Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-09-19 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2862 |
1
LAZARET
Nazwa „lazaret” pochodzi od św. Łazarza. Nadawano ją dawniej szpitalom Zakonu Rycerzy od Św. Łazarza, którzy przeważnie opiekowali się chorymi na trąd. W XIV wieku na wyspie w pobliżu Wenecji przy kościele Santa Maria di Nazaretto po epidemii dżumy zorganizowano miejsce kwarantanny przekształcone później w leprozorium. Pewnie z tego powodu z czasem nazwa objęła również przytułki dla ciężko chorych i umierających prowadzone przez Zakon Rycerzy św. Łazarza.
Współcześnie nazwy tej używano na określenie wojskowych szpitali polowych, szpitali w obozach jenieckich i szpitali dla zakaźnie chorych, którzy wymagają kwarantanny.
Tak więc nazwa była ogólnie znana chociaż z oficjalnego słownictwa zniknęła chyba już w okresie międzywojennym. Przeniosła się natomiast do języka potocznego jako ironiczne określenie szpitali, domów, gdzie zdarzyła się długotrwała choroba i wszelkich zbiorowisk ludzi wymagających leczenia.
Pierwszy raz usłyszałam to słowo chyba wtedy, gdy dołączyłam do panującej w mieście epidemii kokluszu zwanego inaczej krztuścem. Objawy choroby można było dokładnie obejrzeć na targowisku, gdzie matki z dziećmi przychodziły po zakupy. Ciągnęły ze sobą chorego dzieciaka, którego nie miały z kim zostawić w domu. Maluch kaszlał, smarkał, dusił się czerwieniejąc na twarzy z wysiłku a w końcu wymiotował ciągnącą się śliną i wyglądał tak, jakby za chwilę miał umrzeć. Handlujące baby z troską na twarzy kiwały głowami powtarzając ze zgrozą słowo: koklusz.
Nie mogłam doczekać się chwili, kiedy i ja stanę się obiektem zainteresowania tłumu. Po pierwszych objawach dających odpowiedni efekt zażyczyłam sobie wyjścia pod opieką babci na targ po zakupy. Swój popis dałam dopiero wtedy, gdy wmieszałyśmy się w odpowiednio zagęszczoną grupę ludzi. Do domu wróciłam nieco osłabiona atakiem ale zadowolona z siebie. Później położono mnie do łóżka.
No to mamy lazaret w domu – stwierdziła mama po powrocie z pracy.
Wiedziałam, że z lazaretu ludzie czasami odchodzą do raju. Poznają to miejsce po tym, że rośnie tam rajska jabłoń. Jest to jedno z piękniej kwitnących drzew doskonale sprawdzające się w parkach. Walory ozdobne zachowuje przez cały rok najpierw kwitnąc w zależności od gatunku na biało, jasnoróżowo, purpurowo lub amarantowo; po przekwitnięciu ozdobą są także liście od zielonych po ciemnobordowe. Już w sierpniu pojawiają się na niej drobne owoce żółte, ciemnoczerwone a nawet prążkowane. Nie zerwane w zimie ślicznie dekorują drzewo i są pokarmem dla ptaków.
U nas rajska jabłoń rosła przy trawniku na jednej z pobliskich ulic – stąd miałam pewne wyobrażenia na temat raju. Drzewo, owszem było ładne, ulica dobrze utrzymana i domy przy niej nie miały śladów zniszczeń. Znałam smak cierpkich owoców rajskiej jabłoni, ponieważ nikt nie zakazywał zrywania ich. Rzeczywiście nie były warte grzechu.
Bardziej intrygował mnie las a w nim samotny krzew rosnący na stromej, wysokiej skarpie przy drodze. W dole była wąska rzeka i prowadzący przez nią mostek. Krzew rósł w trudno dostępnym miejscu ale niewątpliwie ktoś go tam posadził, ponieważ nie należał do roślin dziko rosnących. Ile razy poszłyśmy w to miejsce z mamą, zawsze mówiła coś o pawim oczku. Byłam przekonana, że jest to nazwa podziwianej przeze mnie rośliny. Mamie jednak chodziło chyba o coś innego... Być może o niezapominajki, których pełno było w mokrej trawie, na dole, nad brzegiem rzeki.
Dobrze znany wierszyk:
Niezapominajki
To są kwiatki z bajki.
Rosną nad potoczkiem,
Patrzą modrym oczkiem
I szeptają skromnie:
Nie zapomnij o mnie.
jakoś nie nasunął mi tej myśli, chociaż niektórzy zamiast „modrym oczkiem” mówili: „pawim
oczkiem”. Uświadomiłam sobie swoją pomyłkę dużo, dużo później, gdy wyczytałam w jakimś ogrodniczym podręczniku, że krzew, o który mi chodziło nazywa się Serduszka okazała – po łacinie Dicentra spectabilis. Nie mogłam tylko określić jaka to była odmiana – biała czy różowa? Pamiętałam jasne, lekko zaróżowione kwiaty, z których jeden nawet rozdłubałam, żeby sprawdzić co ma w środku.
Wracając jednak do spraw związanych z lazaretem, to muszę powiedzieć, że leżąc chora w łóżku przeważnie patrzyłam w okno, na przepływające po niebie obłoki i zastanawiałam się nad różnymi sprawami – na przykład: czy dom Garbatego też można nazwać lazaretem i czy Garbaty jest zdrowy czy chory?
W jego domu nigdy nie byłam – nawet nie wiedziałam, gdzie mieszka? Przychodził od góry ulicy z blaszaną konewką w ręce i szedł do swojego sadu położonego w dole ulicy. Zawsze wyglądał wytwornie w białej koszuli, dobrze skrojonych spodniach oraz luźnej marynarce przysłaniającej wystającą łopatkę i wypukły mostek klatki piersiowej. Gładko zaczesane z mocno przesuniętym na bok przedziałkiem ciemne włosy idealnie przylegały do głowy w kształcie gruszki, której węższą część stanowił czubek głowy. Po jego twarzy błąkał się zazwyczaj przyjazny uśmiech widoczny również w przymrużonych niebieskich oczach. W swoim sadzie Garbaty znikał wśród drzew owocowych, krzaków malin i agrestu. Dla nikogo już nie widoczny mógł zdjąć marynarkę i zająć się pracą. Oprócz tego pracował jako urzędnik na kolei. Tak, jak inni miał żonę i dzieci.
Nie, z lazaretem nie miało to chyba wiele wspólnego.
Bardziej słowo pasowało do naszego sąsiada, chociaż ten fakt nie rzucał się w oczy. Przyzwoicie ubrany, dobrze ogolony latem codziennie rano wychodził na spacer. Szedł ulicą wolnym krokiem z kamiennym wyrazem twarzy w stronę lasu. Był to wysoki, bardzo przystojny mężczyzna o kruczoczarnych włosach. Jego spacery nie trwały długo chociaż miał czas, bo nie pracował. Zanim wrócił do domu zazwyczaj stał jeszcze przez chwilę na ulicy przy swojej klatce schodowej pod warunkiem, że nikogo tam nie było. Obecność innych ludzi najwyraźniej męczyła go. Pod koniec jednego z upalnych lat przestał wychodzić i zanim zaczęła się jesień odszedł do raju z powodu gruźlicy, na którą dłużej nie mógł chorować.
Nad tym faktem nie miałam czasu zastanawiać się, ponieważ sama niebawem znowu trafiłam do lazaretu – tym razem do prawdziwego. Przyczyną była jakaś zawiła choroba reumatyczna, z której nie bardzo zdawałam sobie sprawę.
Wszystko stało się nagle – na moich nogach pojawiły się czarne siniaki, poszłyśmy z mamą do lekarza a ten natychmiast kazał umieścić mnie w szpitalu. Wcale nie cieszyłam się, że cała rodzina odprowadza mnie do tego lazaretu. O raju też przestałam myśleć. Przerażała mnie perspektywa zdania się na łaskę i niełaskę obcych ludzi.
Na miejscu zabrano mi ubranie, dostałam piżamę i jakaś kobieta poprowadziła mnie w głąb budynku długim, ciemnym korytarzem. Za plecami bezszelestnie zamknęły się białe, wahadłowe drzwi z grubym, matowym szkłem, za którymi zostali moi rodzice i dziadkowie.
Kobieta zaprowadziła mnie na niewielką salę. Wskazała piętrowe łóżko z drabinką.
Będziesz spała na górze – powiedziała.
Poczekała aż wdrapię się po drabince, wetknęła mi pod pachę termometr i odeszła. Leżałam przerażona patrząc przed siebie. Osoby obecne w sali nie interesowały mnie, ponieważ przed moimi oczami roztaczał się koszmarny, surrealistyczny widok.
Sala zamiast ściany działowej odgradzającej ją od następnej miała szerokie, prostokątne, przezroczyste okno, za którym stały łóżka i leżeli chorzy. Dalej było następne okno i znowu łóżka, później jeszcze następne i jeszcze... Nie umiałam liczyć, więc nawet nie próbowałam określić ile tych szklanych boksów widziałam przed sobą? W każdym z nich znajdowali się ludzie – dorośli i dzieci. Byli ze sobą przemieszani tak, że nie można było stwierdzić w którym boksie są poszczególne osoby, tym bardziej, że wszystko było białe. Dopiero, gdy pojawiła się pielęgniarka ze szklaną butlą pełną krwi przygotowanej do transfuzji i zawiesiła ją na stojaku dało się to trochę od siebie oddzielić poprzez podział na pomieszczenia do stojaka i od stojaka.
W całym tym ciągu moje łóżko było jedynym piętrowym łóżkiem, za którym znajdowała się już tylko ściana.
Te rozważania na temat przestrzeni i ludzi w niej umieszczonych przerwała pielęgniarka, która przyszła odebrać termometr.
Zaraz będzie śniadanie ale ty nie możesz nic jeść ani pić. - Poinformowała mnie. - Pamiętaj... Jak coś zjesz to badania nie wyjdą i pójdziesz na nie jeszcze raz.
Wcale nie miałam ochoty na jedzenie. Bałam się tego co będą ze mną robić. Z wysokości swojego łóżka patrzyłam na kwadratowy stół przykryty wytartą z wzorów ceratą. Po chwili przez otwarte drzwi wpadła kobieta w białym fartuchu i białej, zawiązanej do tyłu chustce na głowie. W rękach trzymała dwa talerze zupy mlecznej. Postawiła je na stole.
Dopiero teraz dostrzegłam dziewczynkę, która leżała na łóżku pode mną – podniosła się z pościeli i usiadła przy stole nad talerzem. Pod oknem, w małym łóżeczku z kratką rozwrzeszczał się niemowlak. W drzwiach natychmiast pokazała się młoda kobieta w fartuchu szpitalnym zarzuconym na normalne ubranie. Podeszła,wyjęła niemowlę z łóżeczka i zaczęła karmić mlekiem z butelki ze smoczkiem. Drugi talerz zupy należał do niej. Od czasu do czasu odstawiała butelkę i przełykała parę łyżek mleka z zacierką ze swojego talerza.
W tym kto kim jest pogubiłam się całkowicie, gdy zabrano ze stołu naczynia a do sali wkroczyła grupa ludzi w białych fartuchach.
Podeszli najpierw do kobiety z niemowlęciem. Rozmawiali z nią przyciszonymi głosami. Kazali rozwinąć dziecko z powijaków. Osłuchiwali i opukiwali malucha, który nawet nie płakał, co nieco podniosło mnie na duchu. W następnej kolejności zajęli się dziewczynką z dolnego łóżka. Była ode mnie starsza i więcej rozumiała z tego, co się dzieje. Stała prawie na baczność przed tym najważniejszym z grupy, który chyba był lekarzem i odpowiadała na pytania.
Wystraszona czekałam aż podejdą do mnie. Byle tylko ich pytania było łatwe – myślałam – bo jak nie będę umiała odpowiedzieć, to może stać się coś okropnego.
Wreszcie stanęli przy mnie. Ich twarze miałam tuż przed sobą. Ten najważniejszy z uśmiechem przyjrzał mi się.
Patrzyłam na niego ponuro.
No i co?... Podoba ci się tutaj? - spytał.
Przez zęby szczerze wycedziłam:
Nie... - i w napięciu czekałam co będzie dalej?
Dalej nic nie było, tylko trochę śmiechu, który nagle przerwał mój ojciec wchodząc do sali w fartuchu szpitalnym zarzuconym na garnitur.
Rozmawiający ze mną lekarz odwrócił się w jego stronę.
Powiedziała, że nie podoba jej się tutaj – poinformował ojca rozkładając w teatralnym geście ręce.
Ojciec odpowiedział na to nieco sztucznym, uprzejmym uśmiechem.
Jego widok wcale mnie nie uspokoił – wręcz przeciwnie. Wszystkie sprawy związane z chorobami zawsze załatwiała mama – ta sytuacja była nietypowa. Na dodatek wiedziałam, że z ojcem nie da się dyskutować na temat tego czy mam tu zostać? Z resztą, nie poświęcił mi wiele uwagi. Rzucił parę zdawkowych pocieszających słów po czym razem z lekarzem i resztą grupy odszedł gdzieś.
To twój tata? - spytała kobieta z niemowlęciem.
Kiwnęłam twierdząco głową.
Parę minut później nadeszła pielęgniarka w wysokim czepku i zabrała mnie na badania. Na szczęście było to tylko pobranie krwi, czego za bardzo nie bałam się. Według mnie najokropniejsze były zastrzyki, które mogły boleć.
Od tego momentu czas jakby zatrzymał się. Nie działo się nic oprócz śniadania, drugiego śniadania, obiadu, podwieczorku i kolacji co niewiele mnie obchodziło, bo i tak nie mogłam jeść. Codziennie dostawałam jakieś tabletki ale nie byłam z nich zadowolona - nie podawano ich, tak jak niektórym na niebieskich miseczkach z celulojdu.
Kobieta z niemowlęciem spała w naszej sali na rozkładanym łóżku – była zdrowa tylko dziecko miała chore. Chciałam, żeby moja mama też wprowadziła się tutaj. Nic z tego nie wyszło – byłam już za duża na taką opiekę. W ogóle rodziców widywałam rzadko – przeważnie przychodziła babcia. Wyprowadzano mnie wtedy do małej poczekalni za wahadłowymi drzwiami, gdzie babcia siedziała razem z innymi odwiedzającymi – na salę nie można było wchodzić.
Przynosiła ze sobą jedzenie i próbowała mnie karmić. Obiecywała, że jeśli będę jadła to szybciej stąd wyjdę. Starałam się jak mogłam ale nic nie chciało przejść mi przez gardło. Wyglądało na to, że największym moim problemem jest jedzenie.
Z dziećmi nie bawiłam się. Wszystkie były ode mnie starsze i znały tylko jedną zabawę – robienie zastrzyków kolorowym ołówkiem. Dziewczynka z dolnego łóżka próbowała wciągnąć mnie w swój sposób spędzania czasu. Chodziła po korytarzu i po szklanych boksach zaczepiając różne osoby. Kiedyś poszłam z nią do pacjentki z podłączoną kroplówką, żeby spytać czy ją to boli? Powiedziała tylko, że nie i nie chciała z nami rozmawiać. Czasami któraś z kobiet obsługujących oddział noworodków, który był gdzieś z boku prosiła, żeby przynieść jej butelkę z rumiankiem, z herbatą albo z mlekiem. Pełne butelki zawsze stały na okienku przy kuchni.
Bałam się oddziału noworodków – za dużo było małych dzieci a w sali panował półmrok. Na dodatek gubiłam się w zawiłościach korytarza i nie potrafiłam trafić stamtąd do siebie. Zaczęłam unikać chodzenia tam.
Po pewnym czasie poczułam, że jestem co raz bardziej głodna ale wszystko, co podawano tutaj wydawało mi się niejadalne. Pielęgniarki nie miały czasu na to, żeby stać nade mną i nakłaniać do jedzenia, tak jak w domu robiła to babcia. Z tego akurat byłam zadowolona.
W końcu moja koleżanka z dolnego łóżka powiedziała co o tym myśli.
Było to przy okazji prześwietlenia płuc. Do rentgena zaprowadzono nas większą grupą – dzieci zebrano z różnych oddziałów w szpitalu. Czekaliśmy najpierw w poczekalni. Później wprowadzono wszystkich do szatni, gdzie trzeba było zostawić górę od piżamy. Na koniec razem weszliśmy do ciemnego pokoju. Była to najlepsza zabawa, jaką pamiętam z tego lazaretu. Pielęgniarka wyczytywała nazwiska i wywołana osoba stawała za dużym ekranem, na którym pojawiał się jej biały szkielet. Lekarz dyktował coś kobiecie robiącej notatki przy małej lampce a cała reszta bawiła się oglądanym filmem.
Jak nie będziesz jadła, to tak będziesz wyglądać – moja koleżanka wskazała czyjś szkielet na ciemnym ekranie.
Jej uwaga poskutkowała. Sama zaczęłam przymuszać się do zjadania zupy mlecznej na śniadanie, przynajmniej ziemniaków na obiad i bułki drożdżowej na podwieczorek.
Niebawem w naszej sali zrobiło się luźniej, bo młoda matka z niemowlęciem wyszła ze szpitala. Teraz, kiedy małej sali nie zajmowało już polowe łóżko rano po przebudzeniu się złaziłam ze swojego łóżka piętrowego i stawałam przy oknie, żeby popatrzeć na ulicę. Widziałam przed sobą park po drugiej stronie jezdni a w nim staw, pochylające się nad stawem brzozy płaczące i zieleniejące już trawniki. Z kuchni dolatywał zapach najprawdopodobniej mleka przegotowanego z cukrem ale według mnie był to zapach waty cukrowej.
Na dworze z dnia na dzień robiło się co raz bardziej ciepło a nawet gorąco i przed południem dzieci zaczęto wyprowadzać na drugie śniadanie za róg budynku na trawę. Siadaliśmy wszyscy na ziemi z grubymi, fajansowymi kubkami w rękach. Pilnowała nas pielęgniarka. Dla niej przynoszono krzesło. Dwie kobiety z kuchni rozlewały do kubków kawę zbożową przyniesioną w dużej blaszanej bańce. Później wyciągały z kosza okrągłe bochny chleba, kroiły je na kromki, smarowały masłem ze słoika i kolejno rozdawały wszystkim.
Któregoś dnia za parkanem odgradzającym teren szpitala od ulicy zobaczyłam moich rodziców. Wyglądali tak, jakby szli na spacer do parku – starannie ubrani, uśmiechnięci. Rzuciłam się do ogrodzenia.
Spokojnie! Nie biegaj tak szybko! - zawołał na mój widok ojciec.
Ja chcę do domu! - wrzasnęłam.
Zobaczymy co się w tej sprawie da zrobić – powiedział. - Właśnie idziemy do ordynatora porozmawiać o tobie.
Nie wiedziałam kto to jest ordynator. Najważniejsze było, żeby wreszcie wydostać się stąd.
Wypisano mnie dwa dni później. Przed pójściem do domu spytałam swoją koleżankę z dolnego łóżka, kiedy ją ktoś odbierze? Obojętnie wzruszyła ramionami:
Nie wiem. Ja jestem z sierocińca.
Wolałam już nie dociekać w jakim stopniu sierociniec może przypominać lazaret?
Po powrocie do domu, popołudniami, kiedy dziadek wracał z biura od razu uprzedzałam go, że po obiedzie będzie musiał opowiedzieć mi bajkę o tym, jak byłam w lazarecie. Początkowo wykręcał się, ponieważ nie umiał układać bajek. W końcu zmęczony moją natarczywością zaczął coś wymyślać.
Dziecko przyprowadzono do szpitala, położono do łóżka i przyszedł felczer...
zaczął.
Kto?! - zdziwiłam się
Felczer... - powtórzył dziadek.
Tam nikogo takiego nie było! - zaprotestowałam.
A skąd wiesz? Mówili ci kim są?
Rzeczywiście – nie mówili. Skonsternowana dałam mu spokój a z pytaniem poszłam do ojca.
Felczer to jest chirurg polowy – rzucił od niechcenia zajęty czymś.
I może być w lazarecie?.. - próbowałam wyciągnąć z niego coś więcej.
Może ale nie przeszkadzaj mi teraz.
W końcu w to wszystko wtrąciła się mama:
Przecież nie podobało ci się tam więc już o tym nie rozmawiaj.
Przestałam o tym rozmawiać ale problem nurtował mnie dalej. Przede wszystkim postanowiłam, że nigdy więcej nie dam się zamknąć w lazarecie zwłaszcza, że można tam zetknąć się z felczerem. Już sama nazwa budziła strach a postać kojarzyła się z kimś w rodzaju markiza de Sade, o którym wtedy jeszcze nie słyszałam.
Teraz dopiero w domu uświadomiłam sobie, że bolą mnie nogi. Bieganie sprawiało mi trudność, toteż z zazdrością patrzyłam na pędzącego ulicą Biabię. Jego nogi były w ciągłym ruchu. Nawet kiedy zatrzymał się, żeby powiedzieć do kogoś bia, bia, bia przebierał nimi. Były chude i blade jak cały Biabia. Sterczały z wypłowiałych spodni obciętych do kolan. Biabia całe godziny spędzał na udawaniu samochodu. Krążył po najbliższych ulicach z patykiem w ręce, którym poruszał tak, jakby to była wycieraczka samochodowa na szybie. Wydymał przy tym usta, z których wydobywało się przeciągłe brrrbrrbrr. Właściwie, to nic innego nie potrafił. Nawet do lazaretu nie za bardzo nadawał się.
Hela też nie nadawała się do lazaretu. Była chyba w tym samym wieku co Biabia. Spokojna, nikomu nie zawadzała tylko nie można było bawić się z nią, bo w ogóle nie rozumiała o co chodzi?Wymawiała pojedyncze słowa a każde poprzedzone hmmm... Starsze dzieciaki czasami drażniły ją, żeby posłuchać jak w złości próbuje wykrzyczeć coś sensownego. Kończyło się to na ogół na paru wyrazach powtarzanych z furią:
Hmmm_mama! Hmmm_powiem! Ty...! Hmmm_świnia!
No i jeszcze była Magda, która w ogóle nie mówiła ale wszystko rozumiała tylko trzeba było pokazywać jej o co chodzi. Z nią był największy kłopot. Dopóki była mała mogła siedzieć w domu albo bawić się na podwórku. Wszyscy zastanawiali się co będzie z nią dalej? W naszym mieście nie było szkoły dla takich dzieci.
Pewnie rodzice wyjadą do większego miasta, bo szkoda dzieciaka – powiedziała moja babcia. - Tutaj zmarnuje się.
Przy okazji jej uwag spytałam czy leżała kiedyś w lazarecie? Nie było to za bardzo na temat ale jakoś pasowało mi do tej rozmowy.
Ty chyba chcesz zostać panią doktor jak dorośniesz? - roześmiała się.
Nie, nie chcę... - gwałtownie zaprzeczyłam.
Nie?... - zdziwiła się. - A nasz sąsiad pewnie zostanie lekarzem, bo teraz jest już felczerem...
Z wrażenia zaniemówiłam. Nawet nie spytałam – który sąsiad? Miałam swojego kandydata do tej funkcji. Po pierwsze: nosił okulary, zza których patrzył przenikliwym wzrokiem. Może dlatego wydawał się starszy niż był. A po drugie: mówiąc „dzień dobry” przez zaciśnięte usta przybierał przesadnie uprzejmy wyraz twarzy i zawsze dodawał - „ jak zdrówko?”
W porządku. Nie narzekam panie Marianie – odpowiadał mój ojciec.
Że się nie mylę upewniłam się całkowicie, gdy ojciec jeszcze tego samego dnia wyciągnął rocznik przedwojennego czasopisma, zaczął przeglądać go i nagle odezwał się do mamy:
„Perskie oko”, „Wesoły Wieczór”, Marian Rentgen ... Niezłe zdjęcia. Chodź zobaczyć!
Mama podeszła, ja nie. Pobiegłam do kuchni po kubek kompotu. Czułam, że w ustach zasycha mi z przerażenia. Moja cała wyobraźnia w tym momencie skupiła się wokół Mariana i rentgena. Nie była to piękna wizja – o nie. Na koniec połączyła się w jedną postać felczera Mariana zwanego Rentgenem czyli naszego sąsiada. Wesoły wieczór w jego wykonaniu musiał być czymś strasznym. Perskie oko kojarzyło mi się ze złośliwym wstępem do wesołego wieczoru. Od tego momentu postanowiłam schodzić sąsiadowi z drogi. Uświadomiłam sobie też, że tajemnice lazaretu są jak morze bez dna, którego powierzchnię tylko znałam.
Niebawem dołączyłam do tego kolejny element – Radiową Skrzynkę Poszukiwań Rodzin prowadzoną przez Krajowe Biuro Informacji i Poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża.
Codziennie, o tej samej porze w radio wyczytywano długą listę osób poszukiwanych i poszukujących.
Oczywiście musiałam stworzyć sobie jakiś obraz tego, co mogłam tylko usłyszeć. Nie wiadomo dlaczego wyobraziłam sobie wielkie drewniane pudło pomalowane na biało i oznaczone czerwonymi krzyżykami na bocznych ścianach. W pudle tym znajdować się miały koperty a w nich nazwiska osób zaginionych, które do odczytania losowano.
Tak więc, moja wiedza o lazarecie rosła z dnia na dzień.
Minęło trochę czasu i jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że ojciec jest chory. Rzeczywiście wyglądał źle – był jakiś żółty i miał żółte oczy.
Pójdzie do lazaretu – pomyślałam.
Diagnoza sprawdziła się. Ojciec zniknął z domu a po paru dniach mama poinformowała babcię, że stwierdzono u niego żółtaczkę mechaniczną ale co najgorsze już minęło i w zasadzie można zanieść mu do szpitala jakieś jedzenie.
W niedzielę odwiedzimy tatę – powiedziała widząc, że przysłuchuję się jej rozmowie z babcią. - zaniesiemy mu coś dobrego.
Zgodziłam się bez mrugnięcia okiem. Byłam nawet ciekawa jak ojciec daje tam sobie radę i czy chce już wracać do domu? W głębi duszy byłam jednak przekonana, że nie da sobie w kaszę dmuchać.
W niedzielę przed południem z prowiantem w torbie ruszyłyśmy przez miasto w kierunku zupełnie innego lazaretu niż ten, w którym ja leżałam. Na dworze było gorąco – piękna, letnia pogoda.
Przeszłyśmy przez centrum miasta, później jeszcze jedną długą ulicą w dół, następną boczną ulicą w górę i w końcu dotarłyśmy na miejsce. Nigdy tutaj wcześniej nie byłam. Budynek przypominał zamek z czerwonej cegły z wieżyczkami i z oknami wysokimi, wąskimi z ostrym łukiem nad ich płaszczyzną. Od ulicy odgrodzony był ceglanym murem i metalową bramą. Z boku płynęła rzeka. Najciekawsze znajdowało się za budynkiem – rozległe zielone błonia, nad którymi rozpościerał się niezmącony błękit nieba. Moja wyobraźnia dodała do tego dwie uskrzydlone główki aniołków podtrzymujących pulchnymi rączkami szarfę co widziałam na jakimś obrazku i w ten sposób powstała idylliczny wizja. Tego obrazu nic już nie zmąciło, ponieważ ojca spotkaliśmy przed budynkiem – siedział na ławeczce i czekał na nas. Był w piżamie i w szlafroku w biało-niebieskie paski oznaczonym szpitalną pieczątką. Wyglądał już znacznie lepiej. Był na dodatek w doskonałym humorze. Od razu zaproponował, żebyśmy poszli posiedzieć na trawie tak, jak inni to zrobili.
Później, kiedy ojciec wrócił już do domu, długo miałam przed oczami ten obraz – niezwykły zamek a za nim rozległa przestrzeń pokryta zieloną murawą, na której koczuje jakieś dziwne wojsko w samej bieliźnie.
Na początku zimy zdarzyło się nieszczęście. Było to wczesnym mroźnym i ciemnym rankiem. Na dworze leżał już śnieg. Ojciec wyszedł na moment do pobliskiego kiosku po papierosy. Wrócił poirytowany i natychmiast zapalił papierosa.
Co się stało? - spytała mama widząc jego ponury wyraz twarzy.
Sąsiadka wyskoczyła z balkonu, z ostatniego piętra. Nie żyje. Leży na ziemi przykryta prześcieradłem. Ludzie stoją i gapią się. Czekają na karetkę pogotowia, żeby zabrała ja do kostnicy – poinformował ojciec.
Mój Boże! To pewnie ta co chorowała na chorobę Heinego-Medina! - zawołała mama i z wrażenia aż przysiadła na krześle.
Mi też zrobiło się przykro. Szczerze mówiąc – bałam się tej kobiety. Poruszała się dziwnie i nigdy z nikim nie rozmawiała. Nie miała rodziny. Zajmowała jeden pokój we wspólnym z obcymi ludźmi mieszkaniu. Zastanawiałam się, jakim sposobem mogła wdrapać się na dość wysokie ogrodzenie balkonu skoro proste wchodzenie po schodach sprawiało jej trudność i dlaczego nikt tego nie słyszał – przecież musiała narobić sporo hałasu swoją nieudolną wspinaczką? A może inni chcieli, żeby odeszła do raju?... Niepotrzebnie zajmowała im pokój...
Od tamtego czasu minęło parę lat. Swojej stanowczej decyzji, że nigdy już nie dam się zamknąć w lazarecie nie dotrzymałam. Spowodowała to siła wyższa, z którą nie dało się polemizować. Niestety, chorych na choroby zakaźne przymusowo izolowano od zdrowych. Tym razem wywieziono mnie do pobliskiego małego miasteczka, gdzie trzymano wszelką zarazę. Szpital był stary i z długą tradycją – na tyle długą, że śmiało można było określić go nazwą „lazaret”bez cienia ironii. Niestety, nie było mi dane przyjrzeć się bliżej temu budynkowi. Przywieziono mnie karetką pogotowia, która zatrzymała się dopiero przy ganku gdzieś z boku budynku. Z ganku wchodziło się do dużego pokoju, w którym przyjmowano pacjentów. Za drzwiami grupa zamkniętych na tym oddziale dzieciaków z zaciekawieniem czekała na nowo przybyłą osobę. Znowu zaprowadzono mnie na salę i wskazano łóżko. Tym razem już na wstępie dostałam zastrzyk. Pielęgniarka odeszła zamykając za sobą na łańcuch wahadłowe drzwi. Rozglądając się dostrzegłam parę znajomych twarzy. Niestety, w mieście znowu panowała epidemia. Tym razem była to szkarlatyna zwana płonicą. To jednak nie jest już warte zastanawiania się. Moje wyobrażenia na temat lazaretu w międzyczasie zmieniły się. Mniej w nich było fantazji a czas w szpitalu spędzałam grając z innymi dzieciakami w karty albo odbijając małą tenisową piłeczkę o ścianę.
-
oceny: bezbłędne / znakomite
Proza przez P
Rzadki dar pióra