Autor | |
Gatunek | satyra / groteska |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-08-15 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1920 |
Lato tego roku nie dawało spokoju. Upały rozprzestrzeniły się w całej Polsce, w takim wymiarze, że zamarły wszelkie potrzeby komunikowania się międzyludzkiego(poza ociężałymi ruchami gałek ocznych, mruknięć i w przypływie wyjątkowej energii- machnięciem ręką w odpowiedzi na pytanie: „co u ciebie słychać). Uciążliwe stało się przemieszczania i organizowania czasu wolnego według zaleceń typu: dużo ruchu na świeżym powietrzu.
Na szczęście miałem urlop, więc skwar dokuczał mi w umiarkowany sposób. Nie powiem, jak reszta społeczeństwa miałem koszulę przyklejoną do pleców, zionąłem letnim smrodkiem i miałem wzmożoną potrzebę picia wszelkich wymyślonych na świecie napojów. Poza tym jednak nie byłem skazany, jak większość śmiertelników, na użeranie się z zadaniami zawodowymi.
Jednakowoż, samo udanie się do pobliskiego sklepiku, eksploatowało moje znękane członki. Na szczęście, we wspomnianej placówce handlowej, aż trzy urządzenia wentylowały skwarne powietrze. Dało się przeżyć. Trzeba było tylko szybko wpaść, wykrzyczeć zamówienie(lody w litrowym opakowaniu i zgrzewkę wody) i szybko uciekać. Sprawa była prosta, bo każdy klient kupował to samo, więc w kolejnym dniu zakupów, wszystko pokazywał na palcach. Ekspedientka zaś, ospałym ruchem rąk wskazywała smak lodów. Jeśli nawet nie trafiała w gust klienta, ten nie oponował, biorąc to, co zostało mu przeznaczone. A kto byłby w stanie odczekać kolejne 30 sekund na kolejne gmeranie w lodówce?
Gwoli ścisłości należy jednak zauważyć, że jak nigdy dotychczas, radykalnie zmieniała się moja stylizacja w ciągu kilku minut. Wychodziłem bowiem z domu całkiem suchy, w pachnącej garderobie i ulizanymi włosami. Niebawem, na całym ciele rozprzestrzeniały się maleńkie kropelki potu, aby po chwili ściekać strużkami.
Gdy pojawiałem się w sklepie, wtapiałem się w tłum. Wszyscy byliśmy mokrzy, jakby po wyjściu z jeziora. Nikt nie ważył się jednak zakpić z tego widoku. Jednak, po wyjściu ze sklepu, nikt już nie umiał powstrzymać śmiechu. Wcześniej mokre włosy, dzięki nawiewowi wentylatora, zostawały postawione do pionu i wszyscy wyglądaliśmy jak trole.
Sprawa zdecydowanie się skomplikowała, gdy moja najukochańsza zapragnęła urządzić kolejne spotkanie koleżeńskie na kilkanaście osób. Mnie wydała dyspozycje zakupu pierogów.
- Przy takiej ilości, kup z czterdzieści, bo nie fajnie byłoby gdyby zabrakło- rozkazała
O jasna..- rozpędziłem się w słowach, gdy w korytarzu zakładałem buty. Psina ukazała zdziwione oczy, bo to określenie było jej nieznane. Warto, przy tej okazji dodać, że inne określenia znała dość dobrze. Wracając do moich rozmyśleń, dywagowałem, jak bez uszczerbku na moim honorze, mam zakupić tak duża ilość pierogów. Przecież spalę się ze wstydu. Wymyśliłem więc taką oto strategię –najpierw kupię 20 sztuk, potem pokręcę się po sklepie i dokupię następne 20 pierogów.
Sama droga do sklepu była tragiczną męczarnią. Powietrze dosłownie stało, a z nieba walił żar. Spłyciłem oddech, aby „zarobić” na lepsze funkcjonowanie po kilkudziesięciu krokach. Szedłem więc ospale(aby nie wymachiwać rękami i nogami), oszczędzając energię. Ale, że pech nie odstępował mnie nawet w takich chwilach, to jak na złość spotkałem sąsiada, którego obecność była mi bardzo nie na rękę.
- Ce sycha?- zagaił
Na szczęście, miałem wprawę w odszyfrowywaniu gadki sepleniącego sąsiada. Dość zwięźle scharakteryzowałem mu obecną sytuację rodzinną. Co mnie jednak podkusiło, aby zapytać:
- A co u ciebie?
- Me hanu ja na wjez a aj tak so ….Reszty nawet nie ma sensu cytować.
- Acha, a gdzie żona?- odpaliłem bezmyślnie
- Przecie mow…..i dalej bełkot.
Jego odpowiedź całkowicie wytrąciła mnie z równowagi, bo nie dość, że nic nie pojąłem, to jeszcze gościu jakby się denerwował. Wreszcie dotarło do mnie (po tym, jak mój „rozmówca” przeliterował każde słowo), że już w pierwszym zdaniu powiadomił mnie, że jego żona wyjechała na wczasy.
Uśmiechnąłem się głupkowato i zacząłem winić hałas na ulicy za moje „niedosłyszenie”, aby tylko nie sprawić mu przykrości. Gdy starałem się nieudolnie usprawiedliwić, sąsiad znowu coś mamrotał w jedynie sobie znanym języku. Machinalnie odrzekłem o.k i zamierzałem się pożegnać. Wtedy stało się coś nieprzewidywalnego. Sąsiad chwycił mnie za rękę i zamierzał poprowadzić w innym kierunku. Trochę się szamotałem i rozkminiałem- o co mu chodzi. Okazało się, że moje o.k oznaczało zgodę na pójście na piwo. Zawsze tak jest, gdy chcę zrobić coś miłego dla drugiego człowieka. Wpadam we własne sidła.
- Panie sąsiedzie kochany, nawet chętnie bym z panem poszedł, ale właśnie sobie przypomniałem, że nie wykroję nawet odrobinki czasu, bo muszę coś pilnie załatwić- „skamlałem” o przebaczenie.
- Teraz to fa….ale…..ble, ble – próbował mi coś tłumaczyć.
Poklepałem go po plecach i szybko zacząłem się oddalać. Dalszy mój monolog, mógłby ponownie rozochocić gawędziarza (od siedmiu boleści).
Gdy dotarłem do sklepu, okazało się, że wszyscy „Ludkowie” ostatkiem sił garnęli się do zakupów, przyjmując dziwne pozy( a to leżeli na ladzie sklepowej, a to kucali niczym pozbawione sznurków marionetki). Zająłem miejsce w kolejce z zamiarem rychłego zrealizowania mojego sprawunku, ale nagle przypomniałem sobie w jakim celu tu przybyłem. W tej dodatkowo niekomfortowej sytuacji-dużo ludzi, postanowiłem wprowadzić w życie mój pomysł-dwukrotnego odstania w kolejce. Lepsze to niż spalić się ze wstydu - przemknęło mi przez myśl, co w warunkach totalnego skwaru miało jako taki sens.
Tak jak postanowiłem, tak zrobiłem, chociaż uporanie się ze słaniającym ciałem było szczególnie wymagające. Ekspedientka spojrzała na mnie z politowaniem i rzekła:
- Jejku, taki upał a pan się tak umęczy. Zapomniał pan pewnie, ile tych pierogów chciała żona?
- Właśnie!- odburknąłem zły, że natrętna sklepikarka przeprowadza ze mną wywiad. A tak chciałem uniknąć nadmiernego zainteresowania moją osobą.
- A bo z tymi babami tak jest- odezwał się kolejkowicz- samozwańczy adwokat- Nie dość, że żyć się nie da w tym upale, to jeszcze nas pędzą po sklepach.
Czego się odzywasz namolny człeku, zrób swoje zakupy i spadaj- pomyślałem, ale odpowiedziałem zdawkowe „mchu”, licząc, że zamknie to jego rozważania. Ale gdzie tam, nadawał dalej. Wyjdź i spoć się okrutnie (dyskutowałem dalej z samym sobą).
Na szczęście zadzwonił telefon, usprawiedliwiając moje wycofanie się od „paplacza”.
- Kochanie, kupiłeś już te pierogi? To dobrze- dodał mój „ulubiony” głos w słuchawce, gdy odburknąłem wiele mówiące „no”.
- Wiesz co, boję się, że to może być za mało. Dokup jeszcze 10. No to pa, czekam z utęsknieniem.
Myślałem, że w tym momencie eksploatuję lub zrobię coś równie spektakularnego. Buchała ze mnie para przetworzonego powietrza i złość, która natychmiast powinna mieć swoje ujście. Zamiast tego stanąłem po raz trzeci w kolejce, rozmyślając, co Nusia miała na myśli, mówiąc o utęsknieniu (żeby aż tak tęsknić za pierogami?).
- O widzę, że pan nie może się rozstać ze sklepem- trajkotała sprzedawczyni, pakując mi ostatnią(mam nadzieję!) paczkę.
A to handlara jedna, papla i papla. Pewnie ten skwar ją tak podkręca, że wścibia nos w nie swoje sprawy.
Wyszedłem w końcu z tego nieprzyjaznego dla mnie lokum i podążałem w kierunku domu z solennym przyrzeczeniem „wyżycia się” na żonie.