając się, które pytanie będzie tu stosowne.
– Nie ma tu pewnie zbyt wielu chłopców w moim wieku, co? Zdaje się, że jestem skazany na tylko żeńskie towarzystwo – mówiąc to, pewnie się niepotrzebnie zarumieniłem.
– Ktoś by się znalazł wśród sąsiadów – odpowiedziała równie nieśmiało. Czyli nie tylko ja nie czułem się komfortowo.
– Ile w zasadzie macie lat? Ty i twoje siostry?
– Ola dziewiętnaście, Klaudia trzynaście, a ja piętnaście – powiedziała cicho. Nagle dało się słyszeć wycie wilka z oddali.
– Tu są wilki? – zapytałem przestraszony.
– Jakby to powiedzieć... to jedna z zagadek naszej miejscowości. Nikt tu wilka w zasadzie nie widział, ale słychać go co najmniej raz w miesiącu – wytłumaczyła pokrętnie. Niewiele z tego zrozumiałem.
– Czas już chyba się umyć i pójść spać. Twój tata pewnie wstaje jutro wcześnie do pracy, nie chciałbym mu przeszkadzać, hałasując – wykręciłem się od dalszej rozmowy.
A jednak nie umiałem zasnąć. Leżałem wykąpany w łóżku z zamkniętymi oczami, starając się spać, ale nijak nie dawałem rady. W całym domu zapadła cisza i chyba ja jeden byłem dręczony bezsennością. Możliwie, że to dlatego, że wyspałem się po południu. Od tego całego kontemplowania zaschło mi w gardle. Do kuchni miałem ledwo kilka kroków. Wstałem, ubrałem papcie i wyszedłem z pokoju. Na korytarzu panował mrok, jak przystało na późno godzinę. Nalałem sobie wody do kubka. Wydawało mi się, że usłyszałem jakiś trzask. Kot, pomyślałem w pierwszej chwili. Ale to nie był kot. Drzwi wyjściowe mieściły się dokładnie naprzeciwko kuchni. Mój pokój był po lewej, pod schodami na piętro. Ów dźwięk, który słyszałem, dochodził właśnie ze strony drzwi. Zewnętrznej strony. Mój wzrok przyzwyczaił się już w miarę do ciemności. Na palcach podszedłem bliżej. Nagle klamka bezszelestnie opadła. Ale drzwi były zamknięte na klucz, więc się nie otworzyły. Ogarnął mnie strach. Niemożliwe, że któryś z domowników wyszedł na nocny spacer – słyszałbym to, w moim pokoju słychać odgłosy całego domu. A zatem włamywacz...
Powinienem był krzyknąć, ale zamarłem. Ktokolwiek stał po drugiej stronie, najprawdopodobniej zaczął się oddalać. Wtedy przeraziłem się jeszcze bardziej. Jeśli nie drzwiami, to pozostawało okno. To w kuchni i łazience było zamknięte, ale w moim pokoju było otwarte... Pobiegłem czym prędzej do siebie. Dopadłem do okna i zamknąłem je, nawet nie starając się być cicho. Dyszałem głośno, a moje ręce wręcz kleiły się od potu. Ale myli się ten, kto myśli, że to już koniec nocnych atrakcji. To dopiero był początek.
Tuż za ogrodzeniem dostrzegłem bowiem światło. Byłem przekonany, że to właśnie intruz. Szybko zabrałem z krzesła bluzę z kapturem i spodnie. Narzuciłem je na siebie, a buty zabrałem do ręki. Wiem, że to, co zrobiłem, było co najmniej nierozsądne, ale na powrót otworzyłem okno i wyskoczyłem przez nie. Buty ubrałem, skradając się do ogrodzenia. Nie zamierzałem się oddalać, chciałem tylko zobaczyć kto to, ale tej nocy niespodzianek nie było końca. Byłem najciszej, jak tylko się dało. Źródło światła było zaraz za płotem.
Zobaczyłem dziewczynę o bardzo długich lśniących włosach. W ręce trzymała latarnię – taką staromodną, ze świeczką. Nie śmiałem zgadywać, ile miała lat, ale nie wyglądała na pełnoletnią. Ubrana była w lekką zwiewną sukienkę. Wyglądała przepięknie. Nerwowo przełknąłem ślinę i przeskoczyłem przez płot. Akurat stała do mnie tyłem i chyba tego nie zauważyła. Zaczęła iść w stronę lasu. W tej chwili intuicja podpowiadała mi, bym czym prędzej wracał, ale nie posłuchałem jej. Wymyśliłem sobie wymówkę, że widzę, jak młoda dziewczyna w środku nocy idzie do lasu, więc puszczenie jej samej było niebezpieczne. Przecież może się jej wydarzyć jakaś zła przygoda. Mogę stróżować jej z ukrycia. Było coś hipnotyzującego w tej sytuacji, coś, co wyłączyło racjonalne myślenie.
W międzyczasie ona przyspieszyła kroku. Nie odwracała się. Skradałem się ciągle za nią. Nie zachowywała się normalnie. Człowiek idący w nocy do lasu z lichą latarnią patrzyłby pod nogi, tymczasem ona zdawała się skakać radośnie i wymachiwała światłem, nie zwracając na nie uwagi. Szedłem za nią coraz dalej i dalej, powoli tracąc poczucie czasu. Gdyby mnie ktoś teraz spytał, gdzie jest wschód, nie byłbym w stanie odpowiedzieć. Nie wiem nawet, ile trwała ta wędrówka. Nagle las się skończył. Znaleźliśmy się na placu, tuż przy jakimś wysokim murze. Schowałem się za drzewem, nie chciałem wyjść na otwartą przestrzeń. Dziewczyna odwróciła się w moim kierunku i łagodnym, ciepłym głosem przemówiła:
– Skoro szedłeś za mną tak daleko, to może napijesz się herbaty?
Zamarłem. Czyli wiedziała o mojej obecności. Nie było sensu się dłużej ukrywać. Niepewnie wystawiłem nos z kryjówki, ale nic nie powiedziałem.
– Padło pytanie, wypadałoby odpowiedzieć – ponagliła.
– Um – jęknąłem – chętnie – zdołałem z siebie wydusić.
Dziewczyna dotknęła muru, który był cały obrośnięty gęstym bluszczem i otworzyła jakieś nieduże drzwiczki. Skinęła głową, zapraszając mnie do środka i sama poszła przodem. Z nogami jak z waty podążyłem za nią. Przekraczając próg, musiałem się schylić, bo przejście było niskie. Wyszliśmy w ogrodzie, tuż przy altance. Na stoliczku stał czajnik z herbatą. Co jeszcze dziwniejsze, kłęby pary zdradzały, że herbata była ciepła. Ciekawe, kto ją tak ładnie przygotował. Powoli wracało do mnie trzeźwe myślenie.
– Co ja tu robię? – zapytałem sam siebie na głos.
– Pijesz herbatę – odpowiedziała sarkastycznie. – Chyba nie zamierzasz teraz uciec, to byłoby co najmniej niekulturalne.
– Czyli zostałem uprowadzony? – zapytałem głupio. Chyba przeceniłem swoją jasność umysłu.
– Jeśli już, to przez samego siebie. Sam tu przyszedłeś, nikt cię nie zmusił. Słodzisz? – zapytała, napełniając dla mnie filiżankę. Nawet nie zauważyłem, a już siedziałem w altance.
– Tak, dwie łyżeczki poproszę – odpowiedziałem. Widziałem, jak zabiera cukier i kładzie go na drugi koniec stołu, a mnie podaje filiżankę z nieposłodzoną herbatą.
– Dziwny sposób traktowania gości – dałem do zrozumienia, że nie uszło to mojej uwadze, choć raczej wcale jej na tym nie zależało. – Rzekłbym, że co najmniej niekulturalny.
– Dziwny zwyczaj chodzenia za dziewczyną w nocy po lesie – odparła ciepło. Uśmiechała się lekko. Wyglądała na pewną siebie. – Co najmniej podejrzany.
– Chciałem tylko... upewnić się, że nic ci się nie stanie – powiedziałem nieśmiało i od razu się zreflektowałem – przepraszam.
– Nic by mi się nie stało, prędzej tobie. Masz szczęście, że Romulus nie uznał cię za wroga, bo inaczej sam byś marnie skończył.
– Romulus? – zmarszczyłem czoło, by wyglądać mądrzej.
– Mój piesek, był ze mną – powiedziała infantylnie. Niech mnie piorun trzaśnie, nie widziałem żadnego psa! I dalej nie widzę.
– Aha – przytaknąłem bez przekonania. – Powiedz, co robiłaś tak sama w nocy...? – urwałem pytanie, nie bardzo wiedząc jak je sformułować.
– Już ci mówiłam, nie byłam sama. Poza tym to był tylko mały spacerek.
– A czy to ty... próbowałaś wejść do domu?
– Nie – zaprzeczyła. Czy miała powód, by kłamać? A może byłem oszołomiony jej urodą i nie dopuszczałem myśli, że może mówić nieprawdę? – Nie wolno mi wchodzić do cudzych domów.
– Jestem Maks – przedstawiłem się. Zignorowała to, więc zapytałem – A ty?
– A ja nie – wzruszyła ramionami i dalej spokojnie popijała herbatę.
– Jak ci na imię? – spróbowałem ponownie.
– Mistrz mówi, że imiona są zbędne. Nadaje się różnym osobom, żeby je policzyć i kategoryzować. Tymczasem wyższe formy nie wymagają imion – powiedziała pokrętnie.
– To jak na ciebie wołają?
– Kiedy Mistrz mówi „przyjdź”, przychodzę. Kiedy chce powiedzieć, że zrobił śniadanie, woła „śniadanie!” To wystarczy, czyż nie? Księżyc krążyłby włoku ziemi niezależnie od tego, czy nazwiesz go „muchą” czy „stołem”. Dlatego nazwy nie mają znaczenia – wytłumaczyła.
– Ile masz lat? – Chciałem się czegoś o niej dowiedzieć.
– Jestem o coś podejrzana, że mnie tak wypytujesz? – zrobiła duże oczy. Zdaje się, że bawiła ją ta rozmowa.
– Przepraszam.
– Nie musisz ciągle przepraszać – zaśmiała się. Nagle coś sobie uświadomiłem. Poderwałem się.
– Muszę szybko wracać do domu! Zostawiłem otwarte okno, a ktoś próbował wejść...
– Spokojnie, siadaj. Beze mnie i tak nie trafisz z powrotem – zauważyła. – Zresztą, to pewnie tylko Dantek. – Machnęła ręką.
– Kto? – Już zupełnie zgłupiałem.
– Dantek, chodzi po domach i wyjada zapasy, a najbardziej lubi słodkości. Nie jest groźny, chyba że akurat nie masz przy sobie nic do jedzenia – wytłumaczyła. Rzecz jasna, nie uwierzyłem.
– Bardzo śmieszne – powiedziałem zirytowany.
Muszę mimo wszystko przyznać, że cieszyła mnie rozmowa z tajemniczą dziewczyną. Była naprawdę intrygująca. Zawył wilk. Tym razem było to zdecydowanie bliżej mnie niż podczas wieczornej rozmowy z Asią. Spojrzałem na gwieździste niebo. Tej nocy była ładna pogoda.
– Dziękuję za herbatę, ale muszę już wracać. Zrobiło się późno.
– Odprowadzę cię, sam nie trafisz – stwierdziła dumnie i niestety miała rację.
Wróciliśmy tą samą drogą. Szła jakieś dwa kroki przede mną. Mogłem dobrze się jej przyjrzeć. Cerę miała bladą, wręcz białą jak śnieg. Była wyższa ode mnie, ale sam wzrostem nie grzeszyłem. Jej włosy wydawały się koloru srebrnego, ale to mogła być kwestia światła. Jej nogi były długie i smukłe. Zawstydziłem się tym bezczelnym wpatrywaniem, przecież to co najmniej niegrzeczne. Idąc, nie rozmawialiśmy. Odprowadziła mnie aż pod ogrodzenie, po czym bez słowa odwróciła się i skierowała z powrotem do lasu.
– Zobaczymy się jeszcze kiedyś? – zapytałem z nadzieją w głosie.
– Nie wiem, nie znam przyszłości – uśmiechnęła się.
Do domu wszedłem, tak jak wyszedłem – oknem. Na pozór nic się nie zmieniło, nie było żadnego włamania. Zresztą, nie to zaprzątało teraz moją głowę. Położyłem się znowu spać, ale nie mogłem zbytnio zasnąć. Tym razem jednak dobrze wiedziałem dlaczego – w mojej głowie ciągle pojawiał się jej obraz.
Otworzyłem oczy, kiedy usłyszałem pierwszy odgłos kroków. Elektroniczny zegarek, który zwykłem nosić, wskazywał godzinę piątą. Domyśliłem się, że to wujek wstał i właśnie robił sobie śniadanie. Co prawda były wakacje, ale dla dorosłych był także zwykły dzień roboczy. Z tego, co zapamiętałem, mówił wczoraj wieczorem, że czeka go nudny dzień w pracy, choć nie wiedziałem, kim jest z zawodu. Swoją drogą, dziwne, że nie dzielił sypialni z żoną. Sypiał na parterze, a w myśl zasady „piętro jest dla kobiet” ciocia miała tam zapewne swój własny pokój.
Spróbowałem jeszcze chwilę się zdrzemnąć, ale jakoś w tym domu sen nie był mi pisany. To dosyć dziwne, bo słynąłem z głębokiego snu. Przypomniałem sobie dokładnie nocne wydarzenia. A może to wszystko tylko mi się śniło? Może to tylko zmęczenie wzięło górę i miałem taki pokręcony sen? Jednak jak na sen, te wydarzenia były za bardzo realistyczne, choć z drugiej strony, jak na rzeczywistość, to za dużo w tym fantazji. Zupełnie jakbym zmienił się w bohatera jednej z tych powieści, które kiedyś chciałbym sam napisać.
Wstałem o szóstej trzydzieści. Ciocia Anna chyba nie pracowała, więc nie miała powodu, by wcześnie wstać. Kiedy zeszła na dół, ja już byłem po śniadaniu.
– Dzień dobry. Nie wiedziałam, że z ciebie taki ranny ptaszek.
– Poczułem się wypoczęty, więc wstałem – skłamałem niewinnie.
Przez pół godziny słuchałem opowieści o kuzynkach. Zdaniem cioci powinienem dogadywać się z Asią, bo jesteśmy w tym samym wieku. Z tej relacji jednak jasno wynikało, że nie mieliśmy wspólnych zainteresowań. Sam byłem molem książkowym i niewiele rzeczy ciekawiło mnie bardziej niż dobra lektura. Była jeszcze architektura, z którą wiązałem swój przyszły zawód, ale jakoś nie podzieliłem się tą informacją. Nie dzieliłem z kuzynką nawet zamiłowania do muzyki. Jedyne, co nas łączyło, to wiek.
– Czy mówi coś cioci hasło „Dantek”? – zapytałem znudzony.
– Już próbowały cię nastraszyć, co? – zaśmiała się rozbawiona. – Co ci powiedziały?
Zamurowało mnie. Domyślałem się, że miała na myśli swoje córki, ale jednak oczekiwałem, że słowo „Dantek” nie wywoła żadnej reakcji. Pokiwałem głową, mówiąc „co nieco”.
– To taka nasza lokalna legenda. Dantek lub po prostu Antek, to smok lub wędrownik, w zależności od wersji, który chodzi po domach. Jest po prostu łakomy i lubi słodycze. Wyszukuje coś do zjedzenia i po prostu je. Pewnie powiedziały ci to wieczorem, żebyś się bał – znowu się zaśmiała. Mnie już tak do śmiechu nie było. Postanowiłem jednak nie dzielić się wydarzeniami z nocy. Nie chciałem wyjść na durnia. – Kiedy tu się wprowadziliśmy, sąsiedzi powiedzieli nam to samo, „uważajcie na Dantka”. Podobno ta historia ma początek w latach pięćdziesiątych, kiedy była bieda i ludzie okradali innych z jedzenia. Mieli na tyle wyczucia, by nie krzywdzić innych, więc zabierali tylko trochę zapasów z niezamkniętych domów – wyjaśniła. I teraz nabrało to kolorów. Legenda, nie legenda, do dzisiaj zostało w niej ziarno prawdy.
– A Romulus? – zapytałem, udając niewinny uśmiech. Posłała mi zdziwione spojrzenie.
– Jeden z dwóch braci, których wykarmiła wilczyca, założyciel Rzymu?
Zdałem sobie sprawę z mojej nieuwagi. Palnąłem coś głupiego o krzyżówce w ramach usprawiedliwienia. Wpadłem także na coś, na co każdy inny na moim miejscu już dawno by wpadł.
Trochę to trwało, ale w końcu córki cioci Anny wstały. Zauważyłem, że każda traktowała mnie w inny sposób. Klaudia normalnie przywitała się i uśmiechnęła, nie była skrępowana moją obecnością. Zamieniłem z nią kilka zdań o niczym. Asia z kolei nieśmiało powiedziała „cześć” i uciekła z mojego pola widzenia, jakby się wstydziła. I wreszcie Ola zupełnie mnie zignorowała, prychając tylko kpiąco nosem. Zdaje się, że polubiła się z Jagodą. Mówiły coś o planowanym wypadzie na imprezę. Ciekawe tylko, gdzie w takiej małej miejscowości odbywają się imprezy.
Do godziny dziesiątej włóczyłem się bez celu po parterze domu. Nie ośmieliłem się wejść na piętro, pamiętając o ostrzeżeniu wujka. Oskarżenie o naruszenie praw gospodarza to poważna sprawa. I pewnie spędziłbym tak bezproduktywnie cały dzień, gdybym w końcu w salonie (który rzecz jasna był na parterze) nie natknąłbym się na Asię.
– Pójdziemy na ten spacer? – zapytała. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o wczorajszej umowie.
– Jasne, daj mi chwilę, włożę dobre buty i możemy iść – zapewniłem.
Czekała na mnie przed domem. Odnosiłem wrażenie, że boi się, że ktoś nas zobaczy razem, stąd to poranne unikanie. Nie rozumiałem tylko, dlaczego miałaby to robić. Milcząc, opuściliśmy teren posiadłości. Warto poświęcić kilka słów opisowi okolicy. Otóż po wyjściu bramą należy skręcić w dół, w prawo. Po jakichś dwudziestu metrach dojdzie się do głównej drogi. Na lewo od wyjścia zaś jest las. Pojąłem, dlaczego nie mogłem w nocy dopatrzyć się ścieżki – żadnej tam nie było. Tajemnicza dziewczyna po prostu szła lasem. Asia prowadziła mnie jednak do drogi.
– Czemu ziewasz? – zapytała w pewnym momencie. – Nudzisz się?
– Skąd, po prostu lubię sobie uciąć drzemkę w południe – skłamałem. Nieprzespana noc dawała mi się we znaki.
Szliśmy polami, co jakiś czas rozmawiając, ale obawiam się, że z mojej winy konwersacja nie była zbyt interesująca.
– Nawet tu ładnie. Macie stację kolejową, benzynową, market, kościół... a szkołę też macie? – zapytałem. Tak trudno tutaj było się czegoś dowiedzieć.
– Tak, ale uczniów jest niewielu. Cały rocznik tworzy jedną klasę, ale na poziom nauczania raczej nie narzekamy – odpowiedziała. Dzięki temu pozyskałem cenną informację. Jeśli srebrnowłosa chodzi do szkoły, Asia powinna ją znać. Nim wymyśliłem, jak ją o to zapytać, odezwała się pierwsza. – Chciałabym pokazać ci pewne miejsce, ale musisz przysiąc, że nikomu nie powiesz, że cię tam zaprowadziłam. W ogóle absolutnie nikomu nic o nim nie powiesz.
– Mówisz poważnie? – zdziwiłem się. Nie byłem pewien, czy to oznaka zaufania, czy jego braku.
– Śmiertelnie poważnie – zaznaczyła. Przez chwilę się wahałem, czy aby na pewno chcę zostać wtajemniczony.
– Zgoda, przysięgam.
Skinęła głową, żebym za nią szedł, ale zrobiłbym to i bez tego. W dzień mój zmysł orientacji działał o wiele lepiej. Mogłem stwierdzić, że szliśmy do lasu – na lewo, czyli na wschód od domu.
– Czy to miejsce jest aż tak pilnie strzeżone? – zacząłem rozmowę.
– Po prostu nie wolno mi tam chodzić. Nikomu w zasadzie nie wolno.
– Czy mam się bać? – Naprawdę nie wiedziałem, czy traktować to poważnie.
– Nie sądzę, chyba że boisz się klaunów – zażartowała. Chce mnie zabrać do cyrku?
Szliśmy chwilę przez las. Nie był to jakiś niezwykły widok, czy wyjątkowe przeżycie, jednak dla kogoś pochodzącego z wielkiego miasta droga w okolicznościach tak pięknie pospolitej przyrody może sprawić niemałą przyjemność. Tak dawno nie obcowałem z naturą, że już praktycznie zapomniałem, jak to jest. Dodatkowo dzień był ciepły, ale nie upalny, a słońce świeciło radośnie. W życiu nie pomyślałbym, że w takiej pogodnej scenerii mogą mieć miejsce jakieś złe wydarzenia.
Zatrzymaliśmy się przed krzywym płotem z napisem „Teren prywatny – wstęp wzbroniony”. Obok w ogrodzeniu była nieduża dziura. Asia przeszła pierwsza, a ja w ciszy poszedłem za nią. Czułem się bardzo niepewnie. Z jednej strony nie chciałem jej urazić, a z drugiej zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Dalej ciągle był las. Dopiero po kilku minutach wyszliśmy w jakimś ogrodzie.
– To tutaj – oznajmiła, siadając na kamieniu.
– Co to za miejsce? – zapytałem, kucnąwszy obok, ale w zachowując odpowiednią odległość.
– Ogród Solińskiego, choć pewnie nic ci to nie mówi. Krąży o nim wiele plotek, jakoby był nawiedzony.
– Nawiedzony? W sensie, że duchy...? – westchnąłem zmęczony. Jakoś nagle zakręciło mi się w głowie i traciłem zainteresowanie rozmówczynią. Liczyłem, że pozwoli mi chwilę odpocząć, podczas gdy sama będzie mi wszystko wyjaśniać.
– Duchy i nie tylko. Ale od początku. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku nastał poważny kryzys w naszej miejscowości. Niedaleko była państwowa fabryka śrubek, wokół której wszystko się kręciło. Nie było tajemnicą, że jest nierentowna i w myśl transformacji ustrojowej zostanie sprywatyzowana. Ostatecznie zupełnie ją zlikwidowano, bo nie znalazł się chętny kupiec. To znaczy, z tego, co ustaliłam, znalazł się chętny, ale po kilku miesiącach zamknął fabrykę, nie widząc dla niej nadziei. Bezrobocie strasznie skoczyło, nastał kryzys. Wielu ludzi nie widziało już dla siebie perspektyw w tym miejscu, więc okolica zaczęła się poważnie wyludniać. Młodzi wyjechali do miast, zostali tylko starsi. Dużo później ktoś zauważył, że jest to tania i cicha miejscowość, idealna, by rozpocząć tu budowę domów jednorodzinnych z ogródkami, o których tylu ludzi z aglomeracji marzy. Między innymi tak się tu wprowadzili moi rodzice. Był też pewien bogaty człowiek, o którym jak się zdaje, świat próbował zapomnieć, bo jedyne czego zdołałam się dowiedzieć, to tego, że na nazwisko miał Soliński. Jak już wspomniałam, był bogaty. Zbudował sobie rezydencję, ale nikt go tu nie widział. A dom stał pusty i zarastał... Zaczęły krążyć różne dziwne plotki, we większości raczej miało wiarygodne. Co prawda, widziano tu ludzi, budowniczych i kilku gości, jednak żaden nie był Solińskim. Ten człowiek przepadł jak kamień w wodę. To jest jego ogród, tam dalej za drzewami jest rezydencja. Lepiej się nie zbliżać. Pewnego razu grupa złomiarzy poszła tam na szaber. Potem opowiadali, jakoby spotkali duchy i uciekli w pospiechu. Nikt im nie uwierzył, uznano to za delirium. Wiesz, co to jest delirium?
– Tak – pokiwałem głową – to trzecia ulubiona choroba pisarzy, których czytuję. Zaraz po schizofrenii i paranoi, za to przed narkomanią.
– Żartowniś z ciebie – zaśmiała się. Ja sam nie byłem przekonany, czy to był żart. – Ni mniej, pogłoski o nawiedzeniu zostały. Dwa lata temu w okolicy zgubił się pięcioletni chłopiec. Odnaleziono go po dwóch dniach. Niewiele pamiętał, opowiadał bajki, że był w domu wspaniałego króla, a zła wiedźma rzuciła klątwę na królewnę... Rodzina chłopca krótko po tym się przeprowadziła, chyba obawiali się plotek. W małych społecznościach plotki bywają zabójcze.
– Rozumiem. I dlatego nie wolno tu przychodzić. A ty mnie tu przyprowadziłaś – stwierdziłem z wyrzutem. Nie chciałem nikomu podpadać.
– Wybacz, trochę cię wrobiłam – przyznała szczerze. Mierzyła mnie wzrokiem przez kilka dłużących się sekund. Bezbronnie rozłożyłem ręce na znak dobrej woli. Nie miałem nic przeciwko zagadce do rozwiązania bądź tajemnicy do dochowania. Nawet mnie to nobilitowało, że praktycznie z miejsca mi zaufała.
– Nikomu nie wygadam, słowo – zarzekłem się. – Co jeszcze wiesz?
– Tu coś się dzieje. Coś złego, czego nie widać. Zastanawia mnie ta cała historia...
– Dlatego zrobiłaś całe śledztwo, ale sama nie dasz dalej rady. Nie możesz liczyć na pomoc sióstr, bo mogą odmówić współpracy i donieść mamie. Wygląda na to, że spadłem ci z nieba. Czyż nie tak? – zgadywałem.
– Dokładnie. Jak na to wpadłeś? – Nie byłem pewien, czy to ironia, czy szczera ciekawość.
– Powiedziałaś, że to nazwisko to jedyne, co zdołałaś ustalić. Czyli już szukałaś informacji. Reszta to po prostu domysły – wzruszyłem ramionami. Potarłem bolące skronie. Świat powoli przestawał się kręcić. – A wiesz, co dokładniej mówił ten chłopiec?
– Nie miałam okazji zapytać go osobiście, znam to tylko z siódmej ręki. Błąkał się po lesie do zmierzchu, a potem spotkał królewnę, która zaprowadziła go do wspaniałego zamku. Tam poznał też mądrego króla i dowiedział się, że ciąży nad nimi klątwa. Nad rankiem poprosili go, by poszedł spać i w ramach odpoczynku przespał cały dzień. Całą następną noc spędził, bawiąc się w pałacu i nad ranem wskazali mu drogę do domów. Tak się znalazł i... – zawahała się. – Nie będziesz się śmiał?
– Na pewno nie – odparłem poważnie.
– Oczywiście zbadano, czy nie było gwałtu, czy coś. Dzieciak nie potrafił pokazać, gdzie ów król miał mieszkać. Tylko że jego ubranie... nowa koszula, której nie miał na sobie, gdy się zgubił – spuściła wzrok. Szczerze, to nie wyglądała, jakby wierzyła w swoje słowa. Zapewne przekazywała tylko usłyszane plotki, które niekoniecznie musiały odzwierciedlać rzeczywistość. Przechodziły z ucha do ucha i każdy dodawał coś od siebie, aż stworzyli przypadkiem zupełnie nową legendę. Wypocząwszy, wstałem i otrzepałem ubranie.
– Rozejrzę się tu.
– Tylko nie odchodź daleko, mimo wszystko mogą się tu czaić bezdomni.
Zanurzyłem się w ogrodowej toni. Kiedyś musiało tu być pięknie. Dziś wszystko wyglądało trochę ponuro. Kwiaty zdziczały, trawa urosła za wysoko. Brakowało pielęgnacji. Powąchałem róże. Pachniały cudnie. Były takie krwistoczerwone. Stanowiły główną atrakcję wśród roślin. Nieopodal stała fontanna. Woda w niej była brudna i pełna liści. Ścieżka wiodła w głąb posiadłości. Zza drzew wyłonił się obraz rezydencji, aczkolwiek ja nazwałbym to pałacem. Biały, zarośnięty bluszczem. Okna bez szyb, dziury w dachu. W niczym nie ujmowało to jednak jego piękna. Po prawej stronie miał wieżyczkę, której szczyt był widoczny z centrum mieściny. Dach był dosyć strzelisty. Pomyślałem sobie, że gdybym to ja był architektem, umieściłbym duży dziedziniec w środku. Nie chciałem podchodzić zbyt blisko, obawiałem się, że ktoś może mnie zauważyć. Zrobiłem jeszcze tylko kilka kroków. Znalazłem się przed figurą. Przedstawiała błazna, który kłaniał się nisko. Miał na sobie typową czapkę z trzema rogami. Jedynym co nie pasowało, była jego mina. Zamiast wesołej, miał smutną – jego oczy wyglądały na zrozpaczone, a usta były przekrzywione jakby w bolesnym grymasie. Odwróciłem się od ponurej rzeźby i wróciłem do Asi.
– Upiorny klaun. Idziemy? – zaproponowałem powrót. Skinęła głową.
W milczeniu wróciliśmy do domu. Warto zaznaczyć, że szliśmy drogą okrężną. Zdążyliśmy akurat na obiad. Czułem się dosyć niekomfortowo, bo w towarzystwie Asia zdawała się mnie unikać. Nawet nie patrzyła w moją stronę. Irytowała mnie jej dwulicowość, ale z drugiej strony domyślałem się, że nie chce wzbudzać podejrzeń. Nie wiedziałem tylko czyich i dlaczego.
Po obiedzie położyłem się na łóżku. Byłem zmęczony, więc znowu zamknąłem oczy i nasłuchiwałem. Dźwięki jednak szybko mnie znudziły. Sięgnąłem więc po książkę, którą przywiozłem ze sobą. Była to dosyć krótka lektura, wystarczy góra na dwie godziny, dlatego chciałem ją oszczędzać. Mimo to nie potrafiłem się jej oprzeć, za bardzo tęskniłem za dobrą książką. Zagłębiłem się w nią i tak upłynął mi czas do kolacji. Niestety, zdążyłem przeczytać ją całą. Ciekawe, czy mają jakąś domową biblioteczkę. Rozmarzyłem się o księdze, która czeka, aż ktoś ją wreszcie odkryje i przeczyta.
Z fantazji wyrwały mnie odgłosy szykowanej kolacji. Ciocia przygotowała dla wszystkich kanapki i zawołała nas na posiłek. Chociaż był zwykły dzień powszedni, cała rodzina zasiadła razem przy stole. Zastanawiałem się, czy oni tak naprawdę żyją taką sielanką przez cały czas, czy może to tylko na okres odwiedzin gości. Wujek odłożył gazetę i upomniał najstarszą córkę, by zostawiła na czas kolacji telefon. Te niewielkie gesty sprawiły, że poczułem się, jakbym był naprawdę związany z całą jego rodziną. Kiedy tylko wrócimy do domu, zaproponuję mamie, żebyśmy częściej wspólnie jadali.
Były wakacje, a mnie zaczynała doskwierać nuda. Czego jak czego, ale mój umysł potrzebował ciekawych doznań, choćby tylko drobnych interesujących plotek, do zachowania pełnej sprawności. Nuda to śmiertelna trucizna, która zabija kreatywność. Na szczęście z wybawieniem przyszła Klaudia.
– Może zagramy w jakąś grę planszową, co? – zaproponowała po krótkiej wymianie zdań.
– Jasne, czemu nie – chętnie się zgodziłem.
Poszła na chwilę na górę po planszę. Graliśmy w kuchni na stole. Nikomu więc nie przeszkadzaliśmy, a i miejsca mieliśmy dość. Jakiś czas później dołączyła do nas Asia. Muszę przyznać, że gra, choć dziecinna, sprawiła mi wiele radości. W końcu zdołałem poczuć długo wyczekiwany beztroski klimat wakacji.
– A Jagoda i Ola z nami nie zagrają? – zapytałem. W szerszym gronie zabawa mogła być jeszcze lepsza.
– Ola jest zbyt dorosła na takie sprawy – krótko ucięła temat Klaudia, a ja więcej nie drążyłem.
Śmialiśmy się i żartowaliśmy, aż w końcu wybiła dwudziesta trzecia. Pożegnałem się z dziewczynami i poszedłem do łazienki. A po wieczornej toalecie prosto do łóżka.