Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2020-05-10 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1094 |
*Znowu pogoda się zmieniła, - pomyślałem. - Chyba zaczyna się sztorm. Trzeba wyjść stąd na pokład*.
Z trudem utrzymując równowagę, ubrałem się i po schodach wydostałem na górę. Na morzu po tamtej porannej ciszy ani śladu. Niebo i woda były stalowoszare, bałwany uniosły swoje grzywy i jeden za drugim, ogromne i z pianą na wierzchu, napierały na statek, zalewając co i rusz dolny pokład. Pod ich uderzeniami ciężko było ustać na nogach.
- Trzymaj się porządnie, bo cię zmyje! Weszliśmy w morską gardziel, - odezwał się za moimi plecami stary marynarz. - To parszywe miejsce. Tu zawsze jest tak potężny cug jak w fabrycznym kominie.
... Przez dwa tygodnie *Tajmyr* szedł cały czas wzdłuż wybrzeży Morza Białego, a potem przebił się na Morze Barentsa. Wszędzie stawialiśmy nowe znaki nawigacyjne, odnawialiśmy stare, dostarczaliśmy na latarnie morskie potrzebny sprzęt, leki, opał i żywność. To była ciężka praca! Lodołamacz stawał na kotwicy na otwartym morzu naprzeciw latarni, potem spuszczano łódź, na nią cały załadunek, po czym wiosłowaliśmy do brzegu. Zwykle na kilka metrów przed lądem - ze względu na głębokość zanurzenia - przełaziliśmy przez burty wprost do wody, ustawialiśmy się w łańcuszek i tak, często zanurzeni po kolana i po pas, z rąk do rąk przekazywaliśmy wszystko, co przywieźliśmy. Naszym zadaniem było wyładować zaopatrzenie poza linię przypływu - cała reszta była już później wyłącznie zmartwieniem obsady latarni.
Często też objuczeni jak wielbłady wdrapywaliśmy się na szczyty bezludnych skalistych wysepek z dostawą ciężkich bierwion, desek i butli ze skroplonym gazem dla automatycznych morskich migaczy. Staruszek nasz, kapitan *Tajmyra* Pridik, zawsze się śpieszył. Pracy było huk, a on chciał do końca wykorzystać każdą minutę spokojnego czasu letniego. Już to wiedzieliśmy, że kiedy od września na całe parę ładnych miesięcy zapadała tutaj polarna noc, Ocean Lodowaty zamierał. Nie zdążyłeś porządnie oka zmrużyć, już rozlegał się grochot zrzucanej ze statku kotwicy i krzyk: *Pobudka! Łódka za burtę!*
Po 6 tygodniach, zaliczywszy w ten sposób dobrą dziesiątkę wszystkich tych przez Boga zapomnianych, przeklętych miejsc, nasz statek poszedł w kierunku Zatoki Kolskiej, na wyspę Salny, skąd mieliśmy zabrać puste, zostawić zaś pełne butle - i w końcu wracać już do Archangielska. Czekaliśmy na to z utęsknieniem - jakby nie było to przecież wcale ładne miasto...
oceny: bezbłędne / znakomite
Dziękuję za kolejne tłumaczenie. :)