Przejdź do komentarzyMiriam Mepha
Tekst 5 z 20 ze zbioru: Suazi
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2011-01-23
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3965
Miriam Mepha

Czarna twarz, którą ujrzał naprzeciwko, wpatrywała się w niego jakimiś samymi upiornymi szparami, które miała zamiast oczu. Szpary w miejscu i zamiast ust, coś niezrozumiałego wygadywały. Potem nie tyle słowa, ile melodia tej mowy, wydały mu się prawie znane, ale jakby z jakiegoś innego życia, z jakiejś wędrówki po labiryncie, o której kiedyś już zdążył zapomnieć, a teraz przyszła chwila przypomnienia. Postać, która siedziała naprzeciwko na podwyższeniu w niszy, miała narzuconą na ramiona skórę lamparta. W rękach obracała krążki jakichś różnokolorowych paciorków, nanizanych na sznury przewieszone przez szyję. Aleksander rozejrzał się wkoło próbując odgadnąć, gdzie się znalazł. Owalne ściany z bambusa obwieszone były skórami, czaszkami zwierząt, wielkimi muszlami morskich, czy rzecznych stworzeń, kolorowymi piórami ptaków. Słyszał dobiegające z zewnątrz odgłosy śpiewów, przerywane przez uderzenia tam-tamów.

Nad sobą zobaczył kolorowe kręgi, układające się w  wielopoziomowy sufit, przypominający sklepienie jakiejś wieży. W samym środku i najwyżej, był krąg czerwieni. Przypominał mu pole kwitnących w czerwcu dzikich maków, albo czerwień jesiennych liści na krzakach aronii, czy owoców dzikiej róży, głogu, irgi albo berberysu. Krąg był pośrodku otwarty jak kwiat, na niebo. W pewnym momencie pojawiło się w środku na kilka długich chwil, jakby w zenicie, słońce.

Jest chyba samo południe albo coś koło tego, tylko gdzie jestem? - pomyślał. - Aha, kilka dni temu z naszej złotej jesieni, najpiękniejszej pod Starą Hutą w lasach, gdy opadają na ścieżki i  drogi kolorowe liście drzew, przeniosłem się w ciągu kilku godzin do afrykańskiej wiosny. Gdy u nas jest jesień, tutaj zaczyna się wiosna, więc ja albo cofnąłem się przez dojrzałość lata do dziecinnej świeżości wiosny, albo przeskoczyłem przez śmierć - zamknięcie - zimę i znalazłem się znów na początku, gdy się wszystko znów otwiera, w środku wiosny.

Krąg czerwony sklepienia, był otoczony kręgiem w kolorze pomarańczowym, niczym okrągły klomb kwitnących gęsto w ogrodzie latem w Starej Hucie, nagietek oraz pomarańczowych lilii albo jesiennych liści niektórych drzew. Za nim roztaczał się krąg żółty. Przypominał mu kwitnące w maju na łąkach kępki mniszka oraz pola rzepaku odwiedzane przez ożywione bujnymi zapachami wiosny roje pszczół, albo jesienne kępki nawłoci, dziewanny czy wrotycza, od patrzenia na które w jaskrawych promieniach słońca, aż bolały go kiedyś czasami oczy i zaczynało kręcić się w głowie.

Za kręgiem żółtym, roztaczał się krąg soczystej zieleni, niczym łąki albo łany młodych zbóż na wiosnę, lub jesienią w Wieldządzu, czy w  Starej Hucie. Otaczał go błękit, podobny do błękitu nieba latem albo do kwitnących w  jego dzieciństwie łanów lnu, falujących i   powiewających czasami na ciepłym wietrze jak zwiewne, lekkie sukienki dziewczyn z minionych, odległych czasów. Krąg błękitny, przechodził w większy od niego, krąg ciemnoniebieski, tak intensywny jak kolor niektórych kwitnących kosaćców, czy krokusów. Największy krąg miał barwę fioletową i przypominał owalną polanę wrzosu, otaczającą kolorowy ogród, zagubiony w środku lasu.

- Do you speak English ? - odezwał się w pewnej chwili mężczyzna w lamparciej skórze, kiedy spostrzegł, jak Aleksander błądzi oczyma po suficie.

Przyjaciel, czy wróg? - pomyślał Aleksander i przypomniał sobie niczym jakiś straszny sen, swoją niedawną ucieczkę zakończoną  skokiem do rzeki. - A więc wydostałem się jakoś z rzeki. Jak to było dawno temu? Czy to, co chwilami przypominam sobie, to były sny, czy strzępki rzeczywistości? A czy to, co widzę i czuję w tej chwili, jest snem czy jawą? Może niesłusznie uważałem, że Zbyszek któremu opowiadałem o tym kontakcie, kazał mi sobie dać z tym spokój. Cała koncepcja miała jednak cechy wszelkiego prawdopodobieństwa, była logiczna i spójna, nie można przesadzać z podejrzeniami, trzeba myśleć pozytywnie -  powtarzał, dopóki wszystko, przynajmniej w korespondencji, przebiegało gładko i zgodnie z jego wyobrażeniami.

- I speak a little English. Ich spreche Polisch, Deutsch und Russisch - powiedział i zdziwił się brzmieniem swojego głosu, gdyż usłyszał jakby nie swój głos, a już po chwili, nagle znowu czując się jakby tonął, stracił przytomność.

Na razie żywioł uratował go przed rękami ludzi, którzy wcześniej twierdzili, że znaleźli sposób na wydostanie z niegościnnego kraju majątku rodzinnego dziadka Ado, który okrężnymi drogami poprzez Australię dostał się z Wołynia na południe Afryki. Wydawało mu się dziwnym, jakim sposobem  znaleźli go tak daleko, ale mu wytłumaczyli, ze stało się to za sprawą jakiegoś polonusa, który wprawdzie był już przed śmiercią zbyt słaby, aby mógł sam odszukać Aleksandra w Polsce,  jako ostatniego krewnego dziadka Ado, ale potrafił dać wskazówki, umożliwiające odnalezienie jedynego spadkobiercy olbrzymiej fortuny, której wydobycie bez ich pomocy było niemożliwe. Byli sobie nawzajem potrzebni, aby dostać się do legendarnego skarbu.

Kiedy ponownie wracał na powierzchnię, nie wiedząc po jakim czasie udało mu się znowu wypłynąć, poczuł iż jego ciała dotykają jakieś delikatne jak aksamit, wędrujące po nim, ciepłe i czułe ręce. Tak dotykała go ponad pół wieku temu w Leszczanach Marysia  Kraczkowska, kiedy pożądlony przez rój pszczół, po raz pierwszy czuł, że umiera. Gdy ukradkiem popatrzył w miejsce na swojej piersi, po którym ręce się przesuwały, ujrzał dłonie czarnej kobiety, a po chwili jej twarz. - Przecież ja ją znam - przemknęła mu myśl. Nie mógł sobie przez chwilę przypomnieć, skąd ją znał, wreszcie stanęła mu przed oczyma rozszczebiotana grupka dzieci, która w pewnej chwili otoczyła go na lotnisku w Johannesburgu.

Przecież to jest Miriam Mepha - nauczycielka, której pozowałem do zdjęć na lotnisku, przed nieudaną próbą powrotu do domu. Co ona tu robi? Zobaczył siebie, jak kilka dni temu kręcił się w labiryncie, pomiędzy biurami towarzystw lotniczych i turystycznych, z wszystkich niemal krajów z wyjątkiem jego ojczyzny, pośród setek sklepów i   kiosków z towarami wszystkich branż, dziesiątkami poczekalni, barów i restauracji, okienkami poczty i budkami telekomunikacji, stanowiskami odpraw podróżnych, przechowalniami bagażu, kasami, hotelami, stanowiskami taxi i autobusów, wieloma dziesiątkami stanowisk odlotów i przylotów samolotów. Zdał sobie w pewnej chwili sprawę z tego, że jakby jego tropem, podąża od jakiegoś czasu rozgadana i roześmiana grupka czarnoskórych dzieci. Co jakiś czas, hałaśliwa gromadka przystawała w różnych miejscach, zadawała pytania swojej pani, której przez moment się przyglądał (ileż wdzięku, dystynkcji, cudownej naturalności i jakiejś tajemnej siły, ma w sobie ta murzynka), a ona wysłuchiwała uważnie pytań i cierpliwie udzielała wyjaśnień i odpowiedzi (dzieci mają lekcję, na której zapoznają się z  lotniskiem). Na końcu każdego etapu zwiedzania, cała klasa pozowała do zdjęć. W chwili, gdy nauczycielka ustawiała dzieci do następnego zdjęcia, Aleksander wszedł w sam środek grupy i uśmiechając się, wpatrzony wyczekująco w bardzo wyraziste i wywierające na niego wręcz hipnotyczny wpływ jej oczy, zawołał do czarnej pani - Please make my photo with children ( Proszę zrobić mi zdjęcie z dziećmi).

W grupce dzieci aż zawirowało z radosnego podniecenia. Hałaśliwa gromadka zaczęła się wokół niego jakby roić, a każda urocza pszczółka, zdawała się pragnąć w tej chwili znaleźć jak najbliżej niego.

- Okay - odrzekła nauczycielka. - Okay, okay, okay - rozlegały się wkoło wesołe zawołania.

Po pierwszym ujęciu, nauczycielka zrobiła drugie i trzecie zdjęcie, a dzieci chciały mieć jeszcze więcej photo z białym dżentelmenem, ale skończył się film. - The End - rzekła z uśmiechem  - It was the last photo (To było ostatnie zdjęcie).

-  It’s my adress, send me the photos, please (Oto mój adres, proszę przesłać mi zdjęcia) - powiedział i podał jej paczkę papierosów marlboro oraz  widokówkę z wrocławską katedrą, na której odwrocie wpisał swój adres.

-  Ach, Poland! Wery good - usłyszał.

- Miriam Mepha - a teacher - przedstawiła się, podając mu rękę.

Ależ ona ma dłonie, jak aksamit. Teraz pozostało mi przeczekać na lotnisku, oby szczęśliwie, do wieczora - pomyślał, gdy w jego ręku znalazł się bilet powrotny do kraju.

Snując się po barwnych kręgach aeroportu na wielu poziomach, wtapiał się co chwilę  w coraz to inną scenerię jego labiryntu i mijał coraz to inne, zmieniające się, płynące w różne strony w przestrzeni, konstelacje ludzkiego mrowiska. Długo trzeba było mu błądzić, aby uchwycić chociaż z grubsza główne segmenty tego skomplikowanego, jakby żywego, a z nieożywionej materii skonstruowanego organizmu w jakim się znalazł, wraz z tysiącami innych ludzi, czarnych, białych i żółtych. Czuł się chwilami, jakby był Jonaszem w brzuchu wieloryba. Patrzył na podlegającą z minuty na minutę, nieznacznym, ale ciągłym zmianom tablicę przylotów i odlotów i miał wrażenie, jakby znalazł się na zaimprowizowanej lekcji geografii, na moment przed końcem świata. Czytając nazwy znanych miejscowości, czując przechodzących, ocierających się o siebie ludzi z dalekich miejsc całego świata i słysząc ich oddechy, poczuł się, jakby to przez niego samego, stojącego w tej chwili w tym miejscu, przepływała krew całej ziemi, jakby to on, był jej sercem.

Przepływa oto przeze mnie krew z Nowego Yorku, Tokio, Melbeurne, Londynu, Madrytu, Rzymu, Kairu, Addis Abeby, Delhi, Rio de Janeiro, Casablanki, Buenos Aires, Ottawy, Toronto, Moskwy, Frankfurtu, Paryża, Bagdadu, Sztokholmu, zapomnianej jakby tu Warszawy, Łucka, Krzemieńca, Dubna, Kamiennej Góry, Wrocławia i wszystkich innych, nawet tych  zapomnianych miejsc naszego świata. Jestem w tej chwili blisko nich wszystkich, a nawet jakby zespolony z nimi w jedno.

Na kilkadziesiąt minut przed czasem odlotu do Frankfurtu, udał się po bagaż. Szedł, czując się nieco zagubiony w labiryncie podziemnych tuneli, wielekroć rozgałęziających się na wszystkie strony i miał chwilami wrażenie, że w pewnych miejscach pobłądził. Wtedy  próbował, studiując liczne znaki i napisy, naprawić swój błąd, aby znaleźć właściwą drogę. Gdy znalazł się w miejscu nieco bardziej odosobnionym, poczuł jak ktoś z tyłu zarzucił mu na oczy, nos i usta jakby chustę, cuchnącą jakąś substancją. Próbując się wyrwać z czyichś objęć, poczuł, jak silne i wprawne ręce kładą go na czymś w rodzaju szpitalnego łóżka na kółkach, natychmiast przykrywają go całego jakimś pudłem, czy czymś w rodzaju wieka trumny oraz gdzieś z nim odjeżdżają. Próbował krzyczeć, ale chusta tłumiła jego głos, a po chwili zapadł w jakieś odrętwienie. Miał wrażenie, jakby coś zapaliło mu się we wnętrznościach i jakby trzeba mu było natychmiast napić się, aby ugasić pożar w środku. Potem już nic nie czuł.

Gdy otworzył oczy, ujrzał wpatrzoną w siebie twarz Maksiego. Byli w jakimś małym pokoiku bez okien, do którego nie docierały żadne odgłosy z zewnątrz. Białe ściany obklejone były pejzażami, jakby wyciętymi z ilustrowanych magazynów. Leżał na tapczaniku przykryty kocem. Poczuł, że ma związane ręce. Maksi siedział tuż obok, opierając rękę na blacie małego stołu, stojącego w przeciwnym rogu. - Pić - powiedział. - Niet prabliema - odrzekł Maksi i dał mu się napić, przykładając mu  do ust otwartą butelkę wody mineralnej. - Czy nie można tego rozwiązać - zapytał, pokazując oczyma i podnosząc nieco w górę ręce. - Ja tut nie reszaju. Paka nielzja (Ja tu nie decyduję. Na razie nie wolno) - usłyszał. - Co wyście ze mną zrobili i co chcecie zrobić? To tak postępujecie z partnerem w biznesie? - Ty partner? A kto chotieł zabracsja doma bez słowa? Z nami tak nie nada dielać paka nie ukończym nasze dieło. Czto dalsze, tobie wsio skazet David. On pan, ja tolko pierewodczik. Gdie ty dal staryje bumagi katory dołżen priwiesti? (Ty partner? A kto chciał czmychnąć do domu bez słowa? Z nami tak nie należy postępować, póki nie skończymy zadania. Co będzie dalej, wszystko powie ci David. On jest panem, ja tylko tłumaczem - Gdzie podziałeś stare papiery które miałeś przywieźć?) Ty obieszczal ich priwiesti. /Obiecałeś je przywieźć/ - Wy też dużo mi obiecaliście, a niczego nie dotrzymaliście. - Etoho jeszczo ty nawierno nie uznał. Wsio czto my skazali, budiet.. W czas prijdiot David, z nim gawari. Miezdu nami nie było etogo razgawora. Mnie nielzja z toboj gawarit ab etom. (Tego jeszcze nie sprawdziłeś. Wszystko, co obiecaliśmy, będzie dotrzymane. Zaraz przyjdzie David, z nim rozmawiaj. Między nami nie było tej rozmowy. Mnie nie wolno z tobą o tym rozmawiać).

  Spis treści zbioru
Komentarze (3)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Za kolorowo i za długa podróż do celu....
avatar
Współczesny Johannesburg /RPA/, południowoafrykańskie reminiscencje i skrajna egzotyka, widziane oczami Polaka ze Starego Świata - opowiedziane ze staropolską swadą i talentem - nic ująć ni dodać
avatar
Dzięki Emilio za przypomnienie mi tego dawnego wyjazdu do RPA.
© 2010-2016 by Creative Media
×