Przejdź do komentarzyInkwizycja. Czas Boga cz2
Tekst 2 z 5 ze zbioru: Inkwizycja. Czas Boga
Autor
Gatunekhistoryczne
Formaproza
Data dodania2021-07-12
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń661

IX

Carcassonne powitało Roberta Bourreaux gwarem i krzątaniną. Właśnie przed bazyliką rozstawiali się kramarze a dalej różni obwiesie sprzedawali relikwie, które ze świętością nie miały wiele wspólnego, lecz dla naiwnych były prawdziwymi rarytasami. Tutaj też można było nabyć nic nieznaczący urząd kościelny, którego i tak żadna władza nie uznawała. Cały ten handel, chociaż oficjalnie potępiany, to jednak kwitł w najlepsze, bo do ścigania odpowiedzialnych za te praktyki nikt się nie kwapił. Władze cywilne miasta, zajęte były innymi ważniejszymi problemami a jedyna władza kościelna, czyli Święta Inkwizycja, stworzona była przecież do wyższych celów a nie do użerania się gawiedzią i hochsztaplerami. I dla Bourreauxa te obrazoburcze praktyki były zbyt mało znaczące, aby zwrócić jego uwagę. On, jak sobie przyrzekł chciał okrasić tutejszy rynek konstrukcjami dybów, kół śmierci, szubienic i wszystkimi innymi tymi narzędziami, którymi tak chętnie się posługiwał, przy dochodzeniu prawdy w czasie przesłuchań. Lecz, aby ta cała machineria mogła być wykorzystana, musiał znaleźć tych, którym przyda się ona najbardziej. Aby więc tak się stało, wraz z dwoma strażnikami przechadzał się uliczkami miasta i bacznie rozglądał się po wszystkim. Przed jego czujnym wzrokiem, nie może przecież ujść żadna nieprawość. Dlatego nawet tak małoistotny widok baby z ziołami w rękach, spowodował jego natychmiastową reakcję. Przecież tylko Bóg i medycy mogą ingerować w życie prawdziwego chrześcijanina. A tutaj znowu jakaś bezmózga istota próbuje walczyć z chorobami, które słusznie zostały na tych nimi trapionych grzeszników zesłane. Gdy tę kobietę zobaczył, już wiedział, że ma swój pierwszy przypadek zaistnienia czarownicy na jego terenie. Aby jednak sam nie musiał się użerać z wiedźmą, wysłał po nią swoich towarzyszy a ci, już po chwili wlekli ją w kierunku lochów tutejszego więzienia. Ta darła się wniebogłosy, aby w ten sposób zmiękczyć serca przedstawicieli prawa. Ale bezskutecznie. Nie po to na ten skwar wyszli z Inkwizytorium, aby musieli tam wracać z pustymi rękoma. A zresztą, podczas wszystkich aresztowań, zawsze dochodziło do takich incydentów, dlatego byli już uodpornieni na te diabelskie sztuczki. Później i tak, w czasie przesłuchania, taka z pozoru niczemu nie winna baba, okazywała się zwykłą wiedźmą. I chociaż teraz wiła się jak węgorz i lała krokodyle łzy, to omamić przedstawicieli prawa jej się nie udało. Ta ich nieprzekupność była wszystkim dobrze znana, a i ci co potrzeba, wiedzieli też, że miała ona jednak swoje granice. Jeśli jednak naprawdę, komuś na uwolnieniu jakiejś dziewczyny zależało, to oni byli skłonni do pertraktacji o cenę takiego odstępstwa od wymierzenia kary. Ale, że takich przypadków było niewiele, to ta, którą ze sobą prowadzili, wielkich szans na wolność nie miała. Prędzej uniknie stosu, bo nie wytrzyma tortur, niż się za nią ktoś wstawi. Była zbyt stara i brzydka, aby komuś mogła wpaść w oczy. Dlatego, w tym przypadku, karząca ręka Świętej Inkwizycji będzie mogła spokojnie zakończyć to, co dzisiaj w lochu z tą babą zacznie się dziać. Gdyby swoją młodością i wdziękiem kogoś ujęła, to jej szanse by wzrosły niewspółmiernie. A, tak, to za takie próchno, żaden dziwak, nie da ani szeląga. Bourreaux, dziwi się nawet tym mocom diabelskim, że nawiedzają takie baby. Przecież i tak by do nich niedługo trafiły. A, jeśli nawet, trafić by miały do nieba, to niech sobie je bierze. Nie wszystkie przecież szkarady muszą piekło oszpecać. Tak więc o tę dzisiejszą wiedźmę, targów żadnych nie będzie, ale chociaż biskup zauważy zaangażowanie nowego inkwizytora w sprawę egzekwowania sprawiedliwości boskiej. A sam Bourreaux, strażników pochwali, bo i im coś się od życia należy, gdyż ta ich rabata jest mocno frapująca i mogą przy niej, na widok krwi zejść na serce a od jęków przesłuchiwanych, ogłuchnąć. Dobrze, że chociaż w swoich domach mogą pokazać, że są nadzwyczaj wrażliwymi ludźmi, więc tam, odpoczywają po trudach roboty, nie bijąc żon ani dzieciaków. I tak wypoczęci, już następnego dnia znowu mogą znowu podjąć się trudów służby Kościołowi Świętemu. 

Według prawa, inkwizytorzy nie spowiadają się z nadgorliwości w czasie przesłuchań, lecz tylko z tego, że jakaś ofiara nie wytrzymała tortur i w czasie ich trwania umiera. Za taką nieostrożność, która zabiera plebsowi możliwość obejrzenia kaźni, muszą szybko przyszykować innego skazańca, aby wypełnić grafik imprez. A, że tak się składa, iż teraz lochy miejskie są nieomal puste, to każdy nowy przesłuchiwany, musi mieć tortury dawkowane, aby nie było żadnych strat i każdy z nich dotrwał aż do wyroku. Tak będzie i teraz. Wiedźma musi przeżyć, aby dopiero w czasie publicznej egzekucji mogła wyzionąć ducha. Nowy biskup Paolo Eretico, wymaga tylko efektów a nie tłumaczeń dlaczego ich nie ma. Dlatego Bourreaux musi bardzo się starać, aby zapełnić lochy, bo wtedy strażnicy mogą sobie poszaleć, a przy większej ilości przesłuchiwanych, nikt nie zauważy braku kilku na szubienicy, czy stosie. Eretico jest także rozliczany przez Rzym, dlatego tak rygorystycznie dba o to by podlegli mu inkwizytorzy, przykładali się do pracy. Został przecież przysłany tutaj przez samego papieża, aby zmusić pracowników Inkwizycji do działania, gdyż według Watykanu, właśnie w podległej mu teraz prowincji nie dzieje się najlepiej. Ze statystyk wysyłanych przez poprzedniego biskupa wynikało, że w Oksytanii, zabrakło heretyków. Aby więc Carcassonne, nie ośmieszało się takimi wieściami, nowy biskup wymaga od inkwizytorów zwiększonych starań i konsekwentnych działań w poszukiwaniu i skazywaniu wszystkich, którzy w jakiś sposób kalają dobre imię kościoła. Aby więc Eretico, nie został odsunięty od władzy i przydzielony do obsługi papieża, podległe mu struktury władzy mają odtąd pracować na pełnych obrotach. W tej hierarchii, tylko papież na swoim urzędzie może się czuć w miarę spokojny, bo za ten brak efektów jego podwładnych nikt go nie ukarze i zginąć może tylko od trucizny lub noża z zupełnie innego powodu, niż sprawy Świętej Inkwizycji. 

X

Carcassonne, do którego tak Bourreaux tęsknił, różniło się od jego poprzedniego miejsca zesłania w sposób znaczący. Panujący tutaj smród był zdecydowanie mniejszy i bardziej luksusowy. Wylewane przez okna pomyje, wypełnione były najczęściej resztkami lepszych i droższych dań, niż te z niedogotowanych ziemniaków, którymi karmiono go w Villalbe. A ponieważ i tutejsze ulice były nieco szersze, to, gdy inkwizytor szedł ich środkiem, znakomicie unikał spotkania z lecącą w jego kierunku breją. Obowiązywał już wprawdzie zakaz stosowania tego procederu, lecz władze miasta zajęte były ważniejszymi sprawami, niż takie przyzimne a dotyczące plam na okryciach wierzchnich jego mieszkańców. 

Okolone murami oraz strzeżone dzień i noc Carcassonne, które było twierdzą i warownią, wpuszczało przez bramę główną tylko wybranych przez straże wędrowców i kupców. Czasem do miasta docierali także zabawni kuglarze i inne błazny, aby swoimi sztuczkami umilili życie mieszkańców. Ratusz, katedra i zamek były najokazalszymi budynkami, które górowały nad okolicą przynosząc zaszczyt jego mieszkańcom. Rynek główny był obstawiony kramami i właśnie na nim odbywały się najważniejsze uroczystości w tym bardzo częste egzekucje. Atrakcje te były dla większości mieszkańców nie tylko rozrywką. Płonące stosy i zapełniane wisielcami szubienice a także na stałe poustawiane dość gęsto dyby, świadczyły, że są oni chronieni na wiele sposobów przed własnymi zakusami do czynienia zła a także i bronieni przed wpływami sił nieczystych. Jakże pewnie czuli się więc wszyscy, dla których wiara była przewodnikiem ich życia a walka z heretykami najważniejszym zadaniem. Prędzej przecież złodziej i awanturnik, mogli liczyć na łaskę sądu, niż zabójca osoby duchownej lub jakaś czarownica. Dla tych miłosierdzia bożego nie przewidywano i gdyby nie zapiski w prawie, by tylko na podstawie wyroków skazanych tracić, to i bez sądów ci przestępcy polani smołą i obsypani pierzem, mogli nocami oświetlać miejskie ciemności. Pozostali, dla których chłosta i batożenie wystarczyły do naprawy ich błędów, po kilku dniach spędzonych w dybach, zostawali uwolnieni, aby następni w kolejce mogli zająć ich miejsce. Oba sądy, ten plebejski i ten najwyższy, sprawowany przez Świętą Inkwizycję miały pełne ręce roboty. Przecież ciągle ktoś wyznawał na spowiedzi różne swoje i innych grzechy i wtedy koniecznym było sprawdzenie prawdziwości tych doniesień. A, że i w okolicy warowni, pełno było wsi, osad i miasteczek, różni sędziowie i inkwizytorzy, bardzo często podróżowali po okolicy w celu wyłapywania różnych przestępców i heretyków. Bo chociaż najpopularniejsze na tych terenach były zielarki, które zwane czarownicami podlegały inkwizycyjnej jurysdykcji, to czasami także trafiał się im jakiś wiedźmin, czy inny buntownik, który przeciwko kościołowi bluźnił i namawiał innych, słabszych we wierze do buntu. Najmniej przeciwników miała władza komunalna z merem na czele, bowiem za krytykę jej rządów, nawet bez sądów dla przykładu obwieszano takimi burzycielami przydrożne drzewa. Aby jednak i sąd municypalny też nie próżnował i dla niego wyłapywano rzezimieszków najprzeróżniejszego autoramentu. Oni też, trochę później, gdy już nadeszła ich kolej, odarci z koszul, chłostani i batożeni byli na rynku głównym, tak aby mieszkańcy Carcassonne i przyjezdni goście miasta mogli nacieszyć swoje oczy sprawnym działaniem służb odpowiedzialnych za stosowanie prawa i kar przede wszystkim. Tak podbudowani widokiem, gapie wracając do swoich domów, jeszcze długo pamiętali o nieuchronności surowego wyroku, w razie jakiejkolwiek ich niesubordynacji. Skazańcy, będący wynikiem zakończonych prac sądów, cieszyli także swoim widokiem Roberta Bourreauxa, który sam starał się także bardzo przyczyniać do przestrzegania prawa i wymierzania kar. Dzięki niemu zawisło już kilku mącicieli i spłonęły dwie wiedźmy. Pamiętając bowiem swoje zesłanie, teraz starał się żadnego błędu nie popełnić i zasłużyć nawet na awans. A ten mu się marzył od chwili przyjazdu tutaj. Jego wrażliwa dusza przypomniała mu bowiem, że czas najwyższy, aby wreszcie przestał być samotnym mężczyzną i zaczął rozglądać się za jakąś wybranką serca. A taki związek znacznie powiększał koszty, które są nieuniknione, aby nie dopuścić do tego, by jego przyszła żona, uciekła od niego z powodu głodu, którym ją morzy. Ale na szczęście tutaj, inaczej niż w Villalbe, urodziwych dziewek było co niemiara, bo produkowane w okolicyj przednie wina, ułatwiały swoim działaniem wzajemne kontakty, co owocowało znaczną ilością dzieci, z których połowa była dziewczynkami a z nich jedna trzecia była na tyle ładna by inkwizytor mógł wybrać coś dla siebie. To jego dążenie do związku, utrudniały trochę nieśmiałość do kobiet i to, że był trochę mało romantyczny. Pocieszał się jednak tym, że jego stanowisko powinno mu nagnać chociaż kilka skorych do małżeństwa z nim dziewic. Nie był utytułowany, lecz liczył też na względy panien z dobrych domów, a już szczytem jego marzeń była jakaś majętna szlachcianka. Dla takiej to nawet gotów był nie patrzeć na jej urodę a tylko na posag. 

Zaczął więc rozpytywać się po różnych miejscach o te kandydatki do jego ręki. Z pewną niechęcią odwiedził także kilka swatek, których działalność, jak na razie, nie była zabroniona, więc nie musiał obawiać się tymi wizytami o u tratę swojego autorytetu. Wszystkie obiecały, że przyprowadzą mu wiele stosownych do jego wymagań dziewczyn. Nie koślawych, nie garbatych, zdrowych na umyśle, bez widocznych chorób i nie mających nic wspólnego z magią, czy innymi siłami nieczystymi. On wtedy będzie mógł wybrać sobie którąś z nich i nawet nie musi wtedy zbyt wiele przy tym gadać. Desperacja tych kandydatek wystarczy za wszystkie jego słowa o miłości, których i tak by nie wypowiedział, bo rozprawianie o swawolach cielesnych i wszelkiego rodzaju objawach chuci, są naganne i podpadają pod grzech nieczystości. Takie postawienie sprawy inkwizytorowi bardzo przypadło do gustu i z niecierpliwością oczekiwał już na efekty poszukiwań tych swatek. Właściwie tylko ta droga uzyskania żony była dla niego dostępna, bo po tym, gdy raz zaproszony do domu pewnego kupca, wywlókł z niego jego córkę i stracił ją na stosie jako czarownicę, to odtąd, wszystkie drzwi domostw na jego wizyty są pozamykane. 

XI

W swoim klasztorze Braci Mniejszych, opat Francis Closaoux, winem leczył swoje rany po wydarzeniach z Villalbe. Wprawdzie wszystko rozeszło się po kościach i biskup nieświadomy oszustwa, którego obaj wraz z Bourreauxem musieli się dopuścić, aby wreszcie jakaś nieszczęśnica spłonęła, w swoim liście, gratulował mu nawet tego wyczynu, lecz i tak stres, którego wtedy doświadczył, tak mocno jego nerwy nadszarpnął, że chwilowo miał dość nadzorowania prac inkwizytorów. Wprawdzie, za przyzwoleniem biskupa ma tę stałą opiekę nad świeckimi strażnikami prawa kościelnego i dzięki temu, jako jedyny może mury swojego klasztoru opuszczać, ale przez takie wydarzenia, jak to poprzednie, jego pozycja może być mocno zachwiana. Nie znaczy to, że ma tutaj zaszyć się na stałe. Świat poza murami ma przecież nieodparte uroki i już żadna siła nie zmusi go, aby dobrowolnie zrezygnował z możliwości zakosztowania innego życia niż klasztorne. Jego Kapucyni byli zwykle wspaniałymi kompanami do popitki, lecz są tylko mężczyznami a jemu uciechy fizyczne z dziewkami, bardziej się widzą, niż poranne modły o świcie. Dlatego, dość często, pod pozorem prac na zewnątrz, opuszcza swoich współbraci, by w zaciszu ulubionego burdeliku, dać upust chuciom, swawoląc z różnymi nierządnicami. A, że te, jak wszystkim wiadomo, są w tym swoim powołaniu lepsze, niż zwykły ksiądz w krzewieniu wiary, to właśnie z nimi przeżywa najwyższe uniesienia duchowe, chwaląc Boga, że tworząc ludzi nie zapomniał i o tych bestyjkach. Bez nich ta jego egzystencja pełna by nie była. I chociaż oficjalnie musi je potępiać, to jak każdy zdrowy na umyśle chłop i on też wie, że skoro mu żony mieć nie wolno, to jakoś musi dać sobie radę z zaspokojeniem potrzeb, którymi obdarzył go sam Stwórca. Nie on jeden tak rozumuje, bo ten przybytek rozkoszy zakazanych jest zawsze przepełniony. I chociaż wszyscy, którzy tutaj przychodzą, okryci są szczelnie okapturzonymi opończami, to nawet po chodzie i tak wiadomo, który z nich ksiądz a który tylko z małżeńskiego łoża na chwilę się wymknął. 

XII

Paolo Eretico, przez papieża specjalnie z Rzymu do Carcassonne oddelegowany i na podstawie jego buli, tutaj na miejsce w niewyjaśnionych okolicznościach zmarłego poprzednika osadzony, miał trochę tym niesfornym mieszkańcom miasta i okolic poschylać nieco karki. Bowiem, do tej pory, następca Tronu Piotrowego, otrzymywał z tego terenu tylko uspokajające wieści o wspaniałym rozkwicie kościołów i ciągłym umacnianiu wiary a żadnych niepokojących wieści o heretykach do niego nie docierały. A, że był przecież zbyt wytrawnym graczem i krzewicielem wiary, to w takie nie uwierzył. Zawsze i wszędzie są bezbożnicy, kłamcy i mąciciele. Nieomal każdy chrześcijanin wzięty na tortury od razu do konszachtów z diabłem się przyznaje a tam w rejonie Oksytanii same świętoszki żyją. Dlaczego papież jest tak okłamywany i co zrobić, aby to zmienić, ten biskup ma się dowiedzieć. A, że jest na miejscu, natychmiast wszelkiemu złu zaradzić powinien a winnych inkwizytorów ekskomuniką zastraszyć, aby natychmiast na drogę prawdziwej wiary powrócili. Ta wielce chlubna misja poskromienia zła, zarówno u kleru, jak i wśród pospólstwa, dla nowego biskupa od razu wydała się nie do pokonania. Bo nie dość, że nie rozumiał ani słowa z języka, którego tutaj używano, to i łacina na wiele mu się zdała, bo nią znali tylko nieliczni duchowni. Pomógł mu dopiero, jakiś tłumacz, który władał tutejszym językiem i pochodził z Italii. Ale, że ten człowiek był tylko świeckim kupcem, to nie we wszystkie ważne sprawy kościoła mógł być wtajemniczony. Przez to połajania biskupa były ograniczone i nie do końca przez jego podwładnych rozumiane. A na dodatek, nikt nie wiedział, że tłumacz, który dbał o swoje interesy bardziej niż papież o dobro kościoła, to oryginalny tekst tak przemieniał, że wyglądał on bardziej na pochwalę niźli jakąś naganę. Po kilku więc takich nieudanych próbach porozumienia się z tutejszą elitą kościelną, Paolo Eretico dał sobie spokój z naprawianiem świata, tylko swoimi siłami. Lecz, aby wykazać się jednak wzmożoną aktywnością, zaczął wysyłać z regionu same zastraszające wieści, miał przy tym nadzieję, że te jego szalbierstwa zbyt wcześnie nie zostaną zdemaskowane, bo Watykan nie wysłał za nim swoich szpiegów. Bez względu jednak na konsekwencje wynikające z jego niechęci do walki ze złem, wyrwawszy się wreszcie ze szponów Rzymu, postanowił ten dany mu czas wykorzystać najlepiej jak mógł i utonął w objęciach różnych swawoli. Już dawno nie wypił tyle wina i nie wyśpiewał tylu kancon, jak właśnie tutaj. Bardzo szybko też, odnalazł grono wysoko postawionych możnowładców, którzy podobnie jak on, to całe polowanie na czarownice mieli głęboko w tyle. Razem zaczęli tworzyć zgrany zespół folgujący wszystkim uciechom i powabom tego świata, pijąc na umór i chędożąc wszystkie chętne dziewki. W chwilach trzeźwości, biskup, dla przykładu karcił kogo popadło klnąc po włosku i obijając swoją laską służbę, która akurat mu się pod nią nawinęła. Tak postępując uzyskał miano okrutnika, lecz przez to bano się go jeszcze bardziej i obdarzano coraz większym szacunkiem. Takich drobnych lokalnych watażków, jak Bourreaux, czy też Closaoux, nie traktował poważnie. Te bezmózgie przygłupy, miały służyć tylko do wypełniania chorych wyobrażeń hierarchów kościoła i walczyć z heretykami i wiedźmami. Tak żądny krwi Watykan, chciał upodlić Europę aby umocnić swoją pozycję i zająć w niej pierwsze miejsce, nawet przed koronowanymi władcami i innymi okrutnikami gnębiącymi swoje narody. Biskup Paolo Eretico, dobry przecież człowiek, nie bardzo rozumiał, dlaczego miał i on w tej okrutnej rzezi brać udział. Przecież nie z woli Boga było, by jego święte imię należało wypalać ogniem i wycinać mieczem na ciałach jego niewinnych dzieci. Tylko zupełnie zdegenerowane umysły mogły tak rozumieć przesłanie Jezusa Chrystusa i zamiast nieść ludowi miłosierdzie i miłość, otoczyli go nienawiścią. Dla Paola, jego upijanie się i swawolenie, były lepszymi uczynkami, niż cała ta Święta Inkwizycja, tortury i stosy. 

XIII

- I, jak? Podoba się panu ta młódka? 

- A, co mi się ma nie podobać! Tylko, że taka chuda. 

- A co? Ma u waszeci ciężary jakieś nosić? 

- Nie, Tylko ja przyciężkawy jestem. 

- A o to już się pan nie bój. Taki słodki ciężar to każda uniesie. Byle tylko nie za rzadko musiała się z tym zmagać. Bo wtedy źle będzie. 

- A o czym ty kobieto gadasz? Nie przystoi nam przecież o takich zdrożnych sprawach się wypowiadać. Nasz Pan tylko po to Adamowi Ewę dał, by mu dzieci rodziła a nie dla jakichś innych swawoli. Ale już nawet wtedy, ta istota, tego niewinnego naszego przodka na manowce powiodła i raj stracił. Słyszę, że i ty, jak ta nasza pramatka, tylko o chędożeniu myślisz. 

- Oj nie turbuj się panie zaraz na biedną sługę twoją. Wiem, żeś jest inkwizytorem i ścigasz wszelkie nieprawości, lecz jedno ci powiem. Nie wiesz przecież i ty mój łaskawco, kiedy dzieciaka robisz a kiedy tylko baraszkujesz. Gdyby w tym było coś zdrożnego to nasz Stwórca, kobietę by jak sukę stworzył, bo tylko zwierzęta są tak zrobione, że ich samice dopuszczają samca do siebie, gdy są w rui. A kobieta ludzka zawsze taką ruję ma. A to znaczy, że naszemu Panu o coś więcej chodziło, niż tylko o dzieciaki. 

- Nie bluźnij kobieto, bo cię zaraz pod pręgież wezmę. 

- Coś czuję, że z panem, to po ludzku rozmawiać się nie da. To spytam tylko. Może być ta o której nasza mowa, czy też inną jeszcze przyprowadzić? 

- Niech na próbę u mnie zostanie. Ale, że żadnego posagu nie posiada, to gdy uznam, że się dla mnie nie nadaje, to ją do ciebie odeślę. Dlatego, za tę swoją usługę na razie nic nie dostaniesz. 

- Przeciem się wywiązała. To jak to ma się do sprawiedliwości? 

- Milcz babo i lepiej już uchodź z moich oczu, byś w nagrodę jutro na placu w dybach się nie znalazła, albo, co dla mnie ucieszniejsze, za te soje bluźnierstwa na jakimś drzewie nie dyndała. 

Przyprowadzona tutaj przez swatkę dziewczyna, która na swoje nieszczęście całą tę rozmowę słyszała, stała teraz rozdygotana w kącie pokoju i zastanawiała się jak stąd uciec, by uratować duszę i ciało przed tym okrutnikiem. Przecież zamiast obiecanego ślubu, ten inkwizytor, ją tylko ukrzywdzi i później na bruk wyrzuci. Była dla niego za młoda i za chuda. 

- Podejdź tu dziecko. 

Drżąc jeszcze mocniej dziewczyna przesunęła się nieco w kierunku Roberta Bourreauxa. 

- Wiesz kim jestem? – Spytał, aby się przekonać, czy cokolwiek zrozumiała z jego słów do stręczycielki, którą tylko dla niepoznaki zwali swatką. 

- Tak wiem. 

- To powiedz. Boisz się mnie trochę? 

- Tak Panie. Boję się i to bardzo. 

- A niepotrzebnie. Bo jak nie jesteś czarownicą, wróżbiarką czy inną wiedźmą, to nic ci u mnie nie grozi. 

- Panie, ja nie znam się na czarach, ale jak tak na mnie patrzysz, to już sama nie wiem, czy mnie jakieś złe moce tutaj nie przyprowadziły. 

- Chyba raczej Bóg przywiódł ciebie w te progi. 

- Nie. On jest miłosierny. 

- Ja też taki jestem. Przecież tej baby, która ciebie do mnie przyprowadziła, nawet strażom nie oddałem a przecież stoją oni za drzwiami, gotowi na każde moje zawołanie. Jak będziesz posłuszna, to włos ci z głowy nie zleci. A jak się nazywasz? Pytam, bo nie wiem, jak na ciebie wołać. 

- Anais. Anais Bertram Panie. 

- Nawet ładnie. Nie spodziewałem, że taka prostaczka może zaskoczyć mnie swoim imieniem. 

- Raduje mnie to, że coś się we mnie panu podoba. 

- No. Nie bądź zarozumiała. A też wyjdź do kuchni. Strażnik wskaże ci drogę. 

Właśnie w tak romantyczny sposób odbyła się pierwsza rozmowa dwójki przyszłych państwa Bourreaux. Robert rzeczywiście nie przesadzał, gdy mówił swatom o swojej nieśmiałości do kobiet. Może tylko trochę nazbyt uwypuklił swoją wrażliwość. W każdym razie jego przyszła miłość do panny Anais Bertram, rysowała się niepokojąco gorąco, bo już teraz jego uczucia do niej przypominały bardziej płomienie stosu, niż ogniki widoczne w kominku. 

XIV

Od wczesnego dzieciństwa klasztor był dla Francis Closaoux jedynym domem jaki znał. Wyrzucony przez ojca po śmierci matki na ulicę, już zaczął się staczać i kradł wszystko, co tylko mu się nawinęło w ręce a ukryte w sukmanach miedziaki potrafił zwędzić tak szybko, że ani razu nikt go za rękę nie złapał. Jednak kiedyś, przyuważył go Hugues Bienveillant, poprzedni opat Kapucynów i postanowił wyprowadzić go na dobrą drogę wiary w Pana i uczciwości. Odtąd, pod opieką tego surowego człowieka, obrywając rózgi i klęcząc na grochu, uczył się modlitw, łaciny i innych przydatnych mu w przyszłym życiu umiejętności. Gdy już nieźle pojmował wszystkie te zawiłości przykazań i czytał nawet opowieści o Zbawicielu Jezusie Chrystusie, niepytany o zgodę, po przymusowym ślubowaniu stał się mnichem i został zamknięty w celi, aby jeszcze mocniej poczuć swoje powołanie do celibatu. Po raz pierwszy opuścił te mury, dopiero wtedy, gdy po śmierci swojego ojca duchowego, został namaszczony na nowego opata. Jako wychowanek Huguesa Bienveillant, miał jakby w spuściźnie zapisany ten tytuł, więc bez protestów współbraci rozpoczął urzędowanie. Od razu, zauważył, że gdyby nie te lata jego zamknięcia, już dawno, jego domem powinno być miasto wraz ze swoimi urokami i wolnością przemieszczania się. Aby tak się stało, zaczął nawet przemyśliwać o zrzuceniu habitu. Ten zamiar porzucił jednak, gdy biskup zlecił mu przez posłańca nadzór nad częścią inkwizytorów. Konieczność wypełniania tego obowiązku otwierała mu wrota klasztorne, więc, gdy tylko wymyślił, iż ma coś ważnego do załatwienia, natychmiast mógł się znaleźć poza jego murami. Odtąd mnisi kaptur stał mu się milszy, bo gdy nieco w Carcassonne poszalał, miał gdzie wracać. I tak, chociaż nie został mnichem z wyboru, teraz, gdy mógł już folgować swoim uciechom, powołaniu nie zaprzeczał. A chociaż teraz, nadzorował katów z Inkwizycji, to sam rąk nie plamił krwią niewinnie skazanych. Nie narażał się kościołowi, bo ściśle wykonywał jego polecenia i był jednocześnie zgodny z wolą bożą, bo nie czynił niczego, czego przed sobą samym powinien się wstydzić. Te drobne jego przywary, jak alkoholizm i nadmierne folgowanie swoim chuciom, były niczym wobec grzechów takiego na przykład Roberta Bourreaux. 

A właśnie teraz, mimo iż nie dalej jak przedwczoraj odwiedził przybytek madame Emmy, znowu zachciało mu się zakosztować jej dziewczynek a szczególnie jego ulubienicy Gisele. 

- Miło znowu pana widzieć. Opacie Francis, ta dziewczyna, w której tak się lubujesz, jest jeszcze trochę zajęta. Mogę usiąść tutaj i pogadamy sobie. 

- A o czym właściwie ta rozmowa ma być? 

- Ot. Nic nadzwyczajnego. Żal jest mi pewnej dziewczyny, którą więzi pana kolega po fachu Robert Bourreaux. 

- Nie chcę z tym draniem mieć nic wspólnego i jeśli ta dziewczyna jest o coś posądzona, to marny jej los. Nikt już jej nie odratuje i nie wyrwie z jego szponów. 

- O nic oskarżona nie jest. Chciał tylko się ożenić, więc obszedł pół miasta za swatkami i kazał im wszystkim, kilka dziewcząt do oglądu przyprowadzić. Wybierał, grymasił, a że też żadna markiza mu się nie trafiła, to wreszcie zdecydował się na jedną taką milutką młódkę, po czym ją sobie przygarnął i teraz bez prawa wyjścia przetrzymuje. Co jej robi, aż strach pomyśleć. Może to jakiś zboczeniec, bo przecież tylko taki inkwizytorem być może. Normalny człowiek tak z życiem innych nie igra. Wszystkie to żeśmy wiedziały, lecz, że zagroził nam torturami, tośmy uległy jego żądaniom. I teraz ta bidula cierpi za naszą słabość. 

- Ale, po prawdzie, to nie widzę możliwości, bym mógł zlecić jakieś najście na jego dom. Nie ukatrupił jej przecież a za taką bezpodstawną interwencję, to nawet ja mogę być ukarany. Zanim więc jej nie zabije, to za trzymanie nałożnicy, nic mu przecież nie grozi. Tak więc, choć konieczności oglądania tego kata, dziewczynie współczuję, to zrobić nic nie mogę.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×