Przejdź do komentarzyChapter Nineteen
Tekst 19 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-07-14
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń282

Nieuchronnie nadszedł najbardziej znienawidzony dzień tygodnia.  Dochodziła dopiero ósma, a każdy w tej rodzinie miał już całą listę powodów do narzekania – w poniedziałkowy poranek o to nietrudno.  Zimna kawa, przypalone tosty, plama na świeżo upranej koszuli, czy sterta e-maili czekających na odpowiedź, to tylko niektóre z punktów Petera.

Mężczyzna ospałym krokiem przeszedł przez kuchnię, głośno stawiając na stole kubek parującej herbaty. Zajął wolne miejsce i utkwił wzrok w telefonie, który bardzo niechętnie wziął do ręki. Steve wyczuł jego nieprzychylne nastawienie. Bezwiednie zacieśnił chude palce na porcelanowym naczyniu, zastanawiając się, jak właściwie zacząć rozmowę. Zacisnął zęby, czując jak gorąco drażni opuszki.

– Może… mógłbym dziś zostać w domu? – zaproponował, ostrożnie biorąc łyk słodkiego napoju.  Peter spojrzał na niego kątem oka.

– Dlaczego?

– Źle się czuję…

– Nie wyglądasz na chorego.

Chłopiec odruchowo przygryzł wargę, spoglądając na wyświetlacz swojego telefonu. Właśnie pojawiła się kolejna wiadomość.  Nie odczytał jej. Przestał śledzić powiadomienia.  Wyciszył dźwięki, bo świadomość, że kolejna osoba pisała w sprawie piątkowej nocy, przyprawiała go o mdłości.

– Mówię prawdę. Boli mnie brzuch… – jęknął, dla lepszego efektu oplatając tułów dłońmi.

Mężczyzna przez chwilę skupił na nim  uwagę. Sięgnął przez stół, kładąc dłoń na jego czole.  Było zimne.

– Z czego ten sprawdzian? – zadrwił, wracając do czytania maili. Steve przewrócił oczami.

– Nie chodzi o sprawdzian, chodzi o… – urwał, w porę gryząc się w język. Musiał zważać na słowa. – Po prostu nie mam zadania na matmę – powiedział z rozwagą.

Faktycznie nie czuł się najlepiej, głównie psychicznie, lecz wymówka o złym samopoczuciu pojawiała się w ostatnim czasie zbyt często.  Jego ojciec nie był głupi. Poza tym, jaki byłby z niego za lekarz, gdyby kolejny raz dał się nabrać.  Musiał wymyślić coś bardziej wiarygodnego. Steve postawił na szczerość. Oczywiście, nie w dosłownym znaczeniu tego słowa.  Jego tata również miał przed sobą ciężki dzień. Pomyślał, że doceni prawdomówność i ulegnie, choć ten jeden raz…

– Musisz nauczyć się ponosić konsekwencje swoich działań – odparł tonem dyplomaty. – Gdybyś nie siedział cały weekend u kolegi… – wspomniał, nonszalancko wzruszając ramionami.

Stevie spanikował. Był w stanie chwycić się każdej brzytwy, byleby nie iść do szkoły.

– Ale…

– Nie utrudniaj, proszę – wtrącił poniesionym głosem. – Za godzinę muszę być w szpitalu, a ty w szkole. W najlepszym wypadku wrócę w środku nocy.  Odbierze cię wujek, a potem przejmie siostra… musimy jakoś przetrwać ten tydzień, Steve… – ciągnął, nerwowo wstając.

W pośpiechu zebrał brudne naczynia i niedbale wrzucił do zmywarki.  Nieobecność Amandy, sprawiała że dom wywracał się do góry nogami.  Mogłoby się wydawać, że ktoś na stanowisku dyrektora controllingu w ogromnej korporacji, może sam dyktować sobie warunki i czas pracy. Wyjątek stanowiło szkolenie całego zespołu w Oakland.  Odbywało się co roku, o tej samej porze, zawsze w tym samym gronie pracowników, ale mimo to Peter nigdy nie był przygotowany.  Każdy moment na wyjazd żony był nieodpowiedni.

– Czekam na ciebie w samochodzie. – Mężczyzna wymownie pokazał na zegarek i w wielkiej gonitwie opuścił  pomieszczenie.  Steve ukrył twarz w dłoniach.



Matt rzucił wzrokiem na bałagan, panujący w gabinecie taty. Nie powinien był mu przeszkadzać, ale z braku lepszego zajęcia postanowił przyjrzeć się jego pracy, której jak na tak wczesną godzinę miał o wiele za dużo.  Chylił mu czoła, że potrafi odnaleźć się w tym chaosie. Dziesiątki powywracanych teczek z dokumentami, setki furkających w powietrzu papierów, w otoczeniu grubych kodeksów oraz równie kobylastych książek dotyczących prawa gospodarczego, handlowego, czy spółek. Istny Armagedon.

– Policja na serio ma to w nosie? – zagaił Matthew, leniwie przeciągając się w fotelu.

Nawet już nie pamiętał od jakiego tematu się zaczęło. Wszystkie ich rozmowy w ostatnich dwóch dniach, sprowadzały się do Samanthy i Audrey.  Miał wrażenie, że ten wątek nigdy nie zostanie wyczerpany. By oszczędzić tacie kolejnej, pilnej wizyty u kardiologa, postanowił nie wtajemniczać go w to, co zaszło między nim, a córką pani Evans, kiedy pewnego, grudniowego wieczoru wpadli na siebie w barze….

Ciężka rozmowa z Ethanem, a potem jeszcze bardziej wyczerpująca z Elizabeth, mocno nadwyrężyły wątłe serce Jacka. Od tej pory, między nim, a starszym synem panował dystans z kolei Elizabeth to z całą pewnością persona non grata. Spakowała walizki jeszcze tego samego dnia. Nie próbowała się tłumaczyć ani prosić o drugą szansę.  Matthew nie krył zadowolenia z tego powodu. Rudowłosa kokietka od dłuższego czasu działała mu na nerwy.

– Nie sądzę, aby szybko się tym zajęli, o ile w ogóle to zrobią… – odparł nieobecnym tonem Jack, wlepiając znużony wzrok w ekran komputera. Trudno było mu zaangażować się w tą konwersację, kiedy co rusz słyszał dźwięk telefonu, a liczba ikonek, żółtych kopert w skrzynce odbiorczej Outlooka lawinowo rosła. – To dorosła kobieta.  Wyprowadziła się, w dodatku oznajmiła, że nie chce mieć kontaktu z matką...

Matthew szykował się do odpowiedzi, lecz ponownie rozbrzmiała melodia przychodzącego połączenia w służbowym telefonie ojca. Jack odebrał z miną cierpiętnika. Co chwilę przewracał oczami, wykrzywiając twarz na przeróżne sposoby, jednak w głosie wciąż brzmiał pełen szacunek i profesjonalizm.  Chłopak przez chwilę przysłuchiwał się prawniczemu bełkotowi. Po kilku minutach zaniechał, bo i tak niewiele z tego rozumiał. Gdy miał wyjść, poczuł dotyk na plecach. Odwrócił się i zobaczył ojca, który kontynuując żmudną dyskusję, stał przed nim z wyciągniętą ręką, w której trzymał wibrującego iPhone’ a.   Matt zrozumiał, że jego zadaniem jest odebrać kolejną rozmowę. Na ekranie wyświetlał się nieznany numer.

– Tak, słucham? – zaczął w niewymyślny sposób. – Dzień dobry, tak… to znaczy jestem jego kuzynem.  Jack nie może podejść. Zgadza się… tak… co się stało…? Oczywiście, ktoś zaraz się pojawi… dziękuję i do zobaczenia. – Oddał telefon tacie, który w tym samym czasie skończył swoją pogawędkę.

– Steve wymiotuje, trzeba go odebrać ze szkoły… – oznajmił w odpowiedzi na jego wyczekujące spojrzenie. Mężczyzna znowu, marudnie wywrócił oczami.

– Kurwa – mruknął pod nosem.  Bezradnie stał w centrum tego pobojowiska, zastanawiając się, jak najrozsądniej ustalić kolejność działań.

– Pojadę po niego – wyszedł z inicjatywą jego syn.

– Nie, daj spokój… ogarnę to, tylko…

– Pojadę – zakomunikował dosadnie, patrząc wzrokiem nieuznającym sprzeciwu. – Tylko daj betę, wózek Steve’a nie wejdzie do volvo…

Jack zawahał się przez moment. Gabaryty obu pojazdów były zbliżone. Mógłby się wykłócać, że Matthew nie ma racji, ale przecież nie było na to czasu.

– Dzięki – odparł, niechętnie podając mu kluczyki do samochodu. – Tylko nie szarżuj…



Położył dłonie na kierownicy, ostatni raz spoglądając na budynek szkoły.  Zaciekawił się, kiedy zobaczył dwóch funkcjonariuszy policji, zbiegających po schodach.

– W jakiej sprawie byli? – rzucił do Steve’a, który siedział obok w nadziei, że chłopiec uraczy go jakąś ekscytującą opowieścią o szkolnej bójce.

– Nie mam pojęcia – warknął. – Jedziesz w końcu, czy będziemy tak stać jak ciołki?!

Matt spojrzał na młodszego kuzyna z powątpiewaniem.  Stevie dawno już nie był względem niego taki opryskliwy. Uważnie mu się przyjrzał. Nie wyglądał na chorego, bardziej – rozgniewanego. Jakby kotłował się w nim żal, smutek i złość.

– Hamuj się troszkę… – ostrzegł go, nieznacznie podnosząc ton głosu.

Odpalił silnik i powoli ruszył z miejsca.  Steve nie odpowiedział na reprymendę.  Utkwił rozgoryczony wzrok w bocznej szybie.

– Dzwoniłem do twojego taty, ale nie odbiera. Potem spróbujemy znowu – oznajmił Matthew, odczuwalnie zwiększając prędkość samochodu przed wjazdem na drogę ekspresową. – Co się stało? Strułeś się czymś?

– Mówiłem mu rano, że źle się czuję, olał to… jak zwykle zresztą…

Tym razem, to Matt nie odpowiedział. Nie podobał mu się wydźwięk tej rozmowy. Nie miał ochoty na odpieranie jego bezpodstawnych ataków.  Skoncentrował się prowadzeniu.

– Ten samochód chyba stać na coś więcej? – bąknął Steve w pewnym momencie. Jego starszy kuzyn odruchowo zerknął na licznik. Jechali około osiemdziesięciu pięciu mil na godzinę, podczas gdy ograniczenie wynosiło siedemdziesiąt pięć.

– Będziesz mnie uczył jak jeździć? – odpowiedział równie arogancko.

– Wleczesz się jak pizda.

Matt głośno westchnął, starając się opanować nerwy. Dlaczego wciąż go prowokował?

– Przyspiesz trochę, lebiodo – nagabywał. – Cykor!

Chłopak zacisnął zęby, choć na język cisnęły mu się dziesiątki wulgaryzmów.  Odliczał do momentu, w którym dojadą na miejsce i będzie mógł się z nim rozmówić.  Tymczasem chłopiec w dalszym ciągu testował jego samokontrolę. Z całej siły pchnął go w prawe ramię, w wyniku czego Matt odruchowo skręcił kierownicą, nieoczekiwanie zjeżdżając na lewy pas, który na szczęście okazał się pusty.  Kilka sekund później odzyskał panowanie nad pojazdem.

– Pojebało cię?! Chcesz nas zabić?! – krzyknął, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Miał wrażenie, że ktoś zalał mu nogi betonem. Uważnie obserwował drogę przed sobą, modląc się o zjazd.

– Ukróciłbym męki nas obu… – wyszeptał Steve, zdecydowanie bardziej do siebie i odwrócił głowę w drugą stronę.

Matthew miał ogromną nadzieję, że się przesłyszał. Nie miał odwagi prosić go o powtórzenie zdania. Pozostało raptem kilka minut do celu, więc resztę trasy przejechał w milczeniu.



Wzniosłe plany zbesztania Steve’a po powrocie do domu spełzły na niczym.  Matthew puścił się biegiem w stronę domu, zaraz po tym jak tylko wystawił nogę z samochodu.  W przelocie rzucił kluczyki tacie, którego spotkał w holu i wbiegł do toalety w ostatnim momencie zwracając do muszli całą zawartość żołądka. Zwieńczeniem przykrej sytuacji był obfity krwotok z nosa. Bez wątpienia przyczyniła się do tego stanu rzeczy stresująca sytuacja na drodze. Miał dość wrażeń, więc na dobre odpuścił sobie, przypuszczalnie i tak bezowocną przekomarzankę z kuzynem.  Oszczędził też nerwów ojcu.  Słowem nie wspomniał, o tym że prawie się zabili. Rzadko okazywał mu taką szczodrobliwość. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów było mu go żal. Widział jak dużo ma na głowie i postanowił, przynajmniej na jakiś czas nie dokładać zmartwień.  Jeśli zaś chodziło o rodziców młodego amatora mocnych wrażeń, nie miał skrupułów, aby ze szczegółami opowiedzieć im o tym mrożącym krew w żyłach wydarzeniu. Gorsze od tego, co zrobił Steve, była jego szokująca wypowiedź.

Padł na łóżko jak kłoda. Ogarnęło go przemożne zmęczenie.  Zupełnie jakby ktoś wyłączył przewód zasilający. Nie miał siły nawet kiwnąć placem.  Flegmatycznym ruchem sięgnął po pomarańczową  fiolkę z napisem HALOPERIDOL. Zażył jedną tabletkę. Włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy zobaczył, że w opakowaniu brakuje, przynajmniej kilkunastu pigułek.  Przez chwilę pomyślał, że pomylił specyfiki, ale wszystko się zgadzało – miał w ręku lek na łagodzenie mdłości.  Nie zdążył przeprowadzić śledztwa, bo zasnął kilka minut później.

Dopiero następnego dnia, mniej więcej koło południa wróciło mu trochę energii.  Wczesnym rankiem, niespodziewanie odwiedził go doktor Miller. Pokręcił się, coś tam pomruczał pod nosem, pobrał mu krew do badania i poszedł.

Matthew powlókł się do kuchni, gdzie spotkał Petera. Mocno się zdziwił, że mężczyzna nie przyszedł się przywitać.

– Cześć… – powitał go pierwszy, wchodząc do pomieszczenia. – Jak dyżur?

– Cześć. W porządku – odrzekł nad wyraz powściągliwie.  – Jak się czujesz ?

– Dobrze… – Przyzwyczaił się już, że wszyscy co chwilę go o to pytali, ale był pewny, że mężczyzna najpierw poruszy temat własnego syna. – A, co u Steve’a? – dopytał, niby mimochodem.

– Wszystko dobrze… na wszelki wypadek został dziś w domu…

Matt odniósł wrażenie, że chciał o coś spytać, ale nie bardzo wiedział jak zacząć.  Był dziwnie spięty.

– Słuchaj, Peter… – Uznał, że to dobry czas na rozmowę na temat wydarzeń z poprzedniego dnia. – Wczoraj, jak pojechałem po niego do szkoły… coś się stało…

– Tak, wiem, Steve mi powiedział –  krnąbrnie wszedł mu w słowo.  Ton głosu zabrzmiał nader apodyktycznie, jakby miał do niego pretensje.

Matthew był pełen podziwu.  Nie sądził, że  Steve przyzna się przed kimkolwiek, a tym bardziej surowym ojcem do tego, że w tak bezmyślny sposób naraził swoje i czyjeś życie.

– Uważam, że nie powinieneś przez jakiś czas wsiadać za kółko… – Peter wciąż mówił ozięble. To brzmiało jak wstęp do ostrej nagany.

– Zaraz, czekaj… – Matt zdębiał. – Co?

– Zasłabłeś za kierownicą, to mogło się tragicznie skończyć…

– Tak ci powiedział?!

– A było inaczej?

Najwyraźniej Steve był bardziej wyrachowany niż sądził. Przewidział, że Matthew prędzej, czy później o wszystkim opowie, więc postanowił pierwszy zrelacjonować swoją wersję niedoszłego wypadku. Schorowany kuzyn, idealnie wpisywał się w rolę kozła ofiarnego.

– Tak, było inaczej! – fuknął Matt, porywczo gestykulując. – Twój syn umyślnie się na mnie rzucił!

Peter skrzyżował ręce na piersi, patrząc sceptycznie. Nie był przekonany.

– Gówniarz całą drogę mnie prowokował. Nalegał żebym przyspieszył, mimo że jechałem dziesięć mil więcej, niż wynosi dopuszczalna prędkość. W końcu mnie pchnął i zjechałem na lewy pas. Nie mam pojęcia dlaczego to zrobił – tłumaczył się. – Wiesz, co powiedział kiedy go ochrzaniłem?! Cytuję; ukróciłbym męki nas obu!

Peter ze spokojem go wysłuchał, ale w dalszym ciągu sprawiał wrażenie nieufnego.

– Posprzeczaliście się? – dopytywał, próbując poukładać w głowie wariant wydarzeń, który zaprezentował mu bratanek.

– Nie! –  odpowiedział tak dosadnie, że ktoś postronny mógłby pomyśleć, że to krzyk rozpaczy.

Mężczyzna westchnął zgnuśniale i spojrzał na niego w sposób, który dawał jasno do zrozumienia, że nie aprobuje żadnej  z informacji, które usłyszał.

– Wyniki twoich badań nie kłamią – obwieścił. – Rozwinęła się u ciebie małopłytkowość, która doprowadziła do silnej anemii.  To raczej nie nowość wśród pacjentów w twoim stanie, więc na razie powstrzymamy się od przetoczenia płytek krwi. Nie powinieneś nawet ruszać się z domu. Te wszystkie tabletki, które dziennie zażywasz to nie tic taki. To zupełnie normalne, że powodują…

– Na litość boską! Ja pierdolę, Pete! – przerwał mu Matthew. – Nie czułem się źle, kiedy z nim jechałem! Wszystko zaczęło się po powrocie do domu! Chyba znasz mnie już trochę i wiesz, że nie usiadłbym za kierownicą gdybym miał wątpliwości, co do swojego samopoczucia! Nigdy nie prowadziłem nawet na lekkim kacu! – Podniesiony ton głosu przerodził się w donośny krzyk.

Peter nie pozostał mu dłużny.

– Matt, dość tej dyskusji! Nie powinieneś był wczoraj prowadzić i tyle!

– Nic z tym nie zrobisz?! – wydarł się chłopak. – Nawet z nim nie porozmawiasz?! Naprawdę myślisz, że zwaliłbym  na niego swoją winę?! Dzieciak ewidentnie ma  ze sobą jakiś problem, zrób coś z tym!

Dołączył do nich Jack. Nic nie powiedział wchodząc do kuchni. Podał tylko plik dokumentów, na które Peter prawdopodobnie tutaj czekał.

– Porozmawiam z nim, a ty siedź już na dupie, bo doprowadzisz w końcu do jakiegoś nieszczęścia… – rzucił w jego stronę, pobieżnie przeglądając kartki.

Matthew się zagotował. W żadnym wypadku nie miał zamiaru odpuścić tej sprawy.  Zignorował wujka i udał się prosto do swojego pokoju.  W pierwszych odruchu miał ochotę zadzwonić do Steve’a i powiedzieć mu, co o nim myśl, ale chwilę później przyszedł mu do głowy inny pomysł.  Zapragnął rozpracować niepokojące sygnały, jakie wysyłał do otoczenia jego kuzyn.  Doszedł do przekonania, że nic nie dostarczy mu tylu informacji na jego temat, ile profil w znanym serwisie społecznościowym.  Odpalił tablet i ucieszył się widząc, że przeglądarka zapamiętała dane do logowania. Zaniemówił, gdy przeczytał komunikat, oznajmiający, że konto powiązane z następującym adresem mailowym zostało usunięte…


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×