Przejdź do komentarzyPołudniowe Krańce
Tekst 1 z 3 ze zbioru: Uczta lub głód
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2012-11-25
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2777

Jeźdźcy zanurzali się coraz głębiej w puszczę. Jechali już od dwóch tygodni bez chociażby jednego ciepłego noclegu. Zmęczeni, milczący z głowami opadniętymi na piersi. Aż do tej chwili jechali w milczeniu, gdy niemal namacalną ciszę przerwał młody chłopak:

- Co to za las? I czego się boimy?

- Zamilcz, Rodenie. Jesteś na tyle dorosły, by nie zadawać głupich pytań - uciszył go mężczyzna, jadący na czele. Pomijając gęsty zarost, Roden był bardzo do niego podobny.

- Tu nie chodzi o Przedwieczny Bór, chłopcze, lecz o gościniec. Tym traktem uczęszczają Oni.

Starzec początkowo oddalony od karawany, podjechał do Rodena, wypuszczając kłąb pary spod kaptura. Nawet spod długich grubych rękawów dochodził brzęk metalowych zawieszek w kształcie zwierząt. Każdy z nich oznaczał inny rok księżycowy. Na nadgarstkach starca było niezliczenie wiele takich wisiorków, a rzemyki, do których były doczepione na skutek lat, kontaktu z wodą i brudem nabrały brunatnego koloru, lecz wciąż mocno opinały skórę jeźdźca. Młodzieniec przechylił się mimowolnie w stronę nestora, oczekując opowieści.

- Dosyć tego, Conroyu! - dowódca przerwał starcowi. - To nie czas na bajki! Jesteśmy na niebezpiecznym terenie, więc bądźcie czujni. I proszę, abyście o tym pamiętali.

Mężczyzna prychnął, ale ostra reakcja przywódcy jeszcze bardziej podsyciła ciekawość Rodena. Zamierzał przy następnym postoju, usiąść koło starca i wypytać go o wszystko. Podniecony atmosferą grozy i tajemniczości, co chwila zerkał na Conroya. Gdy znów zapadło milczenie, słyszał tylko chrzęst śniegu pod kopytami i wycie bezlitosnego wiatru. Jakiś jeździec z tyłu otulił się szczelniej niedźwiedzim futrem, inny, z cichym westchnieniem, poklepał zmęczonego konia. Mimo niepogody żołnierze nie stracili ducha. Roderick, ojciec Rodena, zastanawiał się, po co wyjeżdżał ze swojego grodu. Zostawił ciepłe łóżko, w którym spała jego żona,  

tylko po to, aby zmarnować dwa tygodnie na dotarcie do miejsca, w którego istnienie, coraz mniej wierzył. Ci, których przysiągł sprowadzić na pewno już nie żyli, rozszarpani przez dzikie zwierzęta, których w tych lasach nie brakowało.

Przeklęta chwila, gdy podjąłem tę bzdurną decyzję, pomyślał. Odwrócił się w oszronionym siodle, by spojrzeć na syna. Był taki młody, jeszcze nie skończył szesnastu księżycowych lat ani nie zaznał ciepła kobiety. Jak mógł być na tyle ślepy, by wciągać dziecko w swój absurdalny pomysł? W tej samej chwili Roden podniósł wzrok, napotykając spojrzenie ojca. Nieśmiałe błękitne oczy zaiskrzyły się chłopięcą naiwnością. Rod odwrócił się pospiesznie. Nie chciał, by syn widział zwątpienie na jego twarzy. Przypomniała mu się chwila, gdy Roden przybiegł do niego dumny, pokazując parę włosków na brodzie.

- Spójrz, mam brodę tak jak ty. Teraz jestem mężczyzną – powiedział, stając przed ojcem w rozkroku z dłońmi na biodrach.

Roderick uśmiechnął się na wspomnienie tamtego dnia. Teraz twarz Rodena porastała gruba rudawobrązowa szczecina. Chłopiec nie golił się, tłumacząc, że jest to oznaka jego dorosłości. Jednak Rod nie mógł potępiać Rodena. Wszak sam zachowywał się podobnie w jego wieku - takie było wyobrażenie młodych o dorosłym życiu.

Zawiał lodowaty wicher, który zdmuchnął sprzed oczu Rodericka palenisko i jasnowłose dziecko. Przed jeźdźcem rozpościerała swój nieprzenikniony płaszcz ciemność.

- Rodericku! - Głos Aleksandra, odwiecznego kompana Roda, dobiegał jakby zza muru, stłumiony i oddalony o wiele staj. - Rod!

Mężczyzna poczuł nagle szarpanie za prawy rękaw i spojrzał na przyjaciela, a właściwie jego cień. Twarz Aleksandra, kiedyś wiecznie uśmiechnięta, pokryta była zdziczałą czarną brodą, wesołe oczy zeszkliły się i zapadły ze zmęczenia i zimna. Miał przed sobą żywego trupa.

- Musimy odpocząć! – Gdy mówił, para kłębami uciekała z ust mężczyzny jakby wraz z każdym słowem ulatniała się po kawałku dusza rycerza. - Konie nie dają już rady! Ludzie też nie!

- Dobrze! - zawołał Rod, starając się przekrzyczeć gwizd wiatru. - Wyślij Dowa i Gordona, by znaleźli odpowiednie miejsce!

Aleksander kiwnął głową i wycofał się na tył pochodu, okręcając swojego ogiera w miejscu. Po chwili dwa cienie mignęły koło Rodericka, by za chwilę zginąć w mrokach lasu.

Roden patrzył tęskno za jeźdźcami, których płaszcze wydawały mu się skrzydłami kruków, oddalającymi się, by w końcu stopić z mrokiem drzew. Wzdrygnął się, gdy zimno przeszyło go aż do szpiku kości. Wyruszając z rodzinnego miasta, myślał, że ta wyprawa będzie taka jak opowieści ojca - przepełniona walkami, nowymi miejscami oraz przygodami. Tutaj natomiast czekały go tylko zimno, głód i brak celu. Nie chciał tego. Powinni byli zawrócić już trzy dni temu, gdy padł pierwszy koń. Od początku było wiadomo, że Mai i Cane utopili się w licznych bagnach, gdzieś przy Nawiedzonej Granicy. A teraz za chwilę sam umrę. Już chciał wypowiedzieć swe obiekcje na głos, gdy wrócili zwiadowcy, kręcąc swymi wierzchowcami przed Roderickiem. Po chwili dyskusji, która nie mogła dojść do uszu chłopca przez szalejący wicher, mężczyźni poprowadzili pochód za wzniesienie, skryte w ciemnościach. Była tam skalna wnęka na tyle duża, by spokojnie pomieścić dwudziestu jeźdźców.

- Cudownie - mruknął, na myśl o ognisku i ciepłym posiłku. Aż czuł szczypanie, gdy pomyślał, że rozłoży dłonie nad ogniskiem i ogrzeje lodowate palce.

- Kiedy to było, gdy nocowaliśmy na suchej ziemi? - zaśmiał się Aleksander, rozsiodłując konia. Gdy zeskoczył, szron spadł z niego jak dodatkowe ubranie, łamiąc się przy każdym zgięciu.

Pozostali mężczyźni zawtórowali mu ochoczo. Tylko Conroy stał nieruchomo pod ścianą wnęki. Przesuwał ręką po skale niczym ślepiec, szukający swej drogi - niepewnie jakby bał się, że jaskinia lada chwila runie. Dow podszedł do niego. Staruch zawsze wydawał mu się dziwny, ale nic o tym nie wspominał, gdyż Rod lubił mieć go przy sobie. I niby, na co zda mu się w środku dziczy? Teraz jeździec wpatrywał się w dłoń, która pokryta była skórą pomarszczoną niczym wyschnięta pomarańcza. Dow skrzywił się.

- Co robisz, dziadku?

Conroy wzdrygnął się i spojrzał na rycerza. Popatrzył na niego chwilę, po czym ominął bez słowa i skierował w stronę Rodericka. Szedł szybko, mamrocząc coś pod nosem, a gdy stanął przed Rodem, wydusił z takim ciężarem jakby przebiegł staję:

- Musimy stąd wyruszać! Jak najszybciej musimy opuścić to miejsce!

Roderick popatrzył na niego zdumiony, unosząc pytająco brwi.

- A co się stało? - spytał. - Boisz się, że twoje stare gnaty obiją się na twardym podłożu?

Conroy zignorował go. - Te ściany! Są… Ich! Nie możemy tu zostać ani chwili dłużej! – krzyczał starzec, wskazując drżącą ręką wnętrze jaskini. Rod zmarszczył brwi. Wszyscy wiedzieli, że to zły znak. Nawet Conroy cofnął się o krok.

- Cały okręg setek staj wokół nas to nieznane lasy, bagna i bogowie wiedzą, co jeszcze, należące do dzikich plemion! Powiedz mi, jak mam znaleźć bezpieczne miejsce w tym piekle?! Chcesz nas zabić, starcze?

Roderick jakby nagle urósł do rozmiarów olbrzyma, stojącego nad skulonym dziadkiem. Conroy patrzył na niego ze strachem w oczach. Przełknął głośno ślinę i wydukał niezrozumiale:

- Podejdź do ściany.

Roderick zmierzył starca gniewnym spojrzeniem. Czuł na plecach uważne spojrzenia kompanów. Wiedział, że czekają na jego decyzję. Był ich dowódcą i ufali mu bezgranicznie. Nie mógł ich teraz zawieść. Po chwili zdjął rękawicę, przetarł twarz dłonią i zrezygnowany podszedł  

do skały. Przesuwając po niej palcami, czuł twardy zimny materiał, który budził w nim niewytłumaczalny lęk. Wyczuł otaczającą skałę, niemal namacalną aurę, która zdawała się go hipnotyzować swoją tajemniczością. Odniósł wrażenie, że kamień wzywa go, by poddał się tajemnicy. Rycerz oderwał dłoń.

- To marmur - wyszeptał za nim Conroy. - Skała bogów i...

- ... Ich - dokończył Rod, wciąż stojąc twarzą do ściany. Nie mógł oderwać oczu od jasnego blasku przebijającego się jakby od środka wzgórza. Wydawało się jak gdyby ta jasność oświetlała wnętrze groty. - Jest wygładzony.

Początkowo nie zwracał na to uwagi, ale teraz zrozumiał obawy starca. Ktoś musiał wykończyć to wnętrze, a jedynymi istotami poruszającymi się tym traktem były przeklęte Dzieci Wybrzeża.

Musiał pomyśleć. Jeździec nie słuchał burknięć i sprzeciwów Conroya. Podniósł dłoń i rozmasował obolałą od zimna twarz, po czym milcząc, wrócił do konia. Biały pot zamarzł na sierści zwierzęcia niczym poranny szron na źdźbłach stepowych traw. I on i wierzchowiec byli zbyt zmęczeni, by ruszać w dalszą drogę. Nie pałał też jednak chęcią przenocowania w nawiedzonym przez demony miejscu. Odwrócił się, wodząc spojrzeniem po swoich jeźdźcach. Widział tylko sine otoczki oczu i zdziczałe brody, liście wystające gdzieniegdzie z włosów. Nie rozpoznał w tych mężczyznach ludzi, którzy z nim wyruszyli. Gdzie podziali się dawni przyjaciele? I jeszcze był Roden. Jego ludzie czekali na decyzję. Wiedział, że zaakceptują nawet najgorszy rozkaz, byli gotowi zginąć razem z nim. Znał ich. Rod opuścił ze zrezygnowaniem głowę.

- Conroy - zwrócił się spokojnie do starca. - Musimy tu zostać. Nie sądzę, żeby w promieniu choćby kilkudziesięciu staj znajdował się jakiś gród czy nawet podobna jaskinia. Pomimo demoniczności tego miejsca, zmuszeni jesteśmy rozbić tu obóz. – Westchnął. – Wolę zginąć w walce z Przeklętymi niż sczeznąć na mrozie. Znam twoje zdanie. Ale zostajemy.

Starzec stęknął i zamknął oczy. Wiedział, że przegrał. Zrezygnowany odszedł w ciemność. Tak, Roderick bał się tego miejsca i istot, które je stworzyły oraz o których istnieniu tak mało wiedział. Jak każdy rycerz, wolał wiedzieć, z kim ma do czynienia. Jednak nie chciał okazać słabości przy swoich ludziach, a szczególnie przy synu. Co by sobie pomyślał, gdyby dowiedział się, że ojciec nie wie, gdzie się znajdują? Już dawno byliby z powrotem w domu, gdyby nie jego impulsywność, chory upór i duma, a sam leżałby koło żony, bezpieczny w jej ramionach.


Bogowie, zabijcie mnie za tę głupotę, ale pozwólcie chłopcu wrócić do domu, myślał, siedząc przy ognisku wraz z pozostałymi jeźdźcami.

- Przydałby się jakiś grajek - mruknął Kearney, łamiąc wielką gałąź jedną ręką. Był podrzutkiem, które zostawiła jakaś trupa wędrownych aktorów pod drzwiami starej znachorki. Już, jako niemowlę wykazywał się niewyobrażalną siłą. Chodziły pogłoski, że w jego żyłach płynęła krew olbrzymów.

- Raczej kobieta. – Gordon grzał dłonie nad ogniem. Przystojny szatyn zwrócił się do Rodena: - Zamiast ciepła ogniska, wolałbym czuć ciepło kobiecych piersi! Nawet nie wiesz, ile jest warta, gdy wracasz z lodowatej puszczy. Chłopcze, mówię ci! Nie ma nic lepszego, to najlepsze lekarstwo!

- Daj chłopakowi spokój - wtrącił Aleksander. - Nie słuchaj go, Rodenie. Gordonowi zawsze w głowie tyko jedno. Dziwię się, że jeszcze żyje.

- Bo jestem z was najlepszy! I nie mów, że nie chciałbyś być teraz z kobietą. – Rycerz wyszczerzył się, ukazując brudne zęby.

- Zamknij się - uciął Aleksander, rzucając w przyjaciela śniegiem i wszyscy zaczęli się śmiać.

Korzystając z nieuwagi ojca i pozostałych, Roden odszedł od wesołego towarzystwa i usiadł przy Conroyu. Starzec siedział na dużym głazie, poza kręgiem światła i wpatrywał się w otchłań puszczy.

- Ile lat księżycowych przeżyłeś, Conroy’u? - spytał chłopiec, wpatrując się w kościstego mężczyznę. Nawet pod grubym płaszczem widać było jego chude ciało. Ten jednak nie zwrócił uwagi na Rodena, tylko mocniej przytulił do siebie drewnianą laskę. Milczał jakiś czas, ale po chwili jakby ocknął się ze snu i niemal niedosłyszalnie odpowiedział:

- Za wiele. Już dawno powinienem umrzeć.

- To, czemu jeszcze tu jesteś? - Obłok pary wyleciał z ust blondyna. Chłopak uśmiechnął się, poklepując starca.

Ten skulił się, malejąc jeszcze bardziej i uwypuklając swój garb. Roden słyszał od jeźdźców, że Conroy przeżył ponad trzy wieki, walcząc u boków najznamienitszych władców. Jednak, gdy pytał o to ojca, ten ucinał rozmowę, nazywając to wszystko krakaniem wron.

- Niemniej jednak - dodawał. – Conroy był kiedyś wspaniałym wojownikiem.

Teraz Roden patrzył na malutkiego mężczyznę, który dosłownie rozpadał się w oczach. Trudno mu było sobie wyobrazić starca, dzierżącego miecz, zamkniętego w pięknej stalowej zbroi i siedzącego dumnie na koniu.

- Bogowie mnie przeklęli. To kara za mą zbrodnię.

Chłopak spojrzał na niego i otulił się jeszcze szczelniej futrem. - Długowieczność ma być klątwą?

- Dziecko! - wykrzyknął starzec, gwałtownie przenosząc wzrok na Rodena. - Czy oglądanie śmierci najbliższych, błędów kolejnych pokoleń, brak nadziei na pojednanie się z bogami i ukochanymi po śmierci to błogosławieństwo?!

Controy trząsł się od emocji, wbijając wzrok w kompana. Nie zorientował się, kiedy wiatr zrzucił mu kaptur, ukazując wypaloną literę X tuż przy prawej skroni. Dopiero po chwili zauważył strach w oczach Rodena oraz wzrok wbity w policzek, więc szybko nasunął kaptur z powrotem. Nie powinien tak się unosić, ale na szczęście nikt nie zwracał na nich uwagi. Conroy za długo chodził po tej ziemi, by przejmować się reakcją chłopca. W końcu to tylko kolejna nic nieznacząca blizna.

- Wybacz - mruknął, ponownie siadając na kamieniu. - Nie powinienem tego mówić.

Wyczuł, że Roden się przestraszył, ale poczuł również, że nie chciał odejść. Chłopak zwietrzył opowieść, a ciekawość była silniejsza niż strach. Czuć było, że w powietrzu unosi się jedno pytanie. Powiedz.

- Kim są Dzieci Wybrzeża?

W końcu przeszło mu to przez gardło, pomyślał Conroy, uśmiechając się pod nosem.

- Naprawdę chcesz wiedzieć? – spytał, poprawiając uchwyt na drewnianej lasce. - W taką noc jak ta, opowieść o demonach jest bardzo niebezpieczna i nawet najmężniejszemu mrozi krew w żyłach.

Starzec zauważył wahanie młodego jeźdźca, ale milczał, czekając na odpowiedź.

- Zaryzykuję - wydukał niepewnie Roden. Czuł, że starzec przygląda mu się spod kaptura, choć nie widział jego twarzy. Przez moment zastanawiał się czy dobrze postąpił, przychodząc tu, ale nie było już odwrotu. Wyprostował się i uniósł brodę, by wyglądać jak najbardziej męsko. Skinął pewnie głową, dając znak, iż Conroy może zaczynać.

Starzec westchnął. Zaczął wolno, wypowiadając każde słowo z hipnotyzującym namaszczeniem.

- Jedni mówią, że wyglądają jak najohydniejsze monstra, inni, że podobni są do ludzi, jeszcze inni, że to zwierzęta, a znajdą się i tacy, którzy uważają ich istnienie za bajkę. - Starzec przybrał uroczysty ton człowieka zdradzającego wielką tajemnicę. - Różne są opowieści a każda prawdziwa, gdyż ci, którzy przeżyli ich atak, aż do śmierci pozostają otumanieni mrokiem tych demonów. Sam znałem i widziałem nieszczęśników, przykutych do ścian czy łóżek, wyjących w niebogłosy jakby zobaczyli samego Strażnika Moczar Dusz! Targani nieznanymi mocami już po kilku tygodniach byli potwornie zdeformowani. Mieszkańcy niektórych wiosek zmęczeni, przestraszeni lub po prostu z miłosierdzia zabijali tych niedobitków.

Jednak zacznijmy od początku świata, kiedy to bogowie zesłali na ziemię wielką burzę, z której później narodził się człowiek i gdy później rasa ludzka musiała walczyć z innymi plemionami, na przykład Olbrzymami z Północy. Tak, one istniały jak wiele innych stworzeń. Jeszcze po dziś dzień niekiedy słyszy się o odnalezieniu ogromnych czaszek, gdzieś  

w północnych krainach. Wtedy też narodzili się herosi, tacy jak twój imiennik - Roden Pogromca Cienia. Wyplenili zagrożenia, dzielnie prowadząc wojny. Potem sprowadzali swe kobiety, by osiąść we wspaniałych krainach i płodzić potomstwo. W końcu ludzie stali się władcami wszechświata. Nic nie mogło już im zagrozić. Tak przynajmniej sądzili. I wtedy zjawili się Oni. Znikąd niczym duchy. Złodzieje dusz. Nikt ich nie widział ani nie słyszał. Nawet zwierzęta nie reagowały na ich przyjście. Nie trafiając na przeciwników, potrafiących stawić im czoła zaczęli się panoszyć po terenach naszych przodków. Niektórzy sądzili, że to posłańcy bogów, mający przypomnieć ludziom o swych stworzycielach. Jednak, gdy kapłani zaczęli oddawać cześć nowo przybyłym istotom w nadziei na ocalenie ode złego, ataki nasiliły się. Wtedy też pojawiło się podejrzenie, iż jest to prastara rasa znad Wielkich Mórz. Do dziś nie wiemy, co jest prawdą. Wiemy jednak, iż w Czasach Archaicznych faktycznie coś nawiedzało nasze ziemie. Odbyła się też Wielka Wojna, ale, z czym naszym przodkom przyszło się borykać, to tylko bogowie wiedzą. A tych, co mogli coś wiedzieć szaleństwo zabrało z tego świata. Stare kroniki podają, iż wróg miał wycofać się za Przedwieczny Bór, do krajów nad morzami. To właśnie Roden Pogromca Cienia ich pokonał i wygnał. Od tamtego czasu nadajemy im imię Dzieci Wybrzeża - dzieci przeklętych, siejących zamęt i niepokój niczym fale morskie podczas sztormu.

W końcu ludzie zapomnieli o dawnych czasach, poczęli wymyślać nowszych bogów i coraz nowsze wersje historii. Od Wielkiej Wojny minęły miliony lat księżycowych, ale wciąż zdarzają się tajemnicze zabójstwa, wykonywane z niespotykaną precyzją. Jedynymi śladami, jakimi raczą nas zadowolić Dzieci Wybrzeża to strach i obłąkane niedobitki. Podobno mają być szybcy jak wiatr, cisi jak przelatujący motyl, zręczniejsi od kotów  

i niebezpieczni jak sama śmierć. Nie wiadomo jak ani czym walczą, ale gdy są blisko, ofiary czują śmiertelny chłód i widzą lśniące niczym poranne słońce zjawy. Budują świątynie nieznanym bóstwom jedynie z białego marmuru. A ich wierzchowce...

- Dosyć! – Gruby, zachrypnięty głos Rodericka przerwał dalszą opowieść. Conroy i Roden podskoczyli na jego dźwięk i odwrócili się w jego stronę. - Dosyć tych bujd! - powtórzył. - Nie macie jak dodawać sobie otuchy w zimową noc?

- Wybacz, ojcze. - Skruszony Roden spuścił głowę, bojąc się spojrzeć w twarz potężnemu jak niedźwiedź dowódcy.

- Wracaj do ognia - rozkazał krótko Roderick.

Roden minął szybko ojca i posłusznie skierował się do obozowiska. Rod odprowadził go wzrokiem, a gdy syn odszedł na tyle, by nie mógł go usłyszeć, zwrócił się do starca:

- Conroy’u, co to miało znaczyć? Nie dość, że straszysz moich ludzi i syna, to jeszcze stawiasz mnie w bardzo kłopotliwej sytuacji - zniżył głos, wyzbywając się gniewnego rodzicielskiego tonu, nieznającego sprzeciwu.

- Wybacz. I nie wiń chłopca. To ja nie umiem trzymać języka za zębami. Twój syn jest bardzo inteligentny, mimo pozorów. Przecież jest twoim dziedzicem.

Starzec patrzył jak Rod opada ciężko na ten sam głaz, na którym Roden słuchał opowieści. Masywny jeździec oparł przedramiona na kolanach i opuścił głowę na piersi. Wyglądał dość nieporadnie mimo swych wielkich rozmiarów.

- Zaczynam wątpić w powodzenie tej wyprawy - mruknął Roderick. Powiedział to bardziej do siebie niż do Conroy’a. Było to przyznanie się do błędu, którego Rod wolał nie akceptować. Mógł stracić zaufanie jedynych bliskich mu teraz ludzi i ośmieszyć się w oczach syna. Jednak przed Conroy’em nic się nie ukryło, więc wolał to powiedzieć z własnej woli niż zostać do tego zmuszonym.

- Wiedziałem to pod koniec dziesiątego dnia - odparł staruszek.

- To czemuś mi o tym nie powiedział?! Po to ze mną wyjechałeś! - rzucił ostro Rod, ale po chwili ochłonął i dodał spokojnie: - Wybacz. Po prostu nie wiem, co robić.

Gdzieś z głębi lasu dobiegło wezwanie basiora, na które odpowiedziało kilka wyć.

- Gdybyś ślepo nie trzymał się swego honoru, bylibyśmy w domach, a twoi jeźdźcy zapładnialiby swoje kobiety. Jednak nie winię cię za to.

Starzec naciągnął kaptur tak mocno, że Roderick widział tylko haczykowaty długi nos, poruszający się z każdym słowem swojego właściciela.

- Ale skoro podjąłeś się ciągnięcia niemożliwego, spraw by długie takie nie pozostało. Każdemu przeznaczone są chwile zwątpienia. Nie sposób im uciec. Jeśli ona w końcu nadejdzie, nie ufaj nikomu, nawet sobie. Działaj. Ryzykuj. Podejmuj decyzje jak dziecko. Nie zastanawiaj się czy dobrze robisz, bo nigdy nie posuniesz się naprzód - ciągnął starzec. - Musiałeś mieć silny argument, dla którego nie zawróciłeś cztery dni temu, prawda?

Rod pokiwał głową.

- Tak, to prawda. Ale...

- Zaufaj swojej przeszłości - przerwał mu staruch, wpatrując się w czarne niebo. – Bogowie opiekują się tobą. Jesteś mądrym człowiekiem, Rod. Jeśli przyjmiesz dawne decyzje, zaakceptują je także twoi ludzie. Ale pamiętaj, że tylko głupiec się nie waha. A teraz wybacz. – Conroy pociągnął nosem. - Udam się na krótki odpoczynek, by potem móc pomedytować.

Gdy staruszek wstał, Rod usłyszał chrupnięcie stawów i ciche przekleństwo.

- Dobranoc. – Conroy położył dłoń na ramieniu dowódcy. Ale zanim odszedł, zostawiając jeźdźca samego ze swoimi myślami, rzucił cicho: - Tobie też opowiem pewną historię. Ale ten dzień jeszcze nie nadszedł.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
CZYM JEST TAK NAPRAWDĘ NIEŚMIERTELNOŚĆ, KTÓREJ TAK PRAGNIEMY?

"Czy oglądanie śmierci najbliższych, błędów kolejnych pokoleń i brak nadziei na pojednanie z bogami i najbliższymi - to błogosławieństwo?"

(vide środkowe frazy - cytuję z pamięci)

Krańce Południowe - to 1. część cyklu "Uczta lub głód" (patrz wszystkie tytuły).

Wysmakowana doskonała proza z /wyjątkowo trudnego, literacko opornego/ gatunku, jakim jest fantasy/SF
avatar
"Tylko głupiec się nie waha."

(vide końcowe akapity)
© 2010-2016 by Creative Media
×