Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-07-06 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2449 |
1
W życiu nie każdego człowieka zdarzają się dni, kiedy ma się świadomość, iż oto właśnie narodził się ponownie. Zwłaszcza, jeśli ma się siedemdziesiąt osiem lat i jedne takie narodziny już się przeżyło. Dlatego, kiedy pierwsze promienie porannego słońca oblały porysowaną głębokimi bruzdami dawnego strachu i cierpienia twarz Jana, motywując jego organizm do powolnej pobudki, nawet przez myśl mu nie przeszło, iż oto wstaje drugi z przełomowych dni jego życia, które od pewnego czasu coraz bardziej mu ciążyło.
Mimo podeszłego już wieku i lekkiej dysplazji stawu biodrowego powodującej charakterystyczne utykanie, Maria od samego świtu nie mogła usiedzieć w miejscu. Choć samolot do Warszawy odlatywał dopiero za sześć godzin, a droga na lotnisko Heathrow nie zajmowała z Wimbledonu więcej niż czterdzieści pięć minut, spakowane walizki stały już przy drzwiach wyjściowych, czekając na rozpoczęcie przez ich właścicielkę pierwszej od przeszło pięćdziesięciu czterech lat podróży do ojczyzny.
Jan niespiesznie rozpoczynał każdy dzień. Po krótkiej, acz dokładnej toalecie, ale jeszcze przed śniadaniem, wychodził z mieszkania, jakie wiele lat po wojnie dostał od władz w zamian za zasługi w odbudowywaniu stolicy i udawał się na niedługi spacer śródmiejskimi ulicami, przystając co jakiś czas na chodniku, aby zaczerpnąć głębiej świeżego powietrza wolnej od niespełna czterech lat Polski. W drodze powrotnej zatrzymywał się w kiosku, aby kupić prasę, którą po upadku komunizmu zaczął czytać na nowo. Nie identyfikował się z żadnym ugrupowaniem ani coraz silniej ścierającymi się ideami i rosnącymi sporami politycznymi. Lubił jednak możliwość czytania różnych opinii na ten sam temat, więc kupował wszystkie wychodzące dzienniki i zachłannie starał się nadrobić, spowodowane cenzurą, czterdzieści pięć lat zaległości. Z naręczem gazet wchodził jeszcze do zlokalizowanej na parterze jego bloku piekarni, w której codziennie, z wyjątkiem niedziel, zaopatrywał się w rogaliki, jakie z konfiturami i zbożową kawą spożywał następnie przy kuchennym stole, zajęty wnikliwą lekturą bieżącej prasy.
Długo oczekiwany przyjazd do wreszcie wolnej Polski zburzył codzienny rytuał Marii. Huragan emocji, jaki przetaczał się przez jej duszę, wezbrana tęsknota, ale i niepewność tego, co zastanie w kraju, który w strachu opuściła zaraz po wrześniowym bombardowaniu Warszawy, udając się do Wielkiej Brytanii w nadziei, że nowo zawiązany polski rząd emigracyjny otoczy ją opieką, sprawiały, że nie zjadła porannych tostów, nie wypiła kawy i z trudem zmusiła się do filiżanki herbaty, którą zagryzła posypanym cukrem herbatnikiem. Przez ponad pół wieku nie miała kontaktu z Polską. Czytała oczywiście relacje pojawiające się w brytyjskiej prasie, oglądała skąpe reportaże telewizyjne, czasem udało jej się nawet spotkać rodaka, który uciekł z kraju i skupiał na sobie uwagę zainteresowanych emigrantów. Jednakże jej osobiste wspomnienia krwawiącej ojczyzny, którą zostawiła mając dwadzieścia dwa lata, dotyczyły wyłącznie pożogi, ruin i cierpienia, bezsensownie utraconej miłości, wszechobecnego huku wystrzałów i gryzącego pyłu wzniecanego przez walące się budynki jej ukochanego miasta. I teraz w końcu jechała. Do Polski wyzwolonej, demokratycznej, odzyskanej. Nie miała tam nikogo, jej rodzice zginęli w czasie pierwszego bombardowania, a z dalszymi krewnymi utraciła kontakt po wyjeździe. Wracała jednak, na chwilę choćby, na moment kruchy, by raz jeszcze ujrzeć to miasto zdarzeń woskowych, gdzie martwe widma jaskółek zostawiły w powietrzu parabole lotów. Tam bowiem zginął także wybranek jej życia, niezastąpiony przez wszystkie lata smutnej emigracyjnej egzystencji.
2
Jan obiady jadał sam. Przygotowywał sobie proste potrawy, które bez większego apetytu spożywał w pustym pokoju, z powodu zaciągniętych zasłon zawsze wypełnionym przygnębiającym półmrokiem. Mimo iż zachował prezencję oraz wyniesiony z domu posmak skromnego intelektualizmu, jaki następnie otoczył mgiełką ogłady, bywając przed wojną na rozlicznych przyjęciach, odkąd przeżył dziewięć dni pod gruzami zawalonego budynku, co prawdopodobnie uratowało mu życie podczas dalszych bombardowań Warszawy, miał wstręt do jedzenia, które kojarzyło mu się wyłącznie z martwymi szczurami i odchodami, jakimi w ciemnościach musiał się żywić, zanim przypadkiem znaleźli go szukający schronienia Żydzi i wycieńczonego wywlekli na światło dziennie. Kiedy poczuł na twarzy podmuchy wiatru i ciepłe promienie słońca uznał, że jego wyzwolenie stanowi symbol, który urzeczywistni się wkrótce także w losie ojczyzny. Nie mógł jednak wiedzieć, iż przyszłość szykuje mu jeszcze ponad pięć lat walk, konspiracji i straconych nadziei, rozwianych ostatecznie przez młodych radzieckich żołnierzy, którzy u schyłku powstania warszawskiego, podstępem wchodząc do Polski stratowanej bezmyślnie przez wycofujących się Niemców, obłudnie pozyskiwali sympatię polskich obywateli, aby potem cynicznie nią sterować wedle własnego uznania. Obiad, spożywany wyłącznie z uwagi na potrzeby organizmu, stanowił najgorszy moment dnia Jana. Mimo że z uwagi na podeszły wiek i niezbyt wymagający żołądek nie potrzebował on wiele, mały posiłek był konieczny dla prawidłowego działania leków, toteż Jan niechętnie zmuszał się do regularnego jedzenia, każdorazowo wywołującego wspomnienia traumy, jaka miała na zawsze odcisnąć się na jego życiu.
W tym samym czasie, kiedy Jan z uczuciem ulgi odłożył sztućce na talerz i wycierał usta papierową serwetką, na Okęciu wylądował samolot z Londynu. Maria odebrała bagaże i po przejściu kontroli paszportowej udała się z kierunku postoju taksówek. Jakkolwiek spodziewała się, wielokrotnie podkreślanych w licznych relacjach, dysproporcji między Polską a krajami zachodnimi, uderzył ją kontrast wywołany przez bolesną szarość rodzącej się na nowo ojczyzny.
- Do Bristolu, proszę – szepnęła taksówkarzowi i opadłszy na tylne siedzenie poloneza zatopiła się we wspomnieniach najlepszego w latach trzydziestych polskiego hotelu, którego znane w całej stolicy dansingi postawiły na jej drodze miłość, jakiej triumfalny wybuch prędko zgaszony został eksplozją niemieckiej bomby. Przed oczami przewijały się jej sale restauracyjne i kawiarniane, gruntowanie odremontowane po 1928 r., kiedy wskutek kryzysu gospodarczego hotel został przejęty przez Bank Cukrowniczy z Poznania, zaś gastronomię powierzono spółce Bristol – Bruhl – Ritz – Kasyno. Najżywsze emocje budził w Marii odrestaurowany Bar Amerykański, pełniący funkcję nocnego lokalu dla eleganckiego towarzystwa stolicy. Wykwintny i pozbawiony frywolnego charakteru kabaretu gromadził on bywalców spragnionych dźwięków doskonałej orkiestry, wodzirejskich popisów Ludwika Sempolińskiego czy artystycznych wokaliz Jana Kiepury. Szczególnie ciepło wspominała Maria czerwcowe Międzynarodowe Zawody Konne, w trakcie których po zakończeniu gonitw na hipodromie w Łazienkach, oficerowie kawalerii z Francji, Włoch, Niemiec czy Belgii przebierali się w galowe mundury i barwnym pochodem zasilali szeregi bristolskiego towarzystwa, ciesząc oko feerią narodowych strojów. Bristol był dla Marii wyborem oczywistym. Wprawdzie kiedy wyczytała w brytyjskiej prasie, iż sama Żelazna Dama otworzyła niedawno nieczynny przez dwanaście lat hotel, decyzja o wizycie w Polsce i potrzebie odwiedzenia miejsc, z którymi miała zarówno najlepsze, jak i najgorsze wspomnienia, była już podjęta, to jednak wiadomość, że obiekt, któremu zawdzięczała blisko dwa lata wypełnionej pasją i namiętnością znajomości z jedynym mężczyzną, jakiego w życiu kochała, ponownie otwiera swe podwoje dla gości, przypieczętowała postanowienie, iż stanowić on będzie nie tylko miejsce jej noclegu, ale i epicentrum wspomnień oraz burzy emocji, jaka towarzyszyć jej musiała w trakcie tej jedynej i ostatniej wizyty.
3
Jan lubił spacery. Po posiłku ubierał się ciepło, nawet latem nie zapominając o grubej wełnianej marynarce w kratę oraz jedwabnym szalu i podpierając się drewnianą laską ze wstawkami z masy perłowej, wychodził z domu, aby zanurzyć się niespiesznie w przestrzeni miejskiej. Mimo iż zasilał szeregi obywatelskiego zrywu, wznosząc z ruin swoją Warszawę, nie mógł pogodzić się socrealistycznym budownictwem, które zastąpiło dawną architekturę stolicy. Doceniał wprawdzie fakt, iż z totalnego gruzowiska wyrosło usystematyzowane miasto, któremu nadano nowy układ komunikacyjny i kształt urbanistyczny. Z bólem jednak wspominał stolicę całkowicie odmiennej zabudowy, jaką była ona przed zniszczeniami. Widział doskonale, że nowa architektura i fasady odrestaurowanych budynków są oszczędniejsze, stylizowane na inne epoki, zaś poniektórym budynkom często zmieniono liczbę pięter, co nie pozostało bez wpływu na ich odbiór. Z rozrzewnieniem wspominał prezydenta Starzyńskiego, który w samym przededniu wojny mógł poszczycić się przemyślanym wybudowaniem trzydziestu gmachów szkolnych, nowymi osiedlami mieszkaniowymi na Żoliborzu, Saskiej Kępie, Mokotowie i Ochocie, zmodernizowanymi arteriami wylotowymi i przebudowanymi ulicami, nowym gmachem Muzeum Narodowego czy też szeregiem pomniejszych, ale równie istotnych prac remontowych obiektów zabytkowych. W zakresie estetyki miejskiej, której w powojennej Warszawie Janowi najbardziej brakowało, Starzyński ujął mieszkańców akcją nasadzania arterii miejskich drzewami, zazielenianiem pustych przestrzeni i tworzeniem parków. Jan pamiętał, jak prezydent przyczynił się w ten sposób do znacznego wzrostu zainteresowania opinii publicznej sprawami warszawskiej urbanistyki, które to zainteresowanie, jak niemal wszystko w owych czasach, zmiecione zostało wraz z wojenną machiną śmierci i nigdy nie zostało w pełni odbudowane.
Maria stała przed głównym wejściem do Bristolu i w zamyśleniu spoglądała na fasadę hotelu. Z zaskoczeniem odkryła, iż budynek zachował swój dawny neorenesansowy wygląd. Cztery jednakowe kolumny podpierały portyk prowadzący szklanymi drzwiami do przepastnego, wyłożonego marmurem, lobby. Monumentalny gmach, jaki nad nim wyrastał rozlewał się znad skrzyżowania Krakowskiego Przedmieścia z Karową, dumnie górując nad reprezentacyjną częścią miasta. Po obu stronach wejścia do hotelu powiewały biało-czerwone flagi, niepozostawiające wątpliwości, co do miejsca, w którym była Maria. Bo Maria była w domu.
Finał spacerów Jana zawsze był ten sam, ale mimo owej powtarzalności, nieodmiennie był wielki. Kiedy dzienna dawka miejskich eksploracji zaczynała dawać się we znaki leciwym już nogom, swe kroki kierował on do Cafe Bristol, kawiarni w stylu wiedeńskim, która mimo rozmaitych perypetii, jakich gmach doświadczył w burzliwym, dwudziestym stuleciu, od 1901 roku przyciągała gości niepowtarzalną elegancją i szykiem wnętrza, aromatem świeżo parzonej kawy, różnorodnością smaków i bogatą gamą wypieków hotelowej cukierni. Poza unikalnymi smakołykami i paletą słodkości, które Jan w samotności zwykł zapijać kawą z domieszką koniaku, siedząc przy stoliku z widokiem na ulicę, Cafe Bristol stanowił dla niego nieśmiertelny pomnik miłości, pod którym codziennie składał emocjonalny bukiet wspomnień ukochanej kobiety. Kobiety, którą poznał i ostatni raz widział właśnie w tym miejscu. Przystępując do rytualnego, popołudniowego deseru, przypominał sobie, jak zachwycona subtelnością smaków wycierała młode, malinowe usta haftowaną chusteczką, po czym całowała go przelotnie, rozpuszczając czar słodyczy w jego przepełnionej szczęściem duszy. To w tej kawiarni snuli wspólne wizje przyszłości, dyskutowali o książkach, teatrze i rodzącym się kinie, niekiedy tylko, jakby chcieli odizolować się od piekła nadciągającego tylnymi drzwiami do ich młodego życia, dopuszczali do głosu obawy, co do świata, który z dnia na dzień dostawał coraz silniejszej zadyszki. To tu wreszcie, trzymając się za ręce zgrabnie ułożone na stole między porcelanowymi filiżankami, umówili się na kolejne spotkanie. Spotkanie, do którego nigdy nie doszło, bowiem deszcz bomb, jaki spadł na stolicę dwudziestego piątego września dywanowo zmył z powierzchni ziemi polskie gmachy publiczne, kościoły, szpitale i bloki mieszkalne. Szukający pocieszenia w czarnym humorze mieszkańcy Warszawy szybko nazwali ten dzień lanym poniedziałkiem, ale o tym Jan miał się dowiedzieć dopiero dziewięć dni później, gdy szukający schronienia młodzi Żydzi, czując na plecach widmo własnego losu, wyciągnęli go z wygasłego gruzowiska, w jakie w ułamku sekundy bombowce Luftwaffe zamieniły jego zlokalizowany przy ulicy Świętokrzyskiej blok.
4
Po rozpakowaniu walizek Maria usiadła na nienagannie zasłanym łóżku i w zamyśleniu przejechała dłońmi po atłasowej pościeli. Hotel przywoływał wiele wspomnień, stanowiąc jednocześnie najistotniejszy punkt odniesienia całej jej podróży do Polski. W pamięci wciąż miała doskonale zachowane obrazy przedwojennych wnętrz, wirujących podczas długich nocy wspaniałych dansingów, w trakcie których czyniła ze swej dysplazji cenny atut, wyróżniający ją spośród eleganckich dam charakterystycznym ruchem bioder, co choć na owe czasy uchodzić mogło za pokaz nazbyt frywolny, to jednak wzbudzało podziw i uznanie mężczyzn, uparcie zazdroszczących jej uradowanemu partnerowi. Pamiętała swój popisowy, acz okupowany następnie bólem stawów, taniec do kujawiaków niezrównanego Tomasza Glińskiego, po których opadała wyczerpana na krzesło i małymi łykami popijała zamówione wcześniej sherry – to samo, którym intensywnie zapijała cierpienie po wyjeździe na Wyspy w ostatnich dniach kampanii wrześniowej. Wyjechała, gdy będąc jeszcze w żałobie po niedawnej stracie rodziców na dzień przed umówionym spotkaniem w jej ulubionej kawiarni ponad czterysta niemieckich samolotów zalało falą ognia centralne części Warszawy, grzebiąc pod gruzami dwadzieścia tysięcy ludzi, w tym – jak jej powiedziano – jego.
Jan siedział samotnie przy swoim stoliku, kończąc kawę, której zapachem oddychał namiętnie, tkając nieustannie bolesną pajęczynę wspomnień. Rozmyślał o przeszłości, rozmytych nadziejach i utraconych szansach, godząc się po raz kolejny z losem, który dając mu drugie życie, odebrał miłość. Z zamyślenia wyrwał go kelner, który dyskretnie zerkając na pusty kieliszek towarzyszącego kawie koniaku, uprzejmie proponował dolewkę. Jan odmówił, prosząc jednocześnie o rachunek, po czym wbił wzrok w okno, topiąc pamięć w opadającym na miasto zmroku. Po chwili zapłacił i zostawiwszy napiwek, unikat w początkach lat dziewięćdziesiątych, za to relikt często wspominanego przez Jana okresu międzywojennego, gdzie kelnerzy żyli głównie z rozpowszechnionych bardzo prowizji i żywot ten wiedli nienajgorzej, ruszył po okrycie w kierunku wieszaka, stojącego nieopodal wyjścia stróża płaszczy i marynarek. I, gdy tak szedł niespiesznie, przemierzając salę kawiarni, z głębi której na pożegnanie przyjaźnie machał mu kelner, ona wchodziła właśnie, nieświadomie tańcząc charakterystyczną dysplazją w takt napływających ją wspomnień i poznał od razu tę melodię jej ruchu, gdy idąc ku niemu instynktownie, nie widziała jeszcze w jego oczach jednoczesnych łez pewności i niedowierzania, które płynąć poczęły strumieniami, niosąc z prądem jego drugie odrodzenie.
oceny: bezbłędne / znakomite