Przejdź do komentarzyMiednica
Tekst 47 z 51 ze zbioru: Marcin
Autor
Gatuneksatyra / groteska
Formaproza
Data dodania2025-04-13
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń95

To miał być spokojny wieczór. Andrzej wrócił z pracy wykończony, z nogami ciężkimi jak ołów i głową pełną przekleństw, których nie mógł wypowiedzieć głośno, bo ściany w bloku miały uszy. Marzył tylko o tym, żeby wymoczyć stopy i zapomnieć, że istnieje świat.

Znalazł w szafie starą miednicę, postawił ją przed kanapą, a potem – z przekonaniem człowieka, który dokładnie wie, co robi – wlał do niej niemal wrzątek prosto z czajnika. Dla równowagi dolał odrobinę zimnej wody, ale zbyt mało. O wiele za mało. Para unosiła się nad powierzchnią jak mgła nad bagnem.

Usiadł ciężko na kanapie. W tle sączyła się spokojna muzyka, w powietrzu pachniało ziołową herbatą. Chwycił pilot, odchylił się, wystawił stopy i…

Dotknął wody.

Krzyk rozerwał ciszę jak nóż.

— JEEEEESUUU!!!

Odruchowo szarpnął nogi w górę, ale za późno. Jeden palec już przypominał gotowaną krewetkę. W panice zachwiał się, próbując odskoczyć, lecz kanapa – zdradziecka, miękka i stara – nie dała mu wsparcia. Andrzej runął z niej jak zwalony pień. Jego tyłek trafił centralnie do rozżarzonej miednicy.

To, co wydarzyło się potem, trudno opisać bez cenzury.

Woda zalała mu nogi, pośladki, biodra i dolną część pleców. Ból był ostry, palący, natychmiastowy. Jakby siedział w płynnym słońcu. Skoczył w górę, wywracając stół, herbatę, pilot i całą resztę swojego poczucia kontroli nad rzeczywistością.

Wpadł w szał ratunkowy – ściągał z siebie dresy, rzucał poduszkami, chlapał zimną wodą z kranu. Gdy w końcu usiadł na zimnej podłodze w łazience, z tyłkiem czerwonym jak syrena strażacka i ręką z kompresami z mrożonego groszku, miał tylko jedno pytanie:

— Jak ja to wytłumaczę na SOR-ze?


A dalej? Dalej zrobiło się jeszcze gorzej. Bo wiadomo – jak raz życie się potknie, to już leci po schodach aż do piwnicy.

Andrzej siedział w łazience, poparzony, półnagi, obłożony mrożonym groszkiem i resztką lodu z zamrażarki. Woda kapała z jego ubrań na podłogę, zostawiając mokre plamy. Telefon leżał gdzieś w salonie, prawdopodobnie mokry, może martwy. Nie mógł zadzwonić po pomoc. W zasadzie nie mógł nawet za bardzo chodzić.

Ale najgorsze było jeszcze przed nim.

Kiedy próbował wstać, zgiął się w pół i zawył z bólu – skóra na udach i pośladkach piekła tak, jakby ktoś smarował go pastą chili. Pełzając niczym żółw z kontuzją, doczołgał się do przedpokoju, gdzie zawisł dramatycznie na klamce drzwi wejściowych. I wtedy właśnie… rozległo się pukanie.

— Panie Andrzeju?! — rozległ się kobiecy głos. — Wszystko w porządku?! Coś chlupnęło i krzyknął pan jakby pana żywcem smażyli!

To była pani Jadzia z naprzeciwka. Emerytka z sercem gołębicy i ciekawością godną agenta CIA.

— T-tak! — krzyknął Andrzej, odklejając się od podłogi. — Wszystko dobrze! Mały wypadek, nic wielkiego!

— Może pomóc?! Mam Panthenol i bandaże, wnuczka zostawiła po ostatnich wakacjach!

— Nie trzeba! — zawołał, z całych sił próbując brzmieć godnie, choć wyglądał jak rozgotowany pieróg w bokserkach.

Ale pani Jadzia już przekręcała klucz, który miała „na wszelki wypadek, gdyby zemdlał, albo coś”.

Drzwi się otworzyły. W progu stanęła, uzbrojona w apteczkę, termofor i spojrzenie, które widziało już wiele, ale nic takiego.

Andrzej spojrzał na nią z podłogi, czerwony, zlany potem, owinięty w ręcznik i z woreczkiem groszku na tyłku.

— Ja tylko chciałem wymoczyć stopy — wyszeptał z rozpaczą.

Pani Jadzia westchnęła.

— A skończył pan jak flak w barszczu.

I tak zaczął się najdziwniejszy wieczór w jego życiu — z domowym opatrunkiem, okładami z kapusty, i dumną emerytką czuwającą przy jego boku niczym wojenny sanitariusz.


Mimo heroicznej pomocy pani Jadzi i kilku solidnych okładów z mrożonego kalafiora, Andrzej nie mógł już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Ból pulsował jak alarm, a skóra na udach zaczynała wyglądać jak źle upieczony naleśnik. Gdy tylko zdołał założyć spodnie — bardzo luźne, bardzo niekomfortowe — zadzwonił po taksówkę.

W izbie przyjęć SOR-u pojawił się lekko pochylony, krocząc jak kowboj po przegranym pojedynku. Rejestratorka spojrzała na niego z wyuczonym spokojem.

— Co się stało? — zapytała tonem „już nic mnie nie zdziwi”.

Andrzej milczał przez chwilę, szukając słów, które zabrzmią godnie. W końcu westchnął.

— Wpadłem tyłkiem do wrzątku.

Rejestratorka nawet nie drgnęła. Kliknęła coś na klawiaturze.

— Poparzenie termiczne? Dolne partie ciała?

— Tak. Miednica. Dosłownie i w przenośni.

Został przyjęty natychmiast — nie dlatego, że sytuacja była aż tak groźna, ale nikt nie chciał, żeby siedział z innymi pacjentami, z tak dramatycznie rozciągniętym materiałem na pośladkach.

Na sali zabiegowej spotkał młodego lekarza, który robił wszystko, by nie wybuchnąć śmiechem. Andrzej leżał na brzuchu, a sanitariuszka z kamienną twarzą rozprowadzała żel chłodzący po jego oparzonym siedzeniu.

— No i jak do tego doszło? — zapytał lekarz z miną Sherlocka Holmesa na urlopie.

— Chciałem wymoczyć stopy — jęknął Andrzej. — Miednica. Za gorąca. Spadłem. Siedzę. Parzy.

— Rozumiem — lekarz kiwnął głową. — Pierwszy i drugi stopień. Szczęście w nieszczęściu. Ale przez kilka dni... żadnego siedzenia. Żadnych gorących kąpieli. I, proszę pana, żadnych miednic.

Po opatrzeniu, przebrany w siatkowe majtki i owinięty w bandaże jak ludzkie sushi, Andrzej został przewieziony na oddział na obserwację. Pielęgniarki miały problem z powagą, a sąsiad z łóżka obok zapytał go szeptem:

— To przez kobietę?

— Nie — mruknął Andrzej. — To przez gorącą wodę i głupotę.

W nocy nie mógł spać. Po części przez ból, po części przez godność, która została w tej cholernej miednicy. Ale w głębi duszy czuł, że jego historia stanie się legendą. Może nawet jakimś memem.

I choć leżał z pupą w opatrunku, wiedział jedno:

Już nigdy nie zaufa plastykowej miednicy.


Trzeciego dnia leżenia w szpitalnym łóżku, Andrzej zaczął się nudzić. Ból zelżał, opatrunki już nie piekły tak, jak na początku, a personel traktował go z coraz większą serdecznością – może dlatego, że wszyscy znali już jego historię. Każdy nowy lekarz czy pielęgniarka podchodzili z tym samym wyrazem twarzy: `Czy to pan od tej miednicy?`

Ale prawdziwe trzęsienie ziemi nastąpiło w czwartek rano.

Do sali weszła pielęgniarka z telefonem w ręku i miną, która mówiła: `Nie uwierzysz`.

— Panie Andrzeju… — zaczęła powoli. — Mamy w szpitalu ekipę z telewizji. TVZ24. Podobno usłyszeli o pańskim… eee… incydencie i chcieliby nagrać krótki materiał.

— Co?! — Andrzej niemal wyskoczył z łóżka, po czym natychmiast tego pożałował, bo przypomniał sobie, że nadal boli go wszystko od pasa w dół.

— Mówią, że to profilaktyka. Chcą przestrzec ludzi przed niebezpieczeństwami gorącej wody i domowych zabiegów relaksacyjnych…

— Przestrzec? Chcą mnie pokazać w ogólnopolskiej telewizji jako przykład tragicznej głupoty?

— Powiedzieli, że jeśli pan nie chce pokazać twarzy, mogą rozmyć.

Godzinę później, ubrany w szpitalną piżamę i z kocem owiniętym wokół bioder niczym rzymska toga wstydu, Andrzej siedział przed kamerą.

Reporterka – młoda, uśmiechnięta, z głosem jak z kreskówki – nachyliła się do niego konspiracyjnie:

— Może pan opowiedzieć naszym widzom, jak to się wszystko zaczęło?

— Chciałem wymoczyć stopy — powiedział tonem mężczyzny, który już niczego się nie boi. — I przegrałem z wrzątkiem. I z grawitacją.

W materiale pojawiły się dramatyczne przebitki: para unosząca się znad wody, zdjęcia miednicy w zwolnionym tempie (rekwizyt zainscenizowany przez ekipę), dramatyczna muzyka z budującym napięcie smyczkiem w tle.

Wieczorem materiał poszedł w ogólnopolskiej telewizji w programie `Niebezpieczne Domowe Nawyki`. Narrator mówił z grobową powagą:

„To miał być zwykły wieczór. Ale skończyło się na oddziale chirurgii. Uważaj, zanim wlejesz wrzątek do miski. Twój relaks może zamienić się w koszmar…”

Andrzej oglądał to wszystko w szpitalnym telewizorze, leżąc na boku z poduszką pod pupą.

— No to jestem sławny — mruknął do salowego.

— Panie Andrzeju… — odparł tamten. — Ale nie każdy bohater nosi pelerynę. Niektórzy noszą siatkę na opatrunki.


Minął miesiąc. Oparzenia się zagoiły, siatka na opatrunki odeszła w niepamięć, a Andrzej wrócił do swojego starego życia — choć już nic nie było takie samo.

Na pierwszy spacer po osiedlu wyszedł ostrożnie, z pewną nieufnością wobec wszystkiego, co miało choćby kroplę wody. Miednica, sprawczyni całego zamieszania, została wyniesiona do piwnicy i zablokowana grubym napisem: `NIE DOTYKAĆ – PRZESZŁO PIEKŁO`.

A jednak... coś się zmieniło.

W sklepie pani za ladą spojrzała na niego uważniej.

— Pan z tej telewizji… od tej… miednicy?

Andrzej spuścił wzrok.

— Tak, to ja.

— No! Ale pan to dzielnie zniósł. Mój Heniek się śmiał, ale potem sam sprawdzał ręką wodę, zanim nalał do wiadra.

Na poczcie ktoś puścił mu oczko. Na siłowni – gdzie wrócił ostrożnie, unikał rowerka – dwóch gości szeptało za jego plecami. W autobusie ktoś zrobił mu ukradkiem zdjęcie.

Zyskał nową tożsamość: Andrzej od Miednicy.

Był bohaterem mimo woli. Symbolicznym patronem rozwagi. Ludzie zaczęli pisać do niego w internecie, pytać o temperatury kąpieli, prosili o porady w sprawie domowego spa.

Na Facebooku powstała strona: „Wymocz się z głową – dzięki Andrzejowi”.

Najdziwniejsze było to, że... spodobało mu się to.

Zaczął nagrywać krótkie filmiki profilaktyczne. W jednym siedział przy wannie i mówił: 

— Pamiętaj: jak wlewasz wrzątek, to tylko dla herbaty, nie dla siebie.

Został zaproszony do programu śniadaniowego. Przyjął zaproszenie i wystąpił w specjalnej poduszce do siedzenia, opowiadając z błyskiem w oku, jak jego pośladki uczyniły świat bezpieczniejszym miejscem.

I tak oto Andrzej – zwykły facet z osiedla – stał się twarzą walki z bezmyślnością w łazience. Bohaterem na skalę domowej katastrofy.

A w jego bloku, na drzwiach piwnicy, ktoś dopisał flamastrem:

„Tu mieszka legenda. Szanujcie miednicę – i Andrzeja.”



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×