Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-07-26 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2498 |
Rozdział XIII
Kolejnego dnia udałem się ponownie do pana Vincenza Medoro, aby poczynić
przygotowania do walki z duchem, który powrócił z pomocą Darena Wardesa, a teraz
chce dokończyć swojego tajemniczego dzieła. Do domu Vincenza Medoro przybyłem
mniej więcej o godzinie jedenastej, a gdy tylko znalazłem się na miejscu,
przystąpiliśmy do rzeczy. W domu dało się wyczuć woń jakiś ziół i chemikaliów, a na
stoliku, przy, którym siedzieliśmy podczas ostatniego spotkania, leżały teraz stosy
starych ksiąg, którym się jednak nie przyglądałem. Pan Medoro wszedł do salonu,
trzymając w ręku jakiś manuskrypt, a następnie położył go na stoliku wśród innych
ksiąg, po czym powiedział:
- Wszystko prawie gotowe. Teraz czas na rzeczy najważniejsze.
Po tych słowach udał się do niewielkiego pokoju obok, skąd przyniósł jakiś
przedmiot owinięty w kawałek czarnego materiału. Zsunął nieco na bok księgi leżące
na stoliku, położył tajemniczy przedmiot i począł go delikatnie odwijać, objawiając
powoli, czym ten przedmiot był. Mianowicie był to fragment rośliny, a dokładnie
korzeń, który z kształtu przypominał bardzo ludzką postać.
- To właśnie jest korzeń mandragory. - powiedział, widząc prawdopodobnie moje
zdziwione spojrzenie – Ciężko jest go zdobyć. Na szczęście mój dobry znajomy,
podróżnik, bez zbędnego gadania udostępnił mi jeden egzemplarz. Niemało mnie to
kosztowało, ale jest to nic w porównaniu z tym, co może się stać, jeśli nie
powstrzymamy Dunnewera.
- Wspominał pan wczoraj, że uczyni pan z niej symboliczną lalkę Dunnewera, dzięki,
której będzie można go unicestwić. - powiedziałem, trochę rozczarowany tym, iż
jakiś korzeń miałby pomóc w ratowaniu świata.
- To nie jest zwykła, symboliczna lalka. W momencie, kiedy wypowie pan nad nią w
odpowiednim momencie zaklęcie, uczyni pan z niej w pewnym sensie drugim ciałem
powiązanym w magiczny sposób z tym, które powróciło. Właśnie w ten sposób
będzie mógł pan zadać mu cios. Spalenie jego magicznego wizerunku zniszczy go.
Jest to potężna magia, starsza niż samo Voodoo, które jak można łatwo się domyśleć,
zaczerpnęła z niej pewną wiedzę.
- Ale dlaczego akurat korzeń mandragory? - zapytałem, nie rozumiejąc do końca
dlaczego akurat ona.
- Widzi pan, mandragora była i do tej pory jest uważana za roślinę magiczną.
Większość ludzi powie, że to, co o niej piszą stare księgi to tylko bajki i brednie.
Mandragora to roślina nie tyle magiczna, a zdolna przyjąć pewną moc i może
posłużyć jako nośnik tej mocy. Gdy wypowie pan nad nią stosowne zaklęcie, ta
spłonie, uwalniając tym samym odpowiednią moc, którą zamknąłem w niej, a która
zniszczy Ducha Albrechta Dunnewera.
Następnie wziął księgę, którą chwilę wcześniej przyniósł, po czym otworzył na
stronie, gdzie widniał wizerunek mandragory oraz tekst spisany w dziwnym i
niezrozumiałym języku, którego nie byłem nawet w stanie go odczytać. Pan Medoro
przyglądał się chwilę tekstowi tam zamieszczonemu, po czym powiedział:
- Niech pan teraz posłucha bardzo uważnie, ponieważ to, co zaraz pan usłyszy jest
bardzo ważne i od tego zależy być może przyszłość całego świata. Na jej stronie
znajduje się cała procedura, dzięki, której przygotowałem wizerunek Dunnewera. Jest
tu również spisane zaklęcie, które należy odmówić nad lalką. Najważniejsze jest, aby
nie pomylił się pan podczas jego recytowania, gdyż nie przyniesie to żadnego skutku,
a nawet może zaważyć o pańskim życiu.
- Nie znam tego języka. - powiedziałem.
- Doskonale pana rozumiem. Jest to język zapomniany i niewielu ludzi go zna, jednak
mnisi, którzy troszczą się o to, aby temu podobne teksty przetrwały i, które mogłyby
pomóc w przyszłości w pokonaniu potężnego zła, przepisywali księgi, by te wielkie
słowa mocy nie przepadły. Przygotowałem dla pana wersję czytaną tego tekstu i
spisałem ją na karteczce. - po czym wyciągnął z kieszeni marynarki niewielką
karteczkę, na której był spisany czerwonym tuszem tekst, który teraz bez problemu
mogłem go odczytać, mimo iż nie znałem jego znaczenia.
- Wie pan, kiedy Dunnewer będzie chciał przeprowadzić swój rytuał? - zapytałem z
lekką niecierpliwością.
- Za dwa dni będzie pełnia księżyca. Przypuszczam, że to właśnie ten dzień
Dunnewer obrał sobie za dzień swojego zmartwychwstania. Zapewne, zależy mu na
jak najszybszym powrocie w swoim nowym nowym, silniejszym ciele.
- Wie pan, gdzie się uda, aby tego dokonać?
- Niestety, nie. Ale musi to być jakieś szczególne dla niego miejsce. Miejsce, które
wybierze zapewne musi być dla niego wyjątkowe, możliwe, że te, gdzie wszystko się
zaczęło. Proponuję dokładnie przeszukać pokój Wardesa. Na pewno musi być coś, co
wskazywałoby na jakieś konkretne miejsce. Pewne jest, że poświęcił jakiś czas na
znalezienie takiego miejsca.
- Co prawda przeszukiwałem już pokój Wardesa i nic szczególnego nie znalazłem, ale
zrobię to jeszcze raz, skoro sprawa tego wymaga. - powiedziałem zdenerwowany
tym, iż zostało niewiele czasu, a my nie znamy miejsca, gdzie Dunnewer będzie
chciał dokończyć swojego dzieła sprzed lat.
Pan Medoro zawinął lalkę w czarny materiał, a następnie włożył ją do niewielkiej,
drewnianej skrzyneczki z ciemnego drewna wraz z potrzebnymi zaklęciami
wypisanymi na kawałku pergaminu. Medoro oddawał w moje ręce swego rodzaju
broń, oddawał w moje ręce przyszłość całego świata. Na koniec pouczył mnie co do
całego rytuału i wreszcie jak postępować, gdy już dojdzie do spotkania z Albrechtem
Dunnewerem. To, co początkowo brałem za żart, teraz stało się moim
przeznaczeniem. Pan Medoro kazał mi przyjść jutro, aby dopracować wszelkie
szczegóły a propo dnia, który może być ostatnim, jeśli coś pójdzie nie tak.
Następnego dnia, po wizycie u pana Medoro, postanowiłem udać się do
domostwa rodziny Wardesów. Była to wizyta niezapowiedziana, dlatego też pani
Christine Wardes była niemało zaskoczona. Rozmawialiśmy do późna, głównie na
temat Darrena Wardesa. Poznałem dokładną historię tego człowieka oraz jego
przemianę, która niestety doprowadziła go do takiego stanu w jakim jest teraz. Mimo,
iż wiedziałem jaka jest nieunikniona przyszłość jej syna, nie byłem w stanie jej o tym
powiedzieć. Wystarczająco dużo kobieta ta już przeżyła z jego powodu. Najcięższe
było jednak to, że przyjdzie taki moment, kiedy trzeba będzie jej o tym powiedzieć, a
moment ten miał nadejść niebawem. Kiedy zrobiło się już późno, pożegnałem się z
panią Christine, powiedziałem, że zajrzę jeszcze na chwilę do pokoju Darrena, a
później sam wyjdę.
W pokoju Darrena Wardesa spędziłem około piętnastu minut, przyglądając się
jego rysunkom, schematom i wykresom, szukając czegoś, co naprowadziłoby na
miejsce, w, które mógłby się udać, by przeprowadzić swój mroczny rytuał. Gdy
miałem już wychodzić z jego pokoju, nagle mnie olśniło. Mianowicie przypomniała
mi się jedna z rozmów jaką odbyłem z Darrenem. W rozmowie tej opowiadał mi o
pewnym wydarzeniu, którego był świadkiem. Opowiadał o jakiejś sekcie, która
udawała się do pobliskiego lasu Silver Wood, a on miał ich śledzić. Kiedy dotarł na
miejsce, był świadkiem tajemniczego i mrocznego rytuału, który zakończył się
złożeniem w ofierze jakiegoś człowieka. Miał też widzieć jakąś przerażającą istotę
nie z tego świata, która przybyła na wezwanie biorących udział w rytuale, a którzy
zaś mieli udać się w pościg za Darrenem. W tym momencie wiedziałem już, gdzie
spotkam Dunnewera w ciele Wardesa. Wybiegłem z domu Wardesów, równocześnie
telefonując do pana Medoro, aby powiadomić go, iż wiem, gdzie się udać. W
odpowiedzi na moją wiadomość pan Medoro podał mi godzinę, w której księżyc
będzie w pełni, a co określiliśmy jako termin odprawienia rytuału.
Po powrocie do hotelu ciągle myślałem o wszystkim, co przeżyłem w ciągu tych
kilku miesięcy. Przyjechałem, aby znaleźć dobry materiał na temat tego miasta i
tajemniczych zjawisk jakie miały tu miejsce. Ostatecznie, zamiast zbierać materiały,
sam stałem się uczestnikiem tych nietypowych wydarzeń. Zostałem wciągnięty w
mroczną tajemnicę i to dość przypadkiem, choć teraz wszystko to, czego się
dowiedziałem uświadamia mi, że jednak przypadek to nie był.
Rozdział XIV
13 sierpnia to dzień, który zmienił wszystko, zarówno w moim osobistym życiu,
jak i w życiu całego miasta. Do godziny szesnastej przebywałem w pokoju
hotelowym i siedziałem nad skrzynką zawierającą lalkę spreparowaną z korzenia
mandragory, powtarzając równocześnie w myślach zaklęcie, wypisane na kawałku
pergaminu oraz spoglądaniu na talizman, który dostałem od Vincenza Medora.
Dziennikarz bawiący się w magię. Wydaje się to nie do pomyślenia, jednak był to dla
mnie prawdziwy horror. Nie będę tu opisywał tego, co działo się w ciągu tego całego
dnia, bo to jest najmniej istotne i zbędne. Przejdę od razu do rzeczy.
O godzinie szesnastej opuściłem hotel, zabierając ze sobą torbę, a w niej
schowaną lalkę, talizman i kartkę z zaklęciem, a następnie zamówiłem taksówkę,
która zawiozła mnie do Dunwers, jakieś dziesięć minut od Silver Wood. Na miejscu
byłem około godziny osiemnastej trzydzieści. W Dunwers panowała burza i
zapowiadało się na ulewę. Zaraz po przyjeździe skierowałem się od razu w stronę
lasu Silver Wood. Nie wiedziałem, wtedy czego powinienem się spodziewać, nie
wiedziałem również co mogę tam zobaczyć. Szedłem tam z pełną świadomością, że
mogę zginąć, ale wiedziałem również, że tylko ja mogę uratować nas wszystkich.
Prawie wszystkich, gdyż według pana Medoro, dla Darrena Wardesa nie było już
ratunku. Ja jednak do końca miałem nadzieję, że jedyną osobą, która dziś zginie,
będzie Albrecht Dunnewer.
Kiedy kierowałem się w stronę wejścia do lasu, grzmoty rozbrzmiewały na
niebie, z którego poczęły spadać pojedyncze krople deszczu. Wszystko to wzbudzało,
wtedy we mnie lęk i strach, gdyż wiedziałem doskonale z czym przyjdzie mi się
zmierzyć. Kroczyłem powoli przez Silver Wood, rozglądając się uważnie dokoła i
badając teren na jakim się znalazłem. Drzewa wydawały mi się jakby żywe, kiedy
były poruszane przez silny wiatr, a pogoda jaka była tamtego dnia, dodatkowo
nadawała mrocznego charakteru temu miejscu. Kiedy przechodziłem obok
ogromnego, starego czarnego bzu, usłyszałem czyjś głos, co w pewnym momencie
przypominało jakby rozmowę między dwoma osobami, którą inni mogliby
zinterpretować bardziej jako kłótnię, a jeszcze inni jako dźwięk wiejącego wiatru.
Jednak, im głębiej zapuszczałem się w głąb lasu, tym głosy te nasilały się.
Wiedziałem w tym momencie, że jestem już blisko celu, lecz, im bliżej byłem celu,
tym lęk mój coraz większy. Jednak, jak to powiedział Vincenzo Medoro, to jest moje
przeznaczenie i tylko ja mogę uratować świat przed człowiekiem, który nie żyje od
wielu lat.
Po upływie jakiś dziesięciu minut, znalazłem się jakieś dziesięć metrów od
Darrena Wardesa, który był teraz zupełnie innym człowiekiem. Wyglądał teraz jak
sześćdziesięcioletni dziadek ze zmarszczkami na twarzy, drżącymi dłońmi i
czerwonymi jak ogień oczami. Oprócz tego trzymał w ręce księgę, którą widziałem
już wcześniej w pokoju Wardesa. Przyczaiłem się w krzakach i, póki co,
obserwowałem całą sytuację. Po chwili z ust Darrena, wysokim, nieprzyjemnym
głosem wydobyły się słowa dla mnie niezrozumiałe, pochodzące najwyraźniej z
jakiegoś obcego języka. Kiey padło ostatnie słowo, z ciała Darrena Wardesa uleciało
coś w rodzaju czarnej smugi, zaś samo ciało Wardesa upadło bezwładnie na ziemię.
Czarna smuga, która opuściła ciało Darrena, poczęła przybierać powoli jakiś kształt,
po czym po chwili ujrzałem w niej postać eleganckiego, wysokiego, szczupłego
mężczyzny. Był to nie, kto inny jak zmaterializowany duch samego Albrechta
Dunnewera. Spoglądnął na bezwładnie leżące ciało Wardesa, po czym przemówił do
niego:
- Dobrze się spisałeś Darrenie. Szkoda, że nie będziesz mógł zobaczyć prawdziwego
cudu. Mimo wszystko doceniam twoje poświęcenie w mojej sprawie.
Następnie podniósł z ziemi księgę i zaczął kreśli na ziemi coś w rodzaju kręgu,
wymawiająć przy tym tajemnicze formuły magiczne z charakterystycznym
zaśpiewem. Te czynności wyraźnie dały mi do zrozumienia, że Dunnewer nie traci
czasu i przystąpił do swojego rytuału. Wtedy też wyciągnąłem z mojej torby lalkę
sporządzoną z korzenia mandragory oraz talizman, który dostałem, a, który
założyłem w tej chwili w nadziei, że ten kawałek metalu ochroni mnie w jakimś
stopniu przed mocą Dunnewera. Ogromny strach przeszywał mnie na wylot, patrząc
jak zmaterializowany duch najpotężniejszego niegdyś maga próbuje przywrócić
siebie do życia i odzyskać swoje wszystkie moce.
Abym mógł rzucić klątwę na Dunnewera musiałem podejść do niego
odpowiednio blisko, co wiązało się z dużym niebezpieczeństwem. Chciałem
wykorzystać sytuację, kiedy Dunnewer był zajęty kreśleniem jakiś symboli na ziemi,
dlatego począłem powoli podchodzić do niego. Niestety, przez swoją nieuwagę,
upuściłem lalkę, która upadła na ziemię z na tyle głośnym dźwiękiem, że Dunnewer
bez problemu go usłyszał, a następnie odwrócił się gwałtownie w moją stronę, a jego
postać kipiała wręcz gniewem, a jego oczy raziły nienawiścią. W tym momencie
zamarłem, nie wiedząc co zrobić. Przez tę krótką chwilę wpatrywaliśmy się sobie w
oczy, by następnie zostać powalonym na ziemię przez jakąś niewidzialną siłę.
Leżałem przez krótką chwilę jakby sparaliżowany, słysząc jedynie rytualne zaśpiewy
Dunnewera. Niebo przysłoniły czarne chmury, z których zaczął lać deszcz, pioruny
cięły przestrzeń nad nami, a potężny huk rozbrzmiewał w całym mieście. Zapadła
ciemność. Dunnewer w pewnym momencie wykrzykiwał swoje plugawe zaklęcia,
które sprawiły, że powstała dziura w niebie, a chmury poczęły tworzyć coś w rodzaju
trąby powietrznej, która powoli zmierzała w kierunku ziemi, jakby przybywała na
wezwanie tegoż maga. Kiedy powoli odzyskiwałem czucie w kończynach,
podniosłem nieco głowę znad ziemi i zobaczyłem jak coś w rodzaju czarnej smugi
dymu powoli otaczała Dunnewera, w miarę jak dziwna trąba powietrzna zmierzała ku
ziemi. Wiedziałem, że nie można dłużej czekać oraz, że lada chwila będzie już za
późno. Z wszystkich sił czołgałem się w stronę lalki, powoli, powoli, opadając z
wyczerpania, gdyż tak silny był czar maga, który na szczęście został nieco osłabiony
przez talizman, jaki dostałem od Medoro, bez, którego prawdopodobnie od razu bym
zginął. Przeczołganie się do lalki zajęło mi trochę czasu, zerkając przy tym co si
dzieje z duchem Dunnewera, który najwyraźniej zmierzał ku końcowi ze swoim
rytuałem. Gdy już znalazłem się w zasięgu lalki, wyjąłem z kieszeni karteczkę z
wypisanym zaklęciem, rozwinąłem ją i przystąpiłem do recytacji tej magicznej
formuły, od, której zależały w tej chwili prawdopodobnie losy całego świata, a która
brzmiała tak:
Egar de ebos
la knesh knerla
nasheala khalu ve ala
sirl per khera.
Jednak po przeczytaniu tejże formuły nic szczególnego się nie stało, co mnie bardzo
zdziwiło i rozczarowało. Wiedziałem, że są to ostatnie chwile, dlatego zabrałem się
za ponowne odczytanie zaklęcia. Kiedy z mych ust, w trzeciej próbie padło ostatnie
słowo, lalka niespodziewanie zapłonęła i poczęła się palić silnym ogniem. Po chwili,
zamiast mrocznych formuł, słyszałem krzyki Dunnewera, a gdy zwróciłem swój
wzrok ku niemu, ujrzałem go stojącego w płomieniach. Tak jak mówił Vincenzo
Medoro; duch Dunnewera płonął tak jak płonęła jego lalka. Na moich oczach duch
płonął i rozpadał się, aby w końcu przemienić się w popiół, który rozwiał wiatr, nie
pozostawiając po tym człowieku żadnego śladu. Dziwna trąba powietrzna, która
jeszcze chwilę temu zmierzała ku ziemi, rozwiała się, a grzmoty i deszcz ustały.
Kiedy w pełni odzyskałem sprawność kończyn natychmiast pobiegłem do
leżącego na ziemi Darrena Wardesa, był jeszcze przytomny. Chwyciłem go za głowę,
a ten powiedziaj jedynie:
- Przepraszam. W ręce twoje Panie oddaję ducha mego.
Po tych słowach zamknął oczy. Wołałem go po imieniu i potrząsałem, aby go ocucić,
jednak nie przyniosło to żądnego pożytku. Sprawdziłem jego puls, który był niestety
niewyczuwalny, dlatego przystąpiłem do masażu serca, w nadziei, że Wardes jednak
przeżyje. Mimo półgodzinnej walki o jego życie, nie udało się przywrócić go do
życia. Darren Wardes odszedł, wyssany całkowicie z esencji życiowej.
Zrezygnowany, zawiedziony i całkowicie wyczerpany, siedziałem przy ciele Wardesa
jeszcze jakąś godzinę, nie mogąc w pewnym sensie uwierzyć w to, co przed chwilą
miało miejsce. W tym momencie dostałem wyraźny dowód na to, że istnieją jeszcze
inne światy oprócz naszego, że istnieją światy, które przechodzą ludzkie pojęcie i nie
wszyscy mają do nich wglądu. Dostałem również dowód na to, że istnieje zło, które
czeka tylko na odpowiednią chwilę, by zaatakować i, że istnieje zło, które jest w
stanie przetrwać wieki, uciekając się do podstępu.
Opuszczając to okropne i przeklęte miejsce zabrałem ze sobą księgę, a następnie
wyciągnąłem niewielką butelkę z alkoholem, jak nakazał mi Medoro, oblałem ciało
Wardesa i z wielkim obrzydzeniem podpaliłem je, gdyż jak nakazał Medoro, nie
mógł pozostać żaden ślad po tych wydarzeniach. Wszystko miało pozostać w
tajemnicy. W końcu odszedłem stamtąd. Udałem się do domostwa rodziny
Wardesów, aby przekazać pani Christine Wardes tragiczne informacje oraz dokonać
ostatecznego „oczyszczenia”. Jednak tam przeżyłem kolejny szok. Kiedy byłem już
na miejscu, zapukałem do drzwi. Ponieważ pani Christine nie otworzyła mi drzwi, co
wydało mi się bardzo podejrzane, postanowiłem sam wejść. W salonie znalazłem
panią Wardes leżącą na podłodze. Niestety, już nie żyła. Prawdopodobnie miała
zawał, tym bardziej, że wielokrotnie skarżyła mi się na bóle w klatce piersiowej,
jednak stwierdziła, że ma już dość lekarzy. Pomyślałem sobie, że przynajmniej ta
kobieta zasługuje na godny pochówek, jednak wszystko, co jest związane z
Wardesami miało przestać istnieć. Tylko w taki sposób można zapobiec ewentualnym
wybuchom paniki i niepożądanemu zwróceniu uwagi jakiś tajemnych, mrocznych
sekt, które tylko czekają na dogodną chwilę i, które polują na tego typu rzeczy.
Wraz z księgą udałem się na strych, gdzie świętej pamięci Darren Wardes
przesiadywał, kiedy przechodził przemianę i, gdzie przebudził uśpione zło. Bez
zbędnego marnowania czasu zacząłem zrywać ze ścian wszelkie notatki Wardesa,
rysunki, schematy i wykresy, układając wszystko na jeden stos. Ze schowka, który
mieścił się tuż obok domu Wardesów, zabrałem kanister z benzyną oraz jakąś farbę,
którą zamalowałem sufit na strychu, aby przykryć malowidło. Postanowiłem spalić
cały dom, oblałem kartki ściągnięte ze ścian , podłogę oraz łóżko, a następnie
kontynuowałem oblewanie benzyną, chodząc od pokoju do pokoju. Kiedy dotarłem
do kuchni, całkiem przypadkiem odkryłem pod dywanem klapę. Odsunąłem dywan i
otworzyłem tajemniczą klapę, która kryła wejście do czegoś w rodzaju piwnicy. Aby
zejść w dół należało zejść po nieco zardzewiałej już drabinie. Poszukałem jakiejś
latarki i powoli schodziłem w dół. Kiedy znalazłem się już na na dole,przystąpiłem
do badania tej przestrzeni, która najwyraźniej była drugim miejscem, gdzie Darren
Wardes przesiadywał. Po przejściu przez kilku metrowy korytarz dotarłem do
niewielkiego pomieszczenia, które wyglądało jak jakaś kaplica. Na środku komnaty
mieścił się drewniany stolik, na którym leżały takie przedmioty jak klepsydra,
czaszka, kości, dwie świece, jedna czarna, a druga biała, trzy szklane naczynia z
jakimiś substancjami chemicznymi oraz metalowe naczynie z ziarnami pszenicy.
Ściany zaś były pokryte dziwnymi, wręcz obłąkanymi malunkami, które
przedstawiały jakieś makabryczne sceny, a także widniały na nich nieznane symbole.
Pomieszczenie to zdawało się być pewną formą tzw. Komnaty Zadumy, z której
korzystają Masoni, gdzie mogą rozmyślać nad istotą życia i śmierci. Prawdopodobnie
komnatę tę stworzył Albrecht Dunnewer jeszcze za swojego życia. To tutaj, jak
przypuszczam, Dunnewer stworzył swój plan powrotu, a potem Wardes zaglądał tu,
kiedy Dunnewer zdradził mu to miejsce. Po oględzinach tego mrocznego
pomieszczenia kontynuowałem „czyszczenie” z wszelkich śladów, które zdradzałyby
okropne tajemnice tej rodziny. Ponownie udałem się na strych. Tam po raz ostatni
przeglądnąłem dzienniki jakie pozostawił po sobie Dunnewer, a, z których korzystał
Wardes, a następnie umieściłem je między innymi tekstami. Ostatecznie wziąłem
plugawą księgę, jednego ze sprawców tych zdarzeń, podpaliłem ją zapalniczką i
rzuciłem stos wszystkich pism. Kiedy kolejne kartki zajmowały się ogniem,
opuściłem w pośpiechu dom rodziny Wardesów i oddaliłem się na bezpieczną
odległość, z której mogłem patrzeć jak dom, w którym mieszkał Albrecht Dunnewer,
niebezpieczny człowiek, a potem rodzina Wardesów, potomków tegoż człowieka,
płonie, a jego ściany runą na ziemię. Tej nocy ogień stał się narzędziem dzięki,
któremu mroczne tajemnice rodziny Wardesów, Dunnewera i całego miasteczka
Dunwers zostały zniszczone na zawsze.
Jeszcze tej samej nocy postanowiłem opuścić to miasteczko i wrócić do siebie.
Poszukiwanie materiałów przekształciło się w ratowanie świata. Praca przekształciła
się w misję.