Przejdź do komentarzyChapter Twenty One
Tekst 21 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-07-22
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń295

Patrzał na odbicie w lustrze, lecz nie rozpoznał osoby, którą miał przed sobą. Pociągła twarz, ziemista cera, wystające kości i podkrążone oczy. Trudno uwierzyć, że człowiek może się tak zmienić w przeciągu, zaledwie dwóch tygodni.  Spojrzał na krótko przystrzyżone włosy. Były ukoronowaniem procesu, przez który przechodził. Początkiem nowego etapu i końcem pewnego rozdziału w życiu. Impulsywnie odwrócił wzrok, chociaż nie wyglądał źle, ale dobrze też nie – było inaczej.  Musiał podjąć próbę odnalezienia się w nowej rzeczywistości.

Czuł się jak więzień na przepustce. Wychodząc z zakładu fryzjerskiego, zastanawiał się w którą stronę pójść.  Był pieszo, znajdował się stosunkowo blisko domu. Spokojna okolica, z dala od centrum miasta nie miała zbyt wiele do zaoferowania, zwłaszcza o tej porze roku.  Postanowił udać się do parku w pobliżu jeziora, aby tego słonecznego dnia zaczerpnąć, choć trochę świeżego powietrza.

Siedząc na ławce odtwarzał w głowie rozmowę z wujkiem. Peter przeprosił go za bezpodstawne oskarżenia, więc złość kotłująca się przez ostatnią dobę wyparowała równie szybko, jak się pojawiła. W gruncie rzeczy, wcale nie dziwił się stryjowi, że wszędzie szukał winnych. Sprawa była bardzo zagmatwana i mogła rodzić poważne konsekwencje dla całej rodziny. Czy możliwe, że to Steve wpakował ojca w tarapaty? Jak amen w pacierzu. Peter łudził się, że nieszczęsny świstek wypadł mu z kieszeni, kiedy był w szkole… nadzieja nie ma końca, a wiara nie zna granic.  Jego kuzyn był w ósmej klasie, a wyższe roczniki nie miały wstępu do części budynku, w której było gimnazjum. Oliver z czysto technicznego punktu widzenia nie mógł znaleźć tej recepty.

Matthew zastanawiał się, czy był w stanie zaoferować jakąś pomoc.  Czy mógł zrobić cokolwiek? Sprawę prowadził nie tylko najbardziej szujowaty, ale i najskuteczniejszy detektyw w wydziale.  Miał wiele powodów, aby nie odpuścić.  W końcu mógł się zrehabilitować i przy okazji pogrążyć rodzinę, przez którą nabawił się bezsenności i wrzodów żołądka.  W tej sytuacji zawieszenie lub utrata prawa do wykonywania zawodu, były dla Petera względnie optymistycznymi wariantami.

Pomysł jak poznać szczegóły zajść, które zapoczątkowały nieszczęśliwy bieg wydarzeń, wpadł mu do głowy szybciej niż mógłby o to prosić.  Kilkanaście metrów dalej zobaczył parę nastolatków. Dziewczyna, która siedziała na kolanach postawnego blondyna mogła mieć, najwyżej szesnaście lat. Chłopak chodził do jedenastej klasy, a więc był rok od niej starszy. Matt o tym wiedział, bo doskonale znał nieopierzonego amanta.  Nazywał się Andrew Atkins i był młodszym bratem jego byłego, najlepszego kolegi – Carla, Jennifer – kobiety, z którą wdał się w zbyt bliską relację na ubiegłorocznej imprezie i Charlotte – najstarszej z czwórki rodzeństwa.  Andrew mógł być cennym źródłem informacji.  Pełnił funkcję kapitana drużyny koszykówki, w której Oliver był rozgrywającym.

Zależało mu na tym, aby spotkanie wyglądało naturalnie. Nie chciał, by odnieśli wrażenie, że się naprzykrza. Wstał, zawiesił wzrok na ekranie telefonu i luźnym krokiem udał się w miejsce, gdzie siedzieli.

– Cześć… – rzucił niby przelotem, nie zwalniając kroku.

Ku jego uciesze, nastolatek z entuzjazmem poderwał się ze spróchniałej ławki.  Jego partnerka nie podeszła.

– Siema Patterson! – odparł, dziarsko podając mu rękę. – Doszły mnie wieści… no, no niezłego bigosu narobiłeś!

Początkowo Matt nie miał pojęcia, o co mu chodzi.  Ostatecznie wywnioskował, że to aluzja do ciąży Jennifer.  Miał rację.

– Nie wiem, czy mam wam gratulować, czy lepiej nie – kontynuował, zmieniając ton głosu na bardziej żartobliwy. – Rodzice nawet ucieszyli się, że pojawi się nowy członek rodziny, tylko…

– Tylko nie z zięcia… – dokończył za niego Matthew.  Andrew nie potwierdził z grzeczności, ale to było dokładnie to, co miał na myśli.

– Wiesz… cały czas mają w głowie akcje, które odwalałeś z Carlem w liceum… od tego czasu przecież sporo się zmieniło. W końcu cię zaakceptują…

Matthew zastanowił się nad jego słowami. Sporo się zmieniło? Co dokładnie? Czy, aby na pewno zmieniło się cokolwiek poza tym, że los pokarał go chorobą? W szczególności przeanalizował ostatnie zdanie. Zaakceptują go? Prawdopodobnie Andy był jedyną osobą, która jeszcze nie postawiła na nim krzyżyka. Szczerze wierzył, że nie umyje rąk i weźmie odpowiedzialność za swoje czyny.  Skąd ta pewność?

– Myślę, że to nie powód, aby od razu biec do ołtarza, ale na pewno nie zostawię twojej siostry samej…

Nastała chwila milczenia. Matt uznał, że to odpowiedni moment, aby przekierować rozmowę na inny temat.

– Słyszałem o tym rozgrywającym z twojej drużyny… przykro mi.

Andrew westchnął z ubolewaniem.

– Taak… Oliver… niestety załatwił się tak na własne życzenie.

– Nie chorował na serce? – Matt sprytnie wykorzystał informacje od Petera.

– Podobno tak… – mruknął. – Pogotowie zabrało go z domu, ale tego dnia był na imprezie u Rebekki, … też tam wpadłem na  chwilę, ale zmyłem się jak zobaczyłem, co te dzieciaki odwalają…

Wprawdzie Andy to siedemnastolatek i dzielił go raptem rok od najmłodszych uczestników wspomnianego wydarzenia, lecz miał pełne prawo wyrazić się w ten sposób.  Był najbardziej roztropnym i ułożonym nastolatkiem jakiego Matthew kiedykolwiek poznał. Unikał nawet alkoholu. Funkcja jaką mu powierzono w szkolnej drużynie nie mogła przypaść nikomu innemu.  Nie tylko był wybitnym sportowcem, ale również niesamowicie inteligentnym i pracowitym uczniem, aspirującym do Ligi Bluszczowej, a więc wąskiej grupy najbardziej elitarnych uniwersytetów w Stanach. Przypominał mu trochę Ethana. Nie miał wątpliwości, że obaj odniosą w przyszłości zasłużony sukces.

– Właśnie! – dodał ożywionym głosem. – Spotkałem tam twojego kuzyna, tego na wózku… Steve, tak?

Matt w trybie natychmiastowym skoncentrował na nim sto procent swojej uwagi.

– Tak… jesteś pewien, że to  był on? – zapytał z wątpliwością.

– Tak. Był z takim chudym, małym chłopakiem w okularach… – To była wystarczająca charakterystyka najlepszego i jedynego przyjaciela Steve’a.  Wszystko się zgadzało, bo tego dnia jego kuzyn miał nocować u kolegi. Najwidoczniej w międzyczasie postanowili zabalować, oczywiście w tajemnicy przed rodzicami.

– Kojarzysz z kim tam byli? – dociekał gorączkowo.

– Steve rozmawiał głównie z Rebekką… to przykre ale strasznie się tam z niego nabijali – odrzekł. – Oczywiście nie z niepełnosprawności… – doprecyzował od razu. – Nie jest tajemnicą, że on ślini się do niej jak szczeniaczek… to największa zdzira w szkole, gorzej nie mógł trafić…

Dziewczyna, dotychczas biernie siedząca na ławce, impulsywnie podniosła wzrok, uważniej przysłuchując się ich rozmowie. Andrew udał, że tego nie zauważył.

– Taak… takich dziewczyn trzeba unikać jak ognia – zreasumował Matthew.  Wykazał się nadspodziewaną hipokryzją, bo wciąż umawiał się z Mią, która przecież wzorowo wpasowywała się w tę kategorię kobiet.

– A mężczyzn to już nie?! – Usłyszeli w oddali oburzony, kobiecy głos. – Jak kobieta jest puszczalska to należy się jej wystrzegać, a faceta… podziwiać?!

Matt i Andy wymienili się znaczącymi spojrzeniami.

– Nie to miałem na myśli… – bronił się Matt. Z jakiegoś powodu miał wrażenie, że złośliwa uwaga była wycelowana w niego.  Nie znał się z oblubienicą Andrew, więc raczej nie mogła powiedzieć tego w odniesieniu do jego osoby. A może Andy kiedyś, coś jej o nim napomknął? Matthew robił się coraz bardziej przewrażliwiony na swoim punkcie.

– Wywłoka, to wywłoka, niezależnie od płci… – podsumowała, automatycznie krzyżując ręce na piersi. Rozbawiony Andrew zwrócił się w jej stronę.

– Na szczęście twój mężczyzna jest chodzącym wzorem wszelkich cnót… – powiedział nieskromnie, uśmiechając się z przekąsem. Dziewczyna głośno zachichotała pod nosem.

– Wracając do imprezy – podjął na nowo Matthew, skutecznie przerywając młodzieńcze umizgi. – Czy myślisz, że Steve… razem z nimi, coś…

– Nie, nie sądzę – odpowiedział w okamgnieniu. – Wyszedł jeszcze przede mną. Nie mam pojęcia jakim cudem  w ogóle znaleźli się na tej imprezie i po co przyszli… na szczęście szybko się zwinęli.  Zabawa rozkręciła się trochę później…

– Wiesz skąd mieli towar? – zapytał Matthew bez ogródek. Andy cicho westchnął.

– Myślę, że każdy przyniósł coś z domowej apteczki… raczej nie mieli niczego mocniejszego… Oliver nie wiedział o chorobie… nikt nie wiedział i dlatego skończyło się, jak się skończyło…

– Szkoda chłopaka…– Krótkie zdanie  ucięło rozmowę.  Andrew wcisnął dłonie głęboko do kieszeni kurtki, nostalgicznie patrząc w przestrzeń. Chyba nie miał nic więcej do powiedzenia. Matt rutynowo skontrolował godzinę w telefonie.

– Nic… zbieram się, na razie – powiedział do nastolatka, podając mu rękę na pożegnanie.  Kiedy miał już odejść, Andrew pokrzepiająco klepnął go w ramię.

– Nie martw się – dodał mu otuchy. – Wszystko się ułoży… z moją siostrą i Carlem też, zobaczysz… – Chłopak patrzał na starszego kolegę z wyrazem głębokiego współczucia. Matthew odwrócił speszony wzrok. Czuł się nieswojo z wszechobecną empatią, która szturmowała go z każdej strony.

– Dzięki – odparł i niespiesznie poszedł  wzdłuż alejki prowadzącej do wyjścia z parku.



W domu wcale nie czekało go wytchnienie od kłopotliwych rozmów. Samantha Evans była chyba ostatnią osobą, której spodziewał się na kanapie w swoim salonie.  Kiedy stanął w progu, gwałtownie poderwała się z miejsca, jakby czekała właśnie na niego.

– Dzień dobry. Jakieś wieści o Audrey? – zapytał, patrząc wyczekująco.  Nie znał innego powodu, dla którego mogłaby się tutaj pojawić.  Kobieta się przywitała i odchrząknęła, nieśmiało patrząc  w jego kierunku.

– Niestety nie… – powiedziała ze smutkiem w głosie. – Dlatego twój tata zaoferował… ma znajomego…  – dukała.

Zachowywała się jakby wstydziła się, że zwróciła się do nich o pomoc. Niepotrzebnie. Cytując słowa Barstada: „Koneksje są zajebiście ważne…”. Matthew miał po dziurki w nosie przepraszania wszystkich wokół za to, że ich rodzina miała rozbudowane sieci pomocnych kontaktów.  Jeśli mogli dzięki nim ułatwić życie bliskim znajomym lub sobie – nikomu nic do tego, nie zamierzali się z tym kryć.

– Jasne, to dobrze, że możemy jakoś pomóc… – podsumował, jednocześnie uwalniając ją od krępujących tłumaczeń.  Samantha odetchnęła z ulgą.

– Taty nie ma? – spytał, odwracając się za siebie, jakby spodziewał się, że mężczyzna za chwilę do nich dołączy. Nie bardzo miał ochotę dotrzymywać jej towarzystwa. Bolesne skurcze żołądka, które trwały już od kilku minut sprawiały, że stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Myślał wyłącznie o tym, aby zażyć środki przeciwbólowe i położyć się do łóżka.

– Ma jakieś ważne spotkanie z klientem w kancelarii.  Zostałam tutaj, bo chciałam… Matt, nie mieliśmy okazji szczerze porozmawiać…

– Pani Evans – nieuprzejmie wszedł jej w słowo. – Samatho… – poprawił się szybko, zdając sobie sprawę, że niedawno przeszli na „Ty”. – Nie mam nic więcej do powiedzenia.  Uznajmy ten temat za zamknięty, dobrze?

Kobieta zmarszczyła brwi. Chłopak starał się tego nie pokazywać, ale był już mocno zdenerwowany. Spróbowała podejść go od innej strony.

– Wiem, że w ostatnim czasie sporo się dzieje. Dużo przeszedłeś… zorientowałam się, że jeszcze nie powiedziałeś nikomu o Jennifer… może chciałbyś o tym porozmawiać?

Matthew powoli wypuścił powietrze z ust. Poczuł się niezręcznie  Samantha wchodziła na grząski grunt. Skąd wiedziała o Jennifer? Prawdopodobnie Jennifer powiedziała o ciąży Audrey, a ona mamie, zanim wyprowadziła się z domu i ślad po niej zaginął. W żadnym wypadku nie zamierzał rozmawiać na ten temat z obcą kobietą.

– Nie, dziękuję… – Mięśnie wokół żuchwy mechanicznie się zacisnęły, sprawiając, że było słuchać cichy zgrzyt zębów.  – Poradzę sobie…

– Nie chciałabym żebyś popełnił mój błąd…

Zdanie zadziałało jak katalizator. Na powrót obudził się w nim podły mizantrop, czerpiący niepohamowaną satysfakcję z odtrącania życzliwych osób.

– Sam, trochę się zagalopowujesz… – warknął, zaczynając porywczo gestykulować. – Nie obraź się, ale twoje rady są zbędne.  Jesteś ostatnią osobą która powinna się o mnie martwić. Świetnie radziłaś sobie z tym przez dwadzieścia cztery lata, co się zmieniło? Nie jesteśmy rodziną i to się nigdy nie zmieni. Prawdę mówiąc… – nakręcał się – po waszym wyznaniu nic się nie zmieniło.  Moją matką zawsze była i będzie Jessica Patterson. Nigdy w swoim, zdecydowanie zbyt krótkim życiu nie dała mi odczuć, że nie jestem jej dzieckiem, a niewątpliwie dawałem jej ku temu wiele powodów. Zbyt wiele. Była zdolna do poświęcenia, do którego ty nigdy nie będziesz. Nie wiem czy zrobiła to z miłości do ojca, czy z innego powodu. Wychodzi na to, że była jebanym aniołem. Może weź z niej przykład i skup się na poprawie relacji z córką, która cię nienawidzi, zamiast przychodzić tutaj… w sumie po co? – przeszył ją wzgardliwym spojrzeniem. – Liczysz na to, że będziemy wspólnie spędzać święta, a latem śpiewać przy ognisku Kumbaya? Czego chcesz? Rozgrzeszenia? To nie do mnie!

Minęła dłuższa chwila nim Sam odpowiedziała.  Jej oczy wyraźnie się zaszkliły, ale dumnie przyjęła wszystkie ciosy, nie spuszczając głowy nawet na milimetr.

– Nie oczekuję, że mi wybaczysz… podjęłam taką decyzję, jaka wydawała mi się wówczas najsłuszniejsza. Wiedziałam, że twój tata lepiej cię wychowa, nawet samotnie i zapewni wszystko, czego ja nie byłam w stanie…

– Aaa… nie no, jak tak to spoko! Nie było tematu! Gorzej jakby trafiło na bezdomnego, co nie? – rzucił prześmiewczo.

Znów nastała cisza, w czasie trwania której Samantha się zamyśliła.

– Masz rację.  Niepotrzebnie próbuję zaklinać rzeczywistość – odrzekła ze stoickim spokojem. Następnie zabrała swoją torebkę i po prostu wyszła.

Matthew stał bez ruchu, ciężko oddychając. Nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć dlaczego zachował się w ten sposób.  Przecież ona chciała tylko porozmawiać. Ból był już nie do wytrzymania. Może dlatego się na niej wyżył.

– Kurwa! – przeklął na głos, wymierzając solidny kopniak w stojący na jego drodze podnóżek.



Nieznużenie powstrzymywał uporczywe drgania wątłego ciała, patrząc na swojego rozmówcę.  Co jakiś czas tracił wątek. Widział bezdźwięczne ruchy ust i nieustępliwe spojrzenie, domagające się odpowiedzi. Nie kontrolował upływu czasu. Nic już nie kontrolował, nawet własnych odruchów. Skupił osowiały i bezpłciowy wzrok na okrągłej musze, która beztrosko spacerowała po ramie łóżka.  Czy była prawdziwa? Nie był pewien, bo od kilku dni miał poczucie, że żyje w wyimaginowanym świecie, który stworzyła jego podświadomość. To było coś w rodzaju reakcji obronnej organizmu.  Żywot się toczył jak śnieżna kula pędząca po stromym stoku, a on stał z boku i obserwował wszystko w zwolnionym tempie.  Wyobraził sobie, że jest muchą, która z gracją przefrunęła z łóżka na biurko, a następnie ścianę, parapet, by w końcu wylecieć przez otwarte okno. Wszystko zajęło mniej niż dziesięć sekund. Gdzie doleci za kolejne pięć? A godzinę? Dzień lub dwa? Miała nieograniczone możliwości w przeciwieństwie do niego. Był w potrzasku. W dosłownym i przenośnym znaczeniu tego słowa.

– Steve? Jesteś  tu ze mną? – Dźwięk z powrotem się włączył i usłyszał głos ojca. Poczuł na ramionach jego silne dłonie.  Skinął głową, obserwując nieobecnym wzrokiem zaniepokojoną twarz. Jak długo z nim siedział? Po co w ogóle przyszedł i o czym rozmawiali, jeśli w ogóle można było nazwać to rozmową?

– To nie twoja wina – powiedział łagodnie mężczyzna, starając się uchwycić kontakt wzrokowy. – Nie umarł przez lek z tej recepty, to było coś innego…

– Pójdziesz do więzienia? – zapytał, ignorując wywód.  W jego głosie brzmiała czysta ciekawość. Nie strach, lęk, czy niepokój.  Ton wypowiedzi był oczyszczony z emocji.

– Nie, oczywiście że nie – odpowiedział Peter bez zawahania. – Musisz tylko mi powiedzieć jak to się stało. Znałeś  Olivera? Znalazłeś receptę i mu ją dałeś, tak?

Odpowiedziało mu milczenie.

– Kiedy będzie mama? – spytał kilkanaście sekund później, wytężając wzrok. Źrenice powiększyły się do rozmiaru pięciocentowej monety.  Zachowywał się pacjent w stanie postępującej katatonii.

– Jutro… – odrzekł, z coraz to większym przerażeniem monitorując jego stan. Chłopiec znów zagapił się na jakiś punkt w oddali.

– Mogę nie iść do szkoły?

Peter z wolna przesunął dłońmi po twarzy. Wyprostował się na drewnianym krześle, słysząc chrzęst zastanych kości. Od ponad czterdziestu minut starał się do niego dotrzeć. Trzy pytania, które zadał Steve to wszystko, co udało mu się z niego wykrzesać.  Sytuacja komplikowała się z każdą minutą.  Zegar tykał coraz głośniej, a wskazówki szybciej zmieniały swoją pozycję na okrągłej tarczy. Przyszła pora na bardziej radykalne kroki.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×