Autor | |
Gatunek | sensacja / kryminał |
Forma | utwór dramatyczny |
Data dodania | 2018-07-06 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2069 |
Szczepan jak pomyślał, tak zrobił. Nie minęło dziesięć dni, a na każdym z dwóch wejść do ogrodu starannie przykręcał dwie tabliczki. „Wchodzisz na własną odpowiedzialność. Te psy zagryzły kiedyś człowieka“.
Marcel nie mógł sobie poradzić po pogrzebie brata. Gnojkowi zachciało się czereśni z sadu tego skurwysyna Szczepana. Ale przecież za taki czyn nie można stracić życia - myślał - zaciskając szczęki.
Szczepan, stary Ubek, miał na sumieniu śmierć ojca Marcela, Józefa Frączyka, pseudonim `Lufka`. Ostatniego „wyklętego“.
21 października 1963 roku, w Sulejowie Górnym, 37 funkcjonariuszy ZOMO i UB, otaczyło stodołę Wacława Bartoszewskiego. Tutaj ukrywał się ojciec Marcela.
ZOMO otworzyło ogień. „Lufka“ nie miał szans, Ranny w nogę uciekł tunelem wykopanym jeszcze w wojnę pod stodołą. Po dwustu metrach wyszedł zamaskowanym wyjściem, w brzozowy lasek Macieja Urbaniaka. Kulał mocno na nogę. Nagle stanął przed nim Szczepan... był sam.
- Wiedziałem, że tutaj wyjdziesz, skurwielu... czekałem na ciebie.
Podniósł pepeszę na wysokość biodra.
- Szczepan, odpuść, po starej znajomości. Już tyle lat po wojnie...
Szczepan zacisnął szczęki i wycedził:
- osiemnaście lat cię szukam łachudro. Specjalnie o ciebie zapisałem się do UB... odbiłeś mi Magdę i wtedy odechciało mi się żyć, ale pomyślałem, że kiedyś zatłukę jak psa.
- Szczepan, ona sama od ciebie odeszła. Uderzyłeś ją i zgwałciłeś. Już nie mogła wytrzymać z takim tyranem.
Szczepan cofnął się dwa kroki - Sczeźnij sukinsynu!
Wypalił do niego długą serię. `Lufka` osunął się na ziemię.
Szczepan wyszarpnął zza pazuchy rewolwer i włożył go w dłoń zabitego Frączyka.
Za chwilę byli już przy nim pozostali Ubowcy i ZOMO.
Szczepan przeczesał sobie palcami włosy...
- Wyszedł z tej dziury i chciał do mnie strzelić, ale byłem szybszy.
Zomowcy z podziwem przyglądali się Szczepanowi.
- Szukaliśmy tego drania osiemnaście lat. - Wreszcie się doczekał.
Marcel dowiedział się o tej zbrodni całkiem niedawno. Od nieżyjącej już siostry Szczepana. Skończyła w psychiatryku. Właśnie o Szczepana i jego ubecką działalność. Wyskoczyła z czwartego piętra szpitala dla nerwowo chorych w Sandomierzu, bo nie mogła się pogodzić z jego zbrodniczą przeszłością. Nazywała Szczepana bestią i oprawcą. Tak jej „umilał“ życie rodzinne, że w końcu wylądowała w psychiatryku. Niektórzy mówią, że chodziło o rodzinny majątek. Cztery hektary pięknych sadów na sandomierskich czarnoziemach...
Marcel wszedł do gospody i usiadł przy barku. Za chwilę doszedł Jędrek Stefanowicz. Zamówili po setce Finlandii.
- Marcyś - zaczął Jędrek. Szczepan, to bydle. Ktoś mu powiedział, że twój młodszy brat lubi chodzić do niego na czereśnie i za tydzień kupił te psy, od jakiegoś nieznanego handlarza. Podobno specjalnie szkolone do zabijania.
Marcel opuścił głowę na dłonie i patrzył tępo przed siebie.
- Domyślam się, że to stare porachunki za moją matkę, która zostawiła Szczepana i wyszła za mąż za mojego ojca.
- Też tak słyszałem - dodał Jędrek.
Marcel wypił wódkę do dna i podniósł się z barowego hokera.
- Nie wypijesz jeszcze kieliszeczka? - zdziwił się Jędrek
- Nie, dziękuję. Nie mam jakoś ochoty.
Marcel ponad miesiąc jeździł po całym powiecie i szukał handlarza psów.
Wreszcie ustalił, gdzie mieszka, bo cały ten geszeft był mocno nielegalny.
Kupił dwa piękne psy. Molosy kanaryjskie. Niezwykle posłuszne i zdyscyplinowane.
Będą jak znalazł na działkę po ojcu. Jeździł tam od czasu do czasu i ciągle naprawiał drzwi po okazjonalnych włamywaczach, którzy wpadali tam na nielegalny nocleg.
Minął prawie rok. Nie spieszył się. Dopracował wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
Jak zacznie się pełnia... jak zacznie się pełnia - pomyślał.
Dwie porcje wołowego mięsa nafaszerował flunitrazepamem i spakował w osobne woreczki.
Tuż przed dwunastą w nocy dojechał na tyły sadu Szczepana. Głóg w tym miejscu miał wyrwę i można było spokojnie przejść. Cęgami rozplótł siatkę i czekał spokojnie.
- Hetman, Azja! - Zawołał półgłosem.
Powtórzył jeszcze dwa razy. Psy przybiegły szczerząc złowrogo zęby. Znały go przecież, ale i tak były agresywne. Wypakował mięso i rzucił w trawę. Cofnęły się nieco, ale ciekawość była silniejsza, tym bardziej, że już dwa dni nic nie jadły.
Zaplótł prowizorycznie siatkę i cofnął się do lasu. W jego terenowej toyocie siedziały spokojnie dwa kanaryjskie dogi. Obwąchały mu dłonie łapczywie zlizując zakrwawione po mięsie palce. Nie jadły już dwa dni. Zaczęły na siebie warczeć o pierwszeństwo w lizaniu palców.
- Spokój! - Krzyknął Marcel - Siadły potulnie, ale widać było u nich niepokojące podniecenie.
Marcel wiedział, że za dwadzieścia minut wejdzie do sadu. Psy Szczepana powinny już być uśpione.
Nie mylił się. Psy leżały obok siebie, zwinięte w nieruchome kłębki. Zbliżył się do sortowni jabłek i wszedł do środka. Wiedział o alarmie. Otworzył metalowe drzwi chłodni. Czerwone światełko sensora zaczęło pulsować.
Było prawie pewne, że za kilka minut zjawi się tutaj Szczepan. Wyszedł z sadu i zabrał psy z samochodu. Doskonale wyczuwały podniecenie i stały w pełnej gotowości przy nodze Marcela. Za chwilę snop światła z latarki omiatał chłodnię. Szczepan wparował do środka. - Azja, Hetman! Do mnie! Wyszedł z sortowni i zobaczył swoje psy leżące na ścieżce.
- Kurwa mać! Co się dzieje!
Zaczął szarpać psy, ale nie reagowały.
Marcel powoli podchodził do sortowni.
Szczepan nagle wyprostował się i skierował latarkę na postać Marcela.
- To Ty? Cholerny wymoczku swojego ojca! Mało ci śmierci brata? - Von z mojego ogrodu! - Wycedził przez zęby.
Nagle zauważył psy Marcela.
- Marcyś, no co ty... daj spokój. Znam cię przecież od dziecka...
- Dzisiaj skurwielu przyszedł na ciebie koniec. Za mojego ojca, za matkę i za twoją siostrę.
Zabiłeś mojego ojca jak psa.
Marcel oddychał głęboko.
- Marcyś, to nie było tak, jak mówisz. Wyciągną broń i chciał strzelać. Musiałem się bronić.
- Nie kłam, morderco - Marcel ledwie mógł trzymać wyprężone linki z psami.
- Tak, tak... zabiłem, bo odbił mi twoją matkę. Tak ją kochałem... życie stało się nagle bez sensu.
- Marceli, błagam cię, wybacz mi.
Osunął się na kolana i zakrył twarz dłońmi...
ATAK! - Krzyknął Marcel i spuścił psy z linek.
Masywne cielska przykryły nieomal Szczepana. Wszystko odbyło się bardzo szybko.
Marcel odwołał psy i wrócił do samochodu. Za chwilę wszedł ponownie do sadu i nachylił się nad Szczepanem. Zrobiło mu się niedobrze od widoku poszarpanego gardła i porozrywanych dłoni Szczepana. Widać było od razu, że nie żyje. Krew wolno już wypływała z przegryzionej tętnicy szyjnej. Odwrócił się z kamienną twarzą i zaplótł starannie siatkę. Wiedział, że jutro Antoni przyjdzie jak zwykle do sadu, do sortowni. Psy obudzą się po kilku godzinach i dojdą do siebie...
Antoni szedł niepewnym krokiem przed policją, w stronę ciała Szczepana.
Nagle Hetman i Azja wyskoczyły z pobliskich krzaków i ruszyły w stronę policjantów.
Komisarz Bednarek energicznie sięgnął do kabury po służbową broń i oddał w stronę psów sześć strzałów. Psy konały w konwulsjach, a Antoni krzyczał przerażony.
- O Boże, Boże... co za bestie, żeby własnego pana zagryźć.
Policjant schował broń i sięgnął po notes.
- Tutaj sprawa jest jasna. Kupił psy na złodziei, aż w końcu sam wpadł we własną pułapkę.
- Panie komisarzu, pan Szczepan celowo je głodził, żeby były ostre. Od dwóch dni nic nie jadły. Tylko wodę miały w miskach, a tak prosiłem pana Szczepana, bo bardzo się tych psów bałem, chociaż mnie jakoś tolerowały, ale tak się na mnie dziwnie patrzyły, że aż mi dreszcze szły po plecach.
Komisarz wzywał przez telefon lekarza.
- Proszę przyjechać na posesję Szczepana Ch. Psy zagryzły właściela. Nie musicie się spieszyć. Nie żyje już od kilku godzin.
Komisarz Bednarek podszedł do Antoniego.
- Niech pan zdejmie te cholerne tabliczki. Już nie będą nikomu potrzebne.
oceny: bezbłędne / znakomite
Przyznam, że pisząc kryminał, który stał się kamieniem węgielnym pod powyższe dzieło podświadomie wyczuwałem, że Szczepan musiał być ubekiem właśnie. Jest nie do pomyślenia, żeby Polak mógł się zachować jak Szczepan. Dlatego na wszelki wypadek nie przyznałem mu nazwiska. Po lekturze epilogu, to Szczepan kojarzy mi się z Franzem Maurerem, bohaterem – nomen omen „Psów”. A to dlatego, że Franz serią z karabinu rozwalił kolegę, bo ten pierdolił jego kobietę. Analogia jest tutaj oczywista. Brawo!
A jeśli Szczepan był ubekiem, to wypada postawić pytanie o jego korzenie. O jego prawdziwą narodowość i prawdziwe nazwisko, którego nawet von Knoedel nie zdołał przedstawić. To na pewno nie jest Polak, ani katolik. Katolik by wybaczył, a w najgorszym razie spalił szatana, a nie strzelał jak do kaczek, albo oddawał psom na pożarcie, jak w moim kryminale. Nie ta szerokość geograficzna i nie ta kultura, prawda?
Ale uważałbym na Aurorę, bo ona na podstawie zaburzeń dysocjacyjnych, psychotycznych i adaptacyjnych u bohaterów utworu może zajrzeć głębiej, niż zwykły czytelnik w obszar, w którym inspiracje prowokują epilogi. Z racji profesji. Dlatego w moim kryminale są niedomówienia i nieoczywistości, jak choćby ta z opcją: „za czym jest intruz?”. Tego nie wiadomo. Zaś w epilogu von Knoedla przyczyna i skutek są wyłożone jak kawa na ławę. A to ułatwia diagnostykę autora.