Autor | |
Gatunek | sensacja / kryminał |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-11-25 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2488 |
Gorący wiatr targał bezlistnymi już łodygami krzewów. Wojciech Drąbski otarł rozpalone czoło wierzchem drżącej ręki. To, co zobaczył pod mikroskopem wywołało w nim dziwny atak duszności. Szybko wyciągnął z nieskazitelnie białego fartucha dysk. Otworzył go, obciągnął kciukiem malutką dźwignie i pociągnął głęboki wdech. Poczuł jak oskrzela rozluźniają się, pozwalając doktorowi odetchnąć. Wojciech zdjął okulary i rzucił je na stół. Opanowało go zmęczenie. Ile już tu pracował? Dwa dni, trzy? A może tylko parę godzin? W każdym razie musiał odpocząć. Jego czterdziestotrzyletnie ciało nie było już tak wytrzymałe jak dziesięć lat temu.
Zebrał notatki z biurka i wepchnął do skórzanej torby. Gdy ściągał fartuch, na podłogę z dźwięcznym szczękiem spadła para kluczy. Mężczyzna wzdrygnął się. Rozejrzał się dokładnie, sprawdzając czy nikt nie patrzy i szybkim ruchem podniósł klucze. Schował je momentalnie do kieszeni kurtki, po czym wsunął krzesło pod stół. Delikatnie wziął torbę i skierował się do wyjścia. Gdy gasił światło, jego wzrok przebiegł po mikroskopie. Wojciech potrząsnął głową jakby zaprzeczał i zamknął drzwi.
Idąc wzdłuż korytarza, nie zwracał uwagi na wypadające z torby notatki. Dziarskim, sztywnym krokiem mijał kolejne oszklone laboratoria i biura. Jednak nie odrywał wzroku od przeciwległego wyjścia. Wydawało się, że drzwi niemal go zahipnotyzowały.
- Doktorze?
Melodyjny głos kazał Drąbskiemu przystanąć. Przez prawe ramię zobaczył młodą kobietę, biegnącą w jego kierunku. W wyciągniętej ręce trzymała kilka kartek. Cichy stukot jej obcasów odbijał się echem po korytarzu.
- Tak, Emilio?
- To chyba należy do pana, doktorze. – Kobieta uśmiechnęła się, przekazując notatki mężczyźnie.
Wojciech poprawił okulary.
- Ależ dziękuję bardzo! – wykrzyknął nagle. Przepełniała go euforia niczym gdyby wygrał w jedną z tych beznadziejnych loterii. – Jesteś naprawdę wspaniałą pracownicą, Emilio.
Kobieta zarumieniła się. Miała równo przycięte brązowe włosy, ciemne oczy i kształtny nos. Doktor obdarzył ją jednym ze swoich najpromienniejszych uśmiechów i odwrócił się, kierując w stronę wyjścia. Spojrzał jeszcze tylko na notatki zanim wcisnął je pod kurtkę.
- Dobranoc, Mariuszu. – Skinął woźnemu, mijając go w budce koło wyjścia.
3. 7. 9. 4. 1. 0. 5. Po wystukaniu odpowiednich cyfr, drzwi syknęły i doktor wyszedł na podziemny parking. Powietrze pachniało nocą. Drąbski skierował się prosto do miejsca, gdzie na małej tabliczce nad samochodem widniało jego nazwisko. Kiedyś uważał to za dumę, teraz wydawało mu się, że ktoś umieścił ten napis, aby się z niego wyśmiewać. Prychnął, otwierając drzwi kierowcy. Rzucił torbę na siedzenie obok, odpalił auto i wyjechał.
Gdy znalazł się poza granicami bazy, odetchnął i wyjął ze skrytki naprzeciwko miejsca dla pasażera kubańskie cygaro. Poczuł delikatny zapach siarki, trąc zapałką o papierek ścierny, a po chwili jego płuca wypełnił ostry dym. Wojciech otworzył okno, wpuszczając do środka nocne pustynne powietrze. Już zdążył przywyknąć do gwałtownych zmian temperatur na tym wygwizdowie. Pamiętał jak przyjechał tu po raz pierwszy. Pieprzony rząd ściągnął go na to zadupie, w zamian za hojne wynagrodzenie i parę lat badań. Kto by się nie zgodził, a z resztą Drąbskiemu, ubogiemu kardiologowi z Polski, brakowało pieniędzy. Przyszli do niego od razu z teczką wypełnioną zielonymi.
- Nie zapytam ponownie, doktorze.
Zaraz następnego dnia przyjechała czarna limuzyna, a paru mężczyzn w garniturach i okularach przeciwsłonecznych wpakowało go z jego rzeczami do środka, nie mówiąc ani słowa. Drąbski wiedział, że są tylko pionkami w ręku jakiegoś nadzianego polityka. Jego zamiary raczej nie były czyste ani moralne, ale dla Drąbskiego liczyły się tylko pieniądze, które wpływały na jego nowe konto w Szwajcarii. Przecież na tym obraca się świat. Gdy wróci po pięciu latach, zbuduje sobie w końcu porządną klinikę.
Jednak tych kilka lat ciągnęło się aż do dwunastego roku. Jednak to, co tak odpychało Wojciecha, było przyczyną, dla której został. Przez ten czas nieśmiały kardiolog z małej wioski, której nazwy wolał nie pamiętać, stał się tyranem i dyktatorem w tajnym programie rządowych, zajmującym się rozwojem broni bakteriologicznej i chemicznej. Jakiekolwiek ludzkie odczucia zostały głęboko schowane, a na ich miejsce wszedł pracoholizm i obsesja. Dążenie do celu nie pozwoliło na luksusy, jakimi była rodzina, piękny dom i normalna etyczna praca. Przecież ktoś musi odwalać brudną robotę. I takim kimś jestem ja, więc nikt nie może mieć pretensji. Motto pomogło Wojciechowi dostosować się do nowych warunków. Właściwie stało się jego religią, która tłumaczyła go, gdy przekraczał wszystkie granice człowieczeństwa. Uspakajała jego sumienie, a właściwie powstrzymywała przed wyrzutami i wahaniami.
Wojciech Drąbski był bogaczem pozbawionym skrupułów. Słyszał, że nazywają go Antychrystem, ale koledzy z pracy i politycy uważali go za geniusza. Wszyscy ci ludzie bawili niezmiernie doktora Drąbskiego. Komu ma wierzyć? Jedni mówią to, inni temu zaprzeczają. Świat istnieje na ironii i kłótniach. Przecież gdyby nie one, Wojciech nie dorobiłby się swoich pieniędzy, które z każdym tygodniem powiększały się o jedno zero.
Wojciech pomyślał o młodej pracownicy. Przecież gdyby był sadystycznym mężczyzną w życiu, by się do niego nie zbliżyła. A dziś przyniosła mu notatki i ucieszyła się z jego pochwały. Poprawiło mu to samopoczucie. Samoocenę i tak miał bardzo wysoką. Uratował życie milionom, nieprawdaż? Czemu by nie myśleć o sobie najlepiej?
Pociągnął cygaro, wypuszczając dym na zewnątrz. Jechał ponad godzinę, a do najbliższego miasteczka zostało jeszcze ponad paręnaście mil. Drąbski westchnął. To dojeżdżanie było uciążliwe, ale wolał sam prowadzić własny samochód, a nie być odwożonym przez uzbrojonych rządowców. Potarł zmęczoną twarz. Popiół z cygara spadł na skórzane siedzenie.
- Cholera – burknął, zrzucając opałki. Poprawił się, niechcący przyciskając hamulec. Szarpnęło do przodu. Doktor uderzył klatką piersiową w kierownicę. Ciszę pustynnej nocy przerwał długi przeciągły dźwięk klaksonu. Drąbski obmacał szybko twarz. Okulary poleciały gdzieś do przodu. Wymacał je szybko, przeklinając pod nosem. Gdy je założył, spojrzał na drogę. Tuż przed maską zamajaczył mu pustynny lis. Patrzył na doktora swoimi czarnymi ślepiami przez dobrą chwilę, po czym umknął w ciemność.
- Cholera! Bogowie mnie chronią! – zawołał doktor. Jednak, gdy zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, wybuchnął śmiechem. Cały czas śmiejąc się, odpalił samochód i ruszył dalej.