Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-06-26 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 3109 |
Nad elbląską Bramą Targową zapadał zmierzch. Czternastowieczna surowa ceglana budowla stanowiąca element miejskiego systemu fortyfikacji wyrastała w mroku z obronnych murów miasta, blokując w nocy dostęp nieprzyjaciołom oraz licznym dziwakom, wędrowcom i przerażającym stworom, jakich w owych czasach nie brakowało na świecie.
Zapalające się na niebie gwiazdy tworzyły asteryzmy i łączyły w symboliczne kształty, którym starożytne jeszcze umysły nadawały mitologiczne nazwy. W oknach gasły blade płomienie silnie stopionych woskowych świec, kończąc swój taneczny odblask na kamiennych ścianach zimnych mieszczańskich izb. Niknący stukot kopyt ostatnich koni ciągnących do gildii puste wozy kupców ulatywał z nocnym wiatrem, tonąc w nieprzebranych ciemnościach. Średniowieczny Elbląg układał się do snu.
Jedynie w piwnicy niewielkiego domu znajdującego się w pobliżu Bramy Targowej wciąż płonął ogień. Zdziwaczały i stroniący od ludzi Józef Kiliar, przez mieszkańców miasta pogardliwie zwany Czarnoksiężnikiem, stał przed swym rozgrzanym żelaznym tyglem, w którym wolnymi ruchami mieszał zioła, piasek z Mierzei Wiślanej, bursztyn oraz grudki jantaru zawierającego odciski ważek i owadów. Gotował złoto, jak drwiąco mawiali elblążanie, nawołując jednocześnie Kiliara, by porzuciwszy wygłupy wziął przykład z nieżyjącego już ojca i zajął się handlem, jedynym pożytecznym zajęciem, które pozwoli mu zarobić prawdziwe złoto. Czarnoksiężnik jednak, słynący w mieście ze swego skąpstwa i chciwości, co podkreślał, żywiąc się wyłącznie najtańszymi rybami, jakie co rano trafiały przez lokalny port na elbląski rynek, nieustępliwie zaciskał zęby w upokorzeniu i skoncentrowany na własnym celu tworzył coraz to nowe mikstury, których mająca w końcu nastąpić transmutacja w złoto na zawsze zamknęłaby usta niewdzięcznym kpiarzom, jego samego stawiając na piedestale ludzkiego szacunku.
Mimo upływu czasu i wielu prób mieszanie różnorodnych składników i opracowywanie kolejnych mikstur wciąż nie przynosiło rezultatu. Niegroźne z początku drwiny lokalnej społeczności przeradzały się stopniowo w zarzuty o postradanie zmysłów, szaleństwo i uprawianie magii, co w podsycanych strachem przed nieznanym oczach elblążan wystawiało Kiliara już nie tyle na pośmiewisko, ale stawiało wobec realnej groźby kościelnego potępienia i publicznego spalenia.
W okresie, gdy napięcie wywołane jego coraz większą izolacją i rosnącym dziwactwem zbliżało się do punktu kulminacyjnego, osiągnięcie którego musiało już wiązać się ze społeczną reakcją, zasłyszał Kiliar na targowisku opowieść jednej z rozemocjonowanych burzliwym wówczas tematem czarów przekupek, iż w rosnącym pod miastem lesie, jakie setki lat później nazwane miało zostać Bażantarnią, nad rwącym strumykiem przy starym młynie, w bezgwiezdną noc o północy można spotkać diabła. Wysłuchawszy historii, porzucił Kiliar pierwotny zamiar kupna ryb i pognał do domu, gdzie zamknięty w piwnicy, począł długo wpatrywać się w swój kocioł, obmyślając ostateczny plan, który wbrew dotychczasowym przeciwnościom losu i przeciw wszelkim ludzkim szyderstwom doprowadzić go miał do zdobycia złota. Choćby za wszelką cenę i kosztem własnej duszy.
Dwa dni później, podczas pełni księżyca zalewającej spowity nocną kurtyną świat srebrzystą poświatą, zakradł się do pobliskiego gospodarstwa, gdzie szybkim i zdecydowanym ruchem wyrwał czarnej kurze ze skrzydła długie, lśniące pióro. Wróciwszy następnie do domu, wyparzonym w palenisku ostrym nożem naciął wnętrze lewej dłoni i maczając pióro we krwi rozwinął pożółkły pergamin, na którym sporządził, a następnie podpisał cyrograf. Teraz pozostawało już tylko czekać na właściwy moment.
Jesień umykała powoli. Wiatr zrywał wprawdzie kolorowe liście, które coraz słabiej trzymały się rozłożystych gałęzi dostojnych dębów, klasycznych buków i pochyłych, porośniętych mchem, jesionów, jednakże słońce nieustępliwie wysyłało na ziemię ciepłożółte promienie, podkreślające błękit czystego nieba, gdzieniegdzie tylko poplamionego białymi kłębiastymi chmurami. Pierwsze deszcze nastały dopiero z końcem listopada, w okresie, gdy Kiliar zupełnie nie opuszczał już swej piwnicy, co wzmagało tylko podejrzliwość ludzi, rozdmuchując ich wyobraźnię do monstrualnych rozmiarów. Dni mijały leniwie i tylko uważny obserwator albo ktoś, kto naprawdę czeka na załamanie pogody, dostrzegałby systematyczne, acz nieznaczne pogorszenie, jakim Natura powoli przygotowywała świat na nadejście zimy. Wreszcie nadeszły prawdziwe ulewy, ogołocone kikuty drzew bujały się na coraz silniejszym wietrze, a mieszkańcy z hukiem zatrzaskiwali okiennice, kryjąc się przed chłodem w swych kamiennych izbach. Niebo zakryły ciężkie burzowe chmury, sprowadzając na ziemię monotonną szarzyznę, którą rozgonić miała dopiero przyszłoroczna wiosna.
W końcu w jedną czarną noc, kiedy sztormowe fale Zalewu Wiślanego z hukiem biły o brzegi, pieniąc się i sycząc złowrogo, a wichury świszczały między szparami drewnianych drzwi tłukących o solidne, kamienne framugi starych miejskich kamienic, Kiliar zarzucił stary płaszcz i chwyciwszy długo czekający na tę chwilę cyrograf, po raz pierwszy od miesięcy wyszedł z domu i udał się do lasu. Po niespełna godzinie zjawił się przy starym młynie, gdzie w zamian za złoto postanowił oddać diabłu swą duszę. Pobliski strumień roztrzaskiwał pędzącą wodę o śliskie i gładkie kamienie, hucząc donośnie pośród gęsto rosnących drzew. Wśród tego hałasu Kiliar usłyszał nagle wrzaskliwie pianie koguta. Krew ścięła mu się w żyłach, a chłód obiegł całe ciało. Pianie powtórzyło się, a nad jego głową z piskiem przeleciał nietoperz. Kiliar spojrzał w górę i na drzewie ujrzał rysującą się sylwetkę. Sparaliżowany strachem wytężył wzrok i nie wiedząc czy jest to prawda, czy też podstępna sztuczka jego galopującej wyobraźni, dostrzegł siedzącego na dębowej gałęzi niedźwiedzia, który piał niczym kogut, czerpiąc z tego niewysłowioną radość. Gdy Kiliar zebrał się na odwagę i zrobił krok do tyłu, pragnąc oddalić się od przedziwnej zjawy, jego uszu doleciał z góry charczący, gruby i chropowaty głos.
- Wiem po co przybyłeś. Złóż cyrograf pod młyńskim kołem.
Kiliar, blady na oblanej potem twarzy, posłusznie wykonał polecenie i gdy tylko odwrócił się w kierunku przerażającego stwora poczuł, jak dusza wymyka mu się z ciała, w którym tkwiła dotąd niczym w ciasnej i bolesnej klatce. Zachwiał się na nogach i byłby upadł, gdyby z otępienia nie wyrwał go dziki krzyk niedźwiedzia.
- A teraz łap złoto! Łap złoto! Łap złoto! Łap!
W tym momencie na głowę Kiliara niczym potężny grad posypały się z góry złote dukaty. Czarnoksiężnik zachłannie wyciągnął ku nim ręce, lecz gdy tylko któraś ze spadających monet dotknęła jego ciała, w miejscu tym natychmiast tworzyły się bolesne, ropiejące wrzody. W ciągu zaledwie paru sekund piekielny ból i strach powaliły Kiliara na ziemię. Wił się jeszcze przez chwilę, bezskutecznie próbując wzywać pomocy, po czym przedziwnie wykręcony zastygł w całkowitym bezruchu.
Gdy następnego dnia wzeszło słońce, jeden z garbarzy, który w poszukiwaniu garbników obficie występujących w korze drzew przechadzał się lasem, natrafił na leżące pod dębem, tuż obok koła młyńskiego, nieruchome ciało Czarnoksiężnika. Był cały poparzony, a na otwartych ranach wolno zastygała już krew. W martwej, zaciśniętej dłoni trzymał kilka dziwnych, bezwartościowych kamieni. Pergaminu nigdy nie odnaleziono.