Autor | |
Gatunek | proza poetycka |
Forma | proza |
Data dodania | 2022-05-31 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 479 |
Niski księżyc za plecami rzucił nasze cienie na czarny ekran, po czym wydłużył je w nieskończoność.
Było mi bardzo, ale to bardzo niewygodnie. Ale nie tylko z tego powodu się obudziłem. Kapeć w ustach, ćmienie pod czaszką, narastająca duchota, spowodowana słońcem penetrującym namiotowe płótno, oraz niezbyt rytmiczne pac, pac, pac. Niezły wybór czynników. Zwłaszcza to pac, pac nie dawało mi spokoju. Przenosiło się z zewnątrz do wewnątrz, usadawiając zaskroniowo i nad oczami. No dobra, miewałem już kaca po sutej, piwnej libacji, urozmaiconej gorzałką. Ten jednak wydawał się zupełnie inny. W dodatku coś jeszcze nie dawało mi spokoju. Coś, co przed chwilą było jeszcze przy powierzchni, a teraz odchodziło, rozmywając się. Przypomniałem sobie. Sen! Koszmar! No, może niezupełnie koszmar, ale coś nieźle porąbanego. Pić! Pić! Pić! Sięgnąłem po butelkę z resztką gazowanego napoju, leżącą u wezgłowia.
- Błłe, ciepłe i mdłe.
Pac, pac, pac o ścianki namiotu. Kolejne pac, nieco silniejsze, zachwiało całą konstrukcją, pochylając maszty. Jakieś osobliwe bombardowanie. Pozostało mi tylko sprawdzić czy to nalot, czy żywioły. Postanowiłem wyjrzeć na zewnątrz. Byłem całkowicie ubrany, łącznie z butami na stopach, co ułatwiało sprawę, ale nasuwało pewne, dziwaczne pytania. Wejście nie było dopięte, więc wystawiłem głowę na zewnątrz. Natychmiast próbowałem się cofnąć, ale zaczepiłem o coś, może o szpilkę mocującą podłogę.
Niskie, drażniące słońce. Długie cienie stojących kilka metrów dalej towarzyszy wyprawy, wymachujących niezbornie rękami, jakby czymś rzucali w moją stronę. A juści, rzucali. Kępy trawy i drobne lub mniej drobne kamyki lądowały wokół namiotu i z rzadka na jego ściankach. Przede mną zaś wilk. W słonecznym świetle za cholerę nie pomyliłbym tej bestii z psem. Uniesiony w półprzysiadzie odwijał wargi, ukazując olśniewające kły moim, powiedzmy to sobie nieszczerze, prześladowcom, którzy próbowali mnie dobudzić i wywołać z namiotu. Nie powiem, żebym się zamienił w słup soli, ale zastygłem na moment.
- Kurwa, co ty tutaj robisz, mój senny koszmarze!?
Odwrócił z wolna łeb w moją stronę. Jego krótki, wilczy ogon wykonał niespieszne, dwukrotne fajt, majt. No cóż, jeżeli nie mogę się wycofać, to wypada mi się wyczołgać i stawić czoła sytuacji, co było bardzo trudne, bowiem owe czoło pulsowało mi i wypychało zbolałe oczy z ich normalnego umiejscowienia. Stanąłem na chwiejnych nogach. Wilk, to znaczy Pies, również uniósł zad i towarzyszył mi u boku na swoich silnych łapach. Jemu, raczej, nic nie dolegało. Postacie do tej pory znajdujące się o jakieś pięć metrów dalej, dość zgodnie wycofały się o co najmniej jeszcze jeden metr. Nieśmiało zamachałem do nich ręką, we wnętrzu jednak, pieniąc się jak niepasteryzowane piwo. Odmachała mi tylko jedna postać. Wyraźnie kobieca, płonąca w zawstydzonym słońcu aureolą ognistych włosów. Obraz zafalował, a ja...,
klęcząc na truskawkowym polu, całowałem, zlizywałem słodycz z jej równie truskawkowych koniuszków piersi. Tylko kąsać coś mi przeszkadzało, ale poprzysiągłem sobie, że jeszcze do tego wrócę.
Wróciłem do rzeczywistości, chrapliwym głosem wykrzykując prośbę, groźbę.
- A czy, do kurwy nędzy, ktoś mógłby mi przynieść zimne piwo?! Sam nic z tego nie rozumiem. - Wskazałem na wilka - nie znam bydlaka!
Skłamałem w dobrej wierze i w nadziei, że to prawda. Pies spojrzał na mnie z wyrzutem, a ja ze zdziwieniem spostrzegłem, że do zatoczki, w której chłodził się zapas browca, wyrwał po flaszkę, nie kto inny tylko, przydupas Zbych. No tak, byle tylko dalej od złego wilka. Ale dureń, przecież będzie musiał wrócić i jakoś mi ją podać. Faktycznie, wracał bardzo drobnymi tiptopkami.
- Waruj!
Pies ignoruje komendę i po prostu wykłada się bokiem na trawie. Wychodzę naprzeciw przydupasa. Nie zapomniałem imienia. Spotykamy się bardziej niż w połowie drogi, licząc w tamtą stronę. Wyrwałem chłodną butelkę z jego drżącej dłoni i zamarkowałem uśmiech, wydaje mi się, że znaczący. Kapsel zerwałem zębami, ignorując piekielny ból, który od szczęki przemieścił się w miejsce tuż nad brwiami. Jednak kilka kolejnych łyków chłodnego piwa i stałem pewniej na nogach. W głowie też mi się przejaśniało, ale tak jakoś na srebrno. Wszystkie obrazy z sennego koszmaru przelatywały mi pod powiekami. A jeśli to nie był sen? Może lunatykowałem i poszedłem w tym stanie na truskawkowy szaber? Tam przyplątał się do mnie Pies. To byłoby bardziej racjonalne, a więc bardziej zadowalające wyjaśnienie obecności wilka. Czułem jednak, że złudne. Tym bardziej, że spoglądał na mnie ironicznie, śmiejąc się po psiemu, albo wilczemu. Przypomniałem sobie o truskawkach zakutanych w kurtkę. To też jakiś dowód. Ruszyłem więc w stronę namiotu. Były, cholera, a kiedy poruszyłem prowizoryczny worek, poczułem tak intensywny aromat, że aż zakręciło mi się w głowie. To nie był zwykły zapach, to były erotyczne obrazy zawarte w owocowych estrach, drażniących nie tylko mój nos...
*
Lśniące czerwonym zlotem włoski na karku Oli, Oleńki, Aleksandry. Pochyla się nad wiosłami. Wokół słoneczne refleksy na przecinanym dziobem kajaka jeziorze. Ja pochylam się i całuję ją w szyję.
*
Leśna polana. Kotłujemy się przez chwilę wśród wonnych ziół i ostrych traw. A potem pospiesznie zdzieramy z siebie ubrania. Nasze usta i dłonie docierają do najbardziej intymnych zakątków nagich ciał.
*
Niewielkie pomieszczenie z lustrem. Panel ze zmieniającymi się świetlnymi liczbami. Winda. Zmierza w górę. Około ósmego pietra Ola zrywa z siebie fikuśne majteczki. Dosłownie zrywa. Ja nadążam jedynie opuścić spodnie do kolan. Rzuca się na mnie, oplatając nogami w biodrach. Oparty plecami o przyciski, wyhamowuję pęd windy w górę. Nam tych hamulców brakuje. Kabina staje między piętrami, ja również staję na wysokości zadania. Zadanym w momencie nieważkości, czy też przyspieszenia, gwałtownym pchnięciem wchodzę w nią głęboko i niemal boleśnie.
*
Uchylam się przed lecącym w moją stronę talerzem. Roztrzaskuje się o ścianę. Szklanka, o dziwo, wytrzymuje uderzenie. Mocna. A gdyby trafiła mnie w głowę? Ola rzuca się na mnie z pięściami i pazurami. Przytrzymuję jej ręce, a potem nagle kochamy się dziko i namiętnie.
*
- Ty, kurwo, dziwko - bełkocę znad butelki wypełnionej przezroczystym płynem - wciąż uciekasz i ciągle wracasz, śmierdząc potem i spermą innych frajerów. Mam ochotę cię udusić. Nie mam pojęcia co i dlaczego nie pozwala mi tego zrobić. A przecież ty też nie potrafisz odejść ode mnie na dobre? Odnoszę wrażenie, że jesteśmy związani ze sobą jakąś nierozerwalną przędzą. I dlaczego mam ochotę wyć do księżyca, kiedy tylko pokaże zza chmur tę swoją mdłą, upiorną, srebrnawą facjatę?
Rzucam się na nią, przewracając flaszkę z wódką. W kałuży alkoholu biorę ją siłą i gwałcę brutalnie, bez sentymentów. Ona rozdrapuje moje policzki do krwi.
Wracam do świata realnego. Co to było? Czyżby jakieś halucynogeny wzmocnione afrodyzjakiem? Wizje blakną, zacierają się w pamięci.