Przejdź do komentarzyZakopane
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaartykuł / esej
Data dodania2024-12-25
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń35

„Jestem normalny, jednak marzę, by nim naprawdę być” – czasem jeszcze tak myślę, gdy umysł podsyła przykre wspomnienia silnego stadium nerwicy. Setki razy uważałem swoje symptomy za ostatni mur obronny organizmu przed zwariowaniem. Obawiałem się utraty kontroli nad samym sobą. Pełen lęku wyczekiwałem, kiedy zamorduję najbliższych czy kogokolwiek innego, przez co w sądzie dowiedziono by mojej niepoczytalności lub winy i skończyłbym jako pacjent w pokoju bez klamek lub zasilił szeregi lokatorów więzienia. Żyłem tak, jakbym praktycznie cały czas odbywał wyrok. Przez kilkanaście lat pozostawałem mieszkańcem celi z okrutnym strażnikiem na karku, który mi dokuczał, a klucze do niej miałem ja sam. Egzystowałem w nadmiernym lęku, lecz teraz już wiem, że to nie on był problemem, tylko to, jak go interpretowałem. Gdy zrozumiałem, co mi dolega, wyszedłem na wolność i od tego czasu trzymam zdrowy dystans w stosunku do irracjonalnego krytyka. Jest nim mój mózg: niepoprawny czarnowidz, nieudolny reżyser oraz wieczny maruda.


A jak wyglądało moje życie, kiedy funkcjonowałem jeszcze pozbawiony tej wiedzy, której późniejsze zdobycie zagwarantowało mi zdrowszy byt? Pochodzę z Krakowa. Pięknego i często odwiedzanego przez turystów miejsca, gdzie można się schować przed Polską, oraz miasta, które wietrzę, gdy otwieram okno swojego pokoju. Przy dużym pechu można tu zostać poddanym skaryfikacji ciała, jeśli dorwą cię krakowscy mało rozumni nożownicy. Często „służą pomocą”, bo są w czołówce grup społecznych najczęściej pytających, czy masz jakiś problem. Pozabiegowe rany można śmiało przemyć naszą wodą z kranu, która podobno zajmuje drugie miejsce na świecie, jeśli chodzi o czystość mikrobiologiczną, wyprzedza nas tylko całe miasto-państwo Singapur. Jadąc taksówką w stronę SOR-u, da się odczuć, iż Kraków faktycznie bryluje w pierwszej trzydziestce najbardziej zakorkowanych metropolii świata. A po opatrzeniu, wracając do domu autobusem, można mieć na uwadze, że jest się pasażerem drugiej europejskiej najlepiej rozwiniętej komunikacji miejskiej. Tak, streszczając, widzę miejsce swojego urodzenia i obecnego zamieszkania. Ma wszystkie cechy potrzebne miastu, aby stworzyć w nim optymalne warunki do egzystencji nieidealnie szczęśliwego społeczeństwa.


Jestem owocem miłości wspaniałej pary: mamy, cierpiącej na zespół depresyjno-lękowy od 1997 roku, której przewrażliwienie kiedyś uratowało mnie przed ciężkim kalectwem, i zatwardziałego faceta, doświadczonego przez trudne dzieciństwo oraz świadomą walkę z komuną. Gdy miałem kilkanaście miesięcy, mieszkaliśmy na pierwszym piętrze, nad mieszkaniem psychicznie chorej kobiety. Miała nietypowe hobby, bo zbierała puste kartony, i podejrzewam, że sama nawet nie wiedziała po co. Któregoś dnia wybuchł u niej pożar, przez który tlenek węgla przedarł się do naszego mieszkania, podczas gdy ja, malutki, spałem w łóżeczku. Rodzice od razu zadzwonili na pogotowie, a ratownik medyczny po przebadaniu mnie orzekł brak jakichkolwiek objawów zaczadzenia. Powiedział też, iż jeśli moi rodzice chcą, to dla pewności mogą pojechać do szpitala, by wykonać mi dokładniejsze badania. I tak właśnie moja mama podjęła jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Pojechała tam, a na miejscu się okazało, że jednak doszło do zatrucia gazem. Gdyby nie jej czujność, dzisiaj byłbym upośledzony lub skończyłbym z ciężką wadą serca. To matczyne przewrażliwienie jeszcze wiele razy mnie zirytuje, ale wiem, że wtedy dało mi szansę na normalne życie. Pragnę jak najpóźniej doświadczyć tęsknoty za jej gadaniem. Moim marzeniem nie jest odejść szybciej od rodziców, ponieważ chciałbym oszczędzić im pochówku własnego syna, a sobie egoizmu.


Jeżeli chodzi natomiast o mojego tatę, to podejrzewam, że gdyby skazano go na wyrok śmierci za pomaganie Solidarności, to jego ostatnim życzeniem byłoby zapisanie się do partii komunistycznej, aby zabito chociaż jednego komunistę. Jest człowiekiem konkretnym, ale małomównym, dlatego tylko kilka razy ujawnił prawdę dotyczącą Lecha Wałęsy, i to na długo przed znalezieniem schowanych teczek. Wspomniał, że był on tajnym współpracownikiem służb bezpieczeństwa, inaczej komuniści nie zgodziliby się zasiąść przy okrągłym stole. W tamtych czasach tata przesadzał też z wódką, ale nagradzał nas za swoje picie pamięcią, bo zawsze miał na względzie to, iż jeśli chciał zacząć chodzić pijany i wszczynać słowne awantury z mamą, które my widzieliśmy, najpierw musieliśmy być najedzeni. W okresie mojego wczesnego dzieciństwa życie czasem dawało mi w kość, ale prawdą jest, że rzadko bywałem głodny. Zdecydowanie częściej od widoku pustej lodówki miałem przyjemność obserwowania mamy chodzącej po sąsiadkach w celu pożyczenia paru drobnych czy zabierającej domową elektronikę do lombardu. Rodzicie wypruwali sobie żyły, aby niczego nam nie brakowało, przez co chleb z masłem i cukrem był najrzadszym posiłkiem widzianym podczas ówczesnego, niełatwego dla nas okresu.

To właśnie tamte czasy zapoczątkowały u mojej mamy stany depresyjne. Złapała chwilę zadyszki, bo miała za dużo problemów, braków możliwości oraz widoku taty zapijającego przeszłość i teraźniejszość prognozującą przyszłość bez płatnych zleceń. Wtedy, nie będąc jeszcze nawet pierwszoklasistą szkoły podstawowej, zapamiętałem ją odpoczywającą przez większość dnia w pozycji nieboszczyka na łóżku. Widziałeś kiedyś zmarłą osobę, na chwilę przed jej pogrzebem, by się z nią pożegnać, zanim rozpocznie swoje wieczne spoczywanie pod ziemią? Leży na plecach, a dłonie przeważnie ma splecione, zastygłe przy mostku. Podobnie wyglądała wtedy moja mama, która parę tygodni wcześniej musiała pochować swoją rodzicielkę. Jej obniżony nastrój wymagał od niej wyłącznie spowolnionego oddechu, o jakim niektórzy marzą, a inni nie chcą nawet słyszeć. Wyczytałem kiedyś, iż każdy jest kowalem własnego losu, ale część osób na starcie dostaje lepszą kuźnię. Myślę, że to prawda. Ironicznie mogę napisać, iż pieniądze szczęścia nie dają, ale skąd my, biedaki, mamy o tym wiedzieć?

Kontynuując, jesteśmy typową rodziną pracy, w której przez większość czasu tata pełnił funkcję naszego głównego żywiciela, mama zajmowała się domem, a ja razem z młodszą o rok siostrą wczesny etap podstawówki przeskakałem na zmęczonych życiem domowych meblach. Jedno zdarzenie podczas takich harców najbardziej zapadło mi w pamięć. Gdy siostra oddawała się podłogowemu spotkaniu przy wyimaginowanej herbatce, aby obgadać, co nowego w społeczności Barbie, ja zapragnąłem odkrywać świat, wspinając się na najwyższe punkty topografii naszego pokoju. Niestety, wtedy kompletnie nie znałem praw fizyki, gdyż jeden zdobyty przeze mnie szczyt szafy, przeciążony moją wagą, runął w kierunku siostry. Skończyła z rozwaloną głową, obrażenia okazały się niegroźne, ale bez wątpienia trzeba było skorzystać z pomocy lekarza.

Tamten okres odznaczał się również nierzadkim darciem kotów pomiędzy nami. Nieraz sobie dokuczaliśmy czy walczyliśmy o przejęcie komputera, nad którym główną pieczę sprawował nasz starszy brat. Chwilowe zawieszenie broni następowało wtedy, gdy mogliśmy obserwować, jak pogrywał w tak lubianą przez całą naszą trójkę grę, którą była Warcraft II. Do tej pory czasem w nią gram, bo jest naprawdę świetna. Przypomina mi biedne, ale jakże szczęśliwe wczesne dzieciństwo, pozbawione niezdrowych lęków, i udowadnia, że kiepska grafika nie zawsze jest wyznacznikiem słabej produkcji.

Niestety, istnieje kolejny zapamiętany przeze mnie wyjątek potwierdzający tę regułę odnośnie do udanych szczenięcych lat i tyczy się tego właśnie jedynego brata, od którego jestem młodszy o dziesięć lat. Otóż grając na komputerze, robiłem wszystko, aby nie dopuścić do urządzenia siostry. Próba przejęcia przez nią myszki zawiodła, a siłę argumentu, jaką był fakt, iż teraz jest jej kolej, uważałem za bezzasadną. Chwilę później próbę mediacji rozpoczął brat, lecz negocjacje zakończyły się moją furią, nieprzemyślaną wariacją, której tak bardzo pilnowałem lękami przez część dorosłego życia. Podniosłem klawiaturę, aby od razu rzucić nią o komputerowe biurko, i następnie zacząłem krzyczeć histerycznie. Brat po mojej akcji podszedł do mnie, słyszałem wyraźnie jego kroki z racji żydowskiego parkietu, a następnie przyparł do ściany i ścisnął ręką za gardło w taki sposób, że jeszcze przez ułamek sekundy nie czułem pod stopami podłogi. Gdy puścił, wybuchłem płaczem i uciekłem do kumpla, aby, już u niego, stworzyć plan krwawej zemsty. Szczęśliwie skończyło się tylko na myśleniu. Poza tym jako dziesięciolatek miałem ograniczony arsenał broni przeciwko dorosłemu bratu. Wtedy moimi jedynymi supermocami były tabliczka mnożenia wykuta na pamięć oraz zjedzenie wielu paczek paprykowych chipsów bez puszczenia pawia. Wówczas nie zastanawiałem się nad swoimi myślami, po prostu przelatywały nieprzeanalizowane przez moją głowę. Przeżyłem jeszcze za mało wiosen, aby umysł mógł wytworzyć niezdrowe połączenia neuronalne. Brak wiedzy przez pewien czas mnie chronił.


Gdy byłem uczniem trzeciej klasy szkoły podstawowej, wspólnie z rodzicami postanowiliśmy, że po lekcjach będę już sam wracał do mieszkania. Znajdowało się na ostatnim piętrze starej kamienicy, której ściany wypełnione drobnymi gałązkami otaczały duże, wielokątowe podwórko. Droga do domu nie była długa, bo wynosiła około kilometra, lecz tyle wystarczyło, żebym zaliczył kolejny poziom samodzielności oraz dumy powoli ustępującej rutynie.

Podobnie to przebiegało z naszymi wyjściami na boisko pobliskiego parku. Tam zadebiutowałem jako amatorski piłkarz bezstresowo kaleczący piłkę nożną oraz kolana. Grę potrafiłem skończyć z kilku powodów: gdy padłem wycieńczony, mama miała dosyć wielogodzinnego oblegania tej samej ławki i chciała wrócić do domu albo kiedy właściciel piłki sam musiał wrócić na chatę. Innymi, równie ważnymi przyczynami były dobiegająca końca widna pora dnia lub liczba papierosów w paczce, bo rodzice dużo palą, zwłaszcza tata. Nakręcony sportem niekiedy zdołałem wynegocjować dłuższy pobyt na parkowym boisku, a jakiś czas później mama coraz częściej mnie zostawiała, aby sprawdzić, czy zdołam sam wrócić do mieszkania. Mediacje dotyczyły również wyżej wspomnianego podwórka, gdzie pierwszy raz zasmakowałem polityki; byłem aktywnym uczestnikiem wojen pomiędzy dzieciakami, zawierałem sojusze czy odkrywałem tajemnice sąsiadów zamieszkujących, jak się potem okazało, „kamienicę cudów”. Dałem radę. Opuszczanie w pojedynkę wyżej wspomnianych miejsc zagwarantowało z początku poczucie dumy, by już po kilkunastu dniach zrównać moje samotne, wypełnione delikatną radością powroty pod dom ze zwykłą czynnością dorastającego chłopaka, pozbawioną podskórnych skoków hormonów szczęścia. Wyjątkiem były przypadki usłyszenia przeze mnie mojego imienia dobiegającego po zachodzie słońca z obrzeży parku i okna mieszkania oferującego możliwość wyglądnięcia na sytuację geopolityczną podwórka. Dostawałem wtedy jakby żółte kartki od swojej mamy za znaczne przedłużanie gier czy podwórkowych intryg. (Szczęśliwie nigdy nie skończyłem z czerwoną kartką, przeważnie stawało na dyplomatycznym ochrzanie bez jakiegokolwiek szlabanu. Jedyną karą było jej milczenie przez parę minut po moim powrocie, które wywoływało u mnie delikatne napięcie). Musiała porzucać obowiązki domowe i wychodzić po mnie, ponieważ powiedziałem, że wrócę o ustalonej porze, a czasem to lekceważyłem.

Wówczas wielu rodziców borykało się z podobnym problemem, bo wtedy świat nie był jeszcze tak skomputeryzowany. Domowe problemy wybiegaliśmy, stres gasiliśmy chipsami, a gniew wyładowaliśmy na trzepaku lub piłce. Boiskowe monologi kolegów wciśnięte gdzieś między słupkami czy łapanie wspólnych chwil wytchnienia na gałęziach wysokich drzew podczas zabawy w rozbudowanego chowanego pełniły formę terapii. Nasze komputery były pozbawione internetu, a kieszenie mieliśmy wypełnione Tetrisem zamiast smartfonem oferującym odmóżdżenie. Moje pokolenie wyganiano przed dom, niestety teraz jest odwrotnie. Dzisiejsze dzieciaki zalogowały się do internetowej utopii, w której klasyczne przecinki zaczynają przegrywać walkę z hasztagami, a fizyczne uśmiechy zastępowane są białym zlepkiem pikseli.


Przyozdobiony tym prawdziwym suszeniem zębów nieustannie szukałem na boisku możliwości do gry. W okolicach czwartej klasy podstawówki, po namowie ławkowego kolegi, a obecnego (pierwszego, którego poznałem) przyjaciela, postanowiłem zapisać się do klubu piłkarskiego, aby zacząć trenować. Byłem bardzo podekscytowany tą decyzją. Wówczas picie mojego taty sprawiało znikome problemy rodzinie, a moje poważne konflikty z siostrą zostały zażegnane. Każda kolejno przeżyta wiosna zbliżała nas do siebie jako rodzeństwo. O ile dobrze pamiętam, to parę tygodni po mnie klubowe szeregi zasilił nasz znajomy, który był uczniem równoległej klasy w tej samej szkole podstawowej. Na początku znajomości nie przepadaliśmy specjalnie za sobą, bo łączyło nas tylko boisko. Zaprzyjaźniliśmy się kilkanaście miesięcy później, najwyraźniej do takiego poziomu naszej relacji musieliśmy dojrzeć. Trzeci kompan z mojej obecnej paczki często dzielił ze mną lekcyjną ławkę tej samej klasy, a kolejny, który był rok młodszy ode mnie – szkolny korytarz oraz ulicę zamieszkania. Piątego poznałem na swoim podwórku. Ostatniego, szóstego, przyjaciela odkryłem w człowieku, którego początkowo nie lubiłem. Uważałem go za jeźdźca bez głowy.


Po rozpoczęciu kariery piłkarskiej większość dni wyglądała podobnie. Zaczynałem od spóźnienia do szkoły, moje wychodzenie na lekcje przedłużało się przez obserwowanie półprzytomnego, leżącego w kuchni brata, który zarywał noce przez pożyczoną konsolę PlayStation 1. Rozumiałem go, ponieważ robiłem tak samo podczas weekendów. Gra kończyła się wtedy, gdy miałem dość albo nastąpiło przebudzenie taty gwarantujące odebranie mi pilota. Ze szkoły przeważnie wracałem od razu do mieszkania i jeśli czas pozwalał, zasiadałem przed ekranem komputera. Gdy grałem, zajadałem się zrobionym przez mamę obiadem, który czasem był oprawiony gradobiciem pytań o moje postępy w nauce. Jeśli tylko mogłem, zbywałem ją prostym „dobrze”, natomiast interweniować musiałem wówczas, gdy nadchodził czas wywiadówki, aby ustalić plan zatajenia kartki z ocenami przed tatą. Tak naprawdę cały proces mojej edukacji przebiegał po japońsku – jako tako. Podręcznik na kolanach uświadamiał mi, że wyblakła tapeta w pokoju jest niebywałym dziełem sztuki, które należy podziwiać, zwłaszcza gdy zakuwałem. Okres trawienia obiadu poświęcałem na dalsze komputerowe rozgrywki, a kilkadziesiąt minut później wychodziłem do klubu piłkarskiego, aby trenować piłkę.

Najbardziej w treningu uwielbiałem drogę powrotną. Trochę dziwne, prawda? Przecież wcześniej czerpałem frajdę z grania. Moja śmiałość nie opuściła pokaleczonego kamieniami boiska, które oprócz kaprysów pogody przyjmowało skapujący pot oraz krople kolanowej krwi, gdy te zaliczyły glebę przez „wiecznego” zawodnika. Było nim drzewo rosnące na środku bocznej strefy placu gry. Wyrosło do rangi boiskowego trolla blokującego strzały czy dośrodkowania, a czasem także faulującego, gdy ktoś operował piłką nad jego korzeniami. Kiedy pogoda doskwierała, służyło za schronienie. Zawsze stało, grało, pomagało, dokuczało czy chroniło, lecz nigdy nie oceniało. Żadnych rozkazów lub manipulacji; reszta zawodników myślała podobnie.

Najważniejsza była piłka, nieważne, jak zniszczoną ją miałem lub jakimi tanimi butami w nią kopałem. Czułem satysfakcję, bo przy wybieraniu składu temat kasy schodził na boczny tor. Wiedziałem, że część moich ciuchów przede mną nosił ktoś inny. Rodzice kupowali mi je w sklepie z odzieżą na wagę. Nie miałem im tego za złe, nawet gdyby ta informacja ujrzała wtedy światło dzienne. Dzięki boiskowym doświadczeniom zapominałem o czymś, co tak naprawdę zawsze będzie nieważne. Biedny z bogatym różnią się od siebie swoimi historiami, lecz obaj skończą pod tą samą ziemią, a droższe ciuchy nie strzelą więcej goli w porównaniu do tańszych. W rezultacie oba rodzaje strojów zostaną identycznie pobrudzone i bardzo prawdopodobne, że skończą jako śmiecie lub posłużą za szmaty do mycia podłogi. Obecnie rozumiem to tak dobrze, że przechodząc obok „ciucholandu”, nie powstydziłbym się wejścia do niego, jeśli na wystawie sklepowej znajdowałoby się coś ciekawego. Mało tego – ewentualnym zakupem pochwaliłbym się przyjaciołom, oni również tam czasem zaglądają.

Ówczesna bezsilność pilnująca granicy, którą sam utworzyłem, stanowiła zbyt silną barierę do pokonania. Nowy świat na klubowym boisku przywitał mnie natychmiastową oceną, która zaczęła rozwijać moje wewnętrzne zamknięcie. W szatni obierałem strategię, aby przebierać się jak najbardziej z boku, wolałem unikać rozmów. Najczęściej siedziałem blisko przyjaciela i szkolnego kolegi. Brak pewności siebie oraz drogich korków robiły swoje wyłącznie na klubowym boisku.

Pamiętam do dziś, jak dostałem po kuzynie piłkę, która pozostawiała wiele do życzenia. Miała już sporo oderwanych łat, przez co była bardzo lekka i wymagała częstego pompowania z powodu mikronieszczelności. Innej przez chwilę nie miałem, domowy budżet zabraniał kupna nowej. Podczas części treningu polegającej na oddawaniu strzałów zamożniejszy sprzętowo bramkarz, zirytowany jej „zmęczeniem”, odkopał ją tak, że poleciała jak najdalej od centrum placu ćwiczeń. Krzyknął do mnie, abym ogarnął sobie lepszą, bo tą ciężko jest grać. Faktycznie, w czasie lotu przez swoją niedowagę i sflaczenie traciła szybkość. Reszta trenujących nie zareagowała, ja natomiast tak. Odczułem przepełnienie wstydem oraz pieczenie okolic oczu, gdy próbowało się z nich wycisnąć parę łez. Dzięki wyszkoleniu się od małego w skrywaniu emocji za pomocą wewnętrznych ucieczek, nadających bieg również fizycznym podchodom, dzielnie temu zaradziłem. Skończyło się jedynie na lekkiej mgiełce. Atak nieprzyjemnych dreszczy zlekceważyłem, bo tego nie dałby rady nikt zobaczyć. Zaczerwienione spojrzenie zdążyło zniknąć podczas dystansu odbytego po piłkę. Zabolało mnie to bardziej niż chwila tortur w postaci szukania swojej wykopanej za kraty stadionu piłki, gdzie czekały już żądne krwi wysokie pokrzywy, oraz widmo utraty tejże szmacianki. Na szczęście nigdy nie straciłem tymczasowej zguby, a przy szukaniu pomagał mój przyjaciel. Cieszyłem się, gdy mogliśmy wspólnie trenować.

Od początku naszej znajomości należał do wąskiego grona osób, które mi i we mnie wierzą. Starałem się być dosłownie na wyciągnięcie jego ręki podczas treningu, aby podczas ewentualnego dobierania par przez trenera facet mógł nas połączyć. W szatni często zajmowaliśmy tę samą ławkę, a z podobnej często nie wstawałem, gdy graliśmy oficjalny mecz ligowy.

Najczęściej byłem rezerwowym, co mnie paradoksalnie uspokajało. Byleby zabrali mi szansę na pokazanie światu, jak mało miałem do zaoferowania, bo kiedy wszyscy chcieli się zaprezentować, to ja chciałem zademonstrować wielkie NIC. Najlepiej było przycupnąć jak najdalej od zasięgu wzroku trenera, przy samym rogu ławki rezerwowej, tam najefektywniej gospodarowałem rezerwami zszarganych nerwów. Niestety nikt nie posiadał takiej supermocy, abym definitywnie przestał kopać się po czole przez nadmierny stres. Wszystkie osoby, które mnie wspierały, jedynie w swojej najwyższej formie potrafiły dorównać sile leków psychotropowych, które tylko łagodzą objawy lęków i stresu. Są bodźcem do zmian, lecz nigdy zwieńczeniem autoterapii.

Moja rodzina cieszyła się, że trenowałem piłkę, i robiła dużo, by ułatwić mi piłkarską drogę. Czasem pijany brat z jego przyjaciółmi lubili udzielać mi dodatkowej lekcji motywacyjnej w naszej kuchni. Powiadali, że będą dla mnie wsparciem, a jeśli ktoś mi dokucza, będzie miał ich na karku. Takie rozmowy napędzały mnie do dalszych wysiłków, ale kosztem mojego zdrowia psychicznego, które szwankowało, gdy trenowałem w dużej grupie osób. Kiedy mnie wypytywano o to, czy ktoś mi dokuczał, mówiłem prawdę, bo na boisku faktycznie nikogo takiego nie było. Podczas treningów lub oficjalnych meczy prześladowały mnie nieśmiałość i introwertyczność, więc ewentualne użycie argumentu siły odpadało. Tylko ja mogłem im zaradzić, bijąc się z własnymi myślami. Oprócz braterskiej interwencji ciekawych lekcji, tyle że dotyczących historii Polski, udzielał mi również pijany tata. Jedyny pozytywny aspekt jego picia. Uczył świetnie, jakby naprawdę żył w tamtych czasach. Wyglądało na to, że chciał przekazać swoją tajemną wiedzę, abym mógł ją ogłosić całemu światu, gdy już szczęśliwie zostanę sławnym piłkarzem. Czasami jego opowiadania stawały się męczące, lecz bałem się odmówić słuchania. Teraz sobie myślę, że tym zachowaniem dodałem cegiełkę do swojej kulawej asertywności.

Wewnętrzne „ja” ustępujące „ich” presji społecznej na odniesienie sukcesu wyglądało coraz częściej jak heroizm.

Walka z samym sobą przez większość treningów powodowała szybsze bicie serca, i to nie tylko przez ćwiczenia wydolnościowe. Atak stresu powodował palpitacje, gdy podczas gry wewnętrznej ktoś podał mi piłkę. Na szczęście rzadko tak robiono, więc musiałem ją oddawać sporadycznie. Ból w czasie rozciągania wypadał mizernie wobec odczuć pojawiających się podczas treningów niespełniających odpowiednich kryteriów. Jakich? Romantyk powiedziałby: „Lubię deszcz, wtedy nie widać moich łez”, a ja mógłbym rzec, iż tylko podczas opadów potrafiłem pokazać swoje prawdziwe umiejętności. Kiepskie warunki atmosferyczne oraz okresy pomiędzy starym a nowym sezonem przyczyniały się do niskiej frekwencji trenujących, dzięki czemu mogłem rozwinąć skrzydła. Im mniej osób trenowało, tym lepszy się stawałem i tylko takie treningi sprawiały mi przyjemność. Zapewniały akceptowalną liczbę jakichkolwiek interakcji ze mną. Niekończące się żartobliwe teksty, obnażające mój kunszt piłkarski krzyki, a także śmiechy tolerowałem wyłącznie na boisku z drzewem. Wśród innych, rzadziej odwiedzanych placów gry, gdzie przez niezdrowy stres nie rozpoczynałem nawet rozgrzewki, takie docinki jedynie tolerowałem. W tych miejscach każda drwina powodowała u mnie uśmiech. Napędzała śmiech, który jak narkotyk uśmierzał ból, przyspieszał puls, a nadmierna potliwość występowała tylko podczas jego działania.

Być członkiem drużyny bez względu na to, czy dobrze kopię oraz jakimi butami uderzam piłkę – takie miałem marzenie.

Powyższemu zwiedzeniu wszystkich rodzajów muraw zawdzięczam poznanie siebie, więc większość powrotów z klubu była kilkunastominutową przerwą od myślenia nad stresotwórczymi problemami, do których należała duża część zaliczonych treningów. Z kolei zasiadanie po szkole przed komputerem, aby zagrać w Fifę, stanowiło przez chwilę ucieczkę przed wizją prawdziwego kopania, mającego nastąpić za kilkadziesiąt minut pod okiem szkoleniowca. Zakończone zajęcia potrafiłem przypieczętować powrotem do piłkarskich korzeni, jakimi było boisko naznaczone drzewem oraz wspomnieniami pierwszych dotknięć piłki, pozbawionych dotykającej mnie oceny. Droga prowadząca od klubu w jakąkolwiek stronę cieszyła bardziej niż tamtejszy wysiłek fizyczny.

Opuszczanie terenu placówki oraz ogólna świadomość zakończenia obowiązków na dany dzień wytwarzały krótkotrwałą powłokę ochronną, ale nie umiałem jej nazwać. Moje główkowanie, które między innymi podpowiadało mi obraz mieszkania bez komputera, musiało ustąpić pozytywnym odczuciom. Zaczynało się od zaprezentowania obrazu niedostrzegalnego gołym okiem dla innych, przedstawiającego mnie, gdy robię cokolwiek na swoich warunkach. Wybuch ciepła zapoczątkowany gdzieś przy mostku, a kończący się rozlaniem po całym tułowiu przedłużał beztroską jednoosobową projekcję. Ostatnie kadry filmu kończyły się międzyusznym szeptem: „Życie jest fajne, jutro będzie lepiej”. Czułem się cudownie, choć zdecydowanie ten stan trwał za krótko. Gdyby tylko dali radę zsyntezować środki tworzące milisekundowe kino marzeń do poziomu zawartości strzykawek, to miałbym na skórze więcej dziur od igieł niż tych, które są przeznaczone na cebulki włosów. Niestety, piękne odloty coraz częściej zostawały za mną przy wykonanych krokach, a mój chód pomału zaczął przedstawiać fałszywe stąpanie po ziemi. Trzeba było być sobą, czyli takim, jakim chciano, abym był, lecz przez swoją nadwrażliwość na wszystko uważałem, iż pokazana przez nich droga jest jedyną.

Miałem kilka ścieżek rozwoju i wszystkie prowadziły na stadion, bo naprawdę chciałem zostać piłkarzem, lecz musiałem to uczynić w taki sposób, aby przebrnąć niepostrzeżenie wokół ludzi idących ze mną. Marzenie wielu młodych chłopaków, a czasem jeszcze większe ojców tych przyszłych piłkarzy, którzy przez plakat Maradony wiszący nad łóżkiem potrafili snuć przed snem marzenia o mundialu, zakończonym zdobyciem mistrzostwa.

Moją piłkarską odmianę efektu sztokholmskiego dzielnie kontynuowałem do końca nauki w szkole podstawowej. Ostatnią klasę postanowiłem uczcić zakupem używanej konsoli PlayStation 2 za siedemset złotych. Każdy grosz otrzymany od rodziców odkładałem, aby po około roku oszczędzania spontanicznie zakupić jej używany egzemplarz w pobliskim lombardzie. Prawie do końca oszczędzania nie wiedziałem, kiedy wydam uzbierane pieniądze oraz co dzięki nim sobie sprawię. Czasami konsola wracała pod zastaw na kilkanaście dni, gdy tata miał „brak telefonów”, a mamie skończyły się sąsiadki oferujące możliwość pożyczenia kilkudziesięciu złotych. Przez chwilę również potrafiłem doświadczyć problemu bogaczy polegającego na niemożności podjęcia decyzji, jakiej technologicznej nowince poświęcić swój czas: konsoli czy komputerowi. Los bardzo rzadko potrafił spłatać figla i zostawić obie niezastawione elektroniki przy życiu pod naszym dachem. Takie bogactwo trwało jednak krótko. Zapominałem o tym stanie rzeczy po treningach, gdy puszczałem sobie krótkometrażowy, jednakże wysokobudżetowy film jednego aktora. Wyobraźnia pozwalała na wielokrotne budowanie i burzenie tego samego miasta pozbawionego lombardów, więc zabawy przy komputerze czy konsoli miałem bez liku. Im dłużej oglądałem swoje życie przez pryzmat dwóch stron gałek ocznych, tym bardziej mój umysł odgrywał rolę ulegającego presji kamerzysty. Coraz częściej obiektyw kamery pokazywał pomieszczenie, w którym zostaję zaprezentowany jako nowy nabytek piłkarskiej potęgi, po czym przekierowywał się za ścianę obok, aby pokazać społeczeństwu tę samą osobę zawieszającą korki na kołku.

Pomimo wielokrotnego kameralnego zrywania kontraktu, urywania kilku stron czy dopisywania aneksu postanowiłem zostać uczniem gimnazjum mistrzostwa sportowego. Fundamentem tejże decyzji było po prostu pójście w ślady dwójki szkolnych kompanów, różniących się od siebie na ten moment historii siłą relacji ze mną. Z racji kontynuowania naszych karier piłkarskich ta decyzja była świetnym wyborem. Przynajmniej tak myśleliśmy. O ile moja wizja zmiany otoczenia napawała niepewnym optymizmem, to myślenie nad dalszą karierą nieustannie mnie deprymowało.

W oczekiwaniu na nowy etap edukacji próbowałem się przekonywać, iż zaszczyt bycia uczniem szkoły sportowej podniesie morale, które miało zagwarantować śmielszą walkę o siebie podczas treningów. Rozmowa z samym sobą bez udziału osób trzecich poskutkowała podtrzymaniem decyzji, pomyśleliśmy, że damy radę, niech los czyni swoją powinność. Może jakimś cudem tytułem nowego rozdziału tej historii będzie wielokrotnie powtarzane zdanie przez schowanego za czołem lektora aktywnego w drodze powrotnej po z treningu? Duma rodziców miała stanowić dodatkowy motor napędzający moją motywację. Nadanie takiego kierunku sprawom pozwoliło mi zająć pierwsze miejsce spośród najlepiej rokujących dzieci. Na papierze przedstawiałem się najwyborniej. Gimnazjum sportowe przekonywało lepszą renomą niż przyszła rejonówka siostry czy liceum brata, który musiał przerwać naukę z przyczyn niezależnych od siebie, więc opuścił konkurs, mogąc liczyć na zrozumienie rodziców. Mój wybór pozwolił mi również zająć wysoką lokatę wśród całego kuzynostwa od strony taty, bo czasem odnosiłem wrażenie, że licytował się ze swoim rodzeństwem, czyja pociecha osiągnie więcej. Przy tym wszystkim musiałem pamiętać, aby nie opuścić się w nauce i zwracać uwagę na, według niego, dwa najważniejsze przedmioty: język angielski oraz matematykę. Teraz sobie pomyślałem o ich przydatności, bo zaradny piłkarz musi umieć liczyć pieniądze i udzielać obcojęzycznych wywiadów.

Wewnętrzna inspiracja zaciągnięta z kartek ruchomego scenariusza oraz zewnętrzna motywacja zbudowana na kopaniu piłki przy aprobacie domowników miały zostawić bojaźliwego Damiana, aby zrobić miejsce jego pewniejszej siebie wersji. Przy linii końcowej następuje zmiana: na boisko wchodzi głodny gry zawodnik przy wspierającym poklasku, a nieśmiały chłopak, który został zmieniony, nawet nie wstał z samego końca ławki rezerwowych. Nikt nawet nie odczuł braku jedenastego piłkarza, bo ten tak brylował w swojej niewidoczności. Nowa szkoła, lepszy ja, więc próba tworzenia agresywniejszego bohatera wiecznie przerywanego filmu miała wyprodukować wyśmienitego piłkarza. Niestety, nic się nie zmieniło poza awansem do kolejnego etapu samodzielności, bo na lekcje musiałem dojeżdżać tramwajem.


Swój marazm kontynuowałem w placówce oświaty, która miała kilka udogodnień. Przykładowo wielodniowa nieobecność spowodowana turniejem sportowym regularnie stanowiła powód napisania usprawiedliwienia pozytywnie rozpatrzonego przez wychowawcę. Opuszczenie paru ostatnich lekcji na rzecz treningu nie stanowiło kłopotu, a ocenę semestralną i końcową z wf-u wystawiali trenerzy naszych klubów. Paradoksalnie ta szkoła była pozbawiona tego przedmiotu. Brzmi sensownie, bo niby czemu mamy się w niej pocić, skoro robimy to po zajęciach szkolnych w swoich obiektach sportowych. Początkowo uważaliśmy, że na tym etapie naszych karier ciężko by było podjąć lepszy wybór. Cała nasza trójka wylądowała w klasie ogólnosportowej. Dzieliliśmy ławki z przyszłymi piłkarzami, tenisistami, jednym szachistą, strzelcem, a nawet jeźdźcem.

Najbardziej zapamiętałem słynną polską tenisistkę, którą widzieliśmy na lekcjach najrzadziej. Wyróżniała się swoimi usprawiedliwieniami, oznajmującymi absencję spowodowaną turniejem w USA. Jej co chwilę nowe buty byłoby ciężko dostać u nas, bo swoim krojem i tym, że błyszczały mocniej od reszty, nie umiały wtopić się w korytarzowy wybieg mody. Dzięki niej oraz wieczornym telewizyjnym wiadomościom postrzegałem Stany Zjednoczone jako eden. Wystarczyło zabrać bagaż życiowych doświadczeń, cele zapisane na kartce, po czym wsiąść w samolot. Przed amerykańskim lotniskiem zamówić taksówkę, która miałaby obrać kurs na „gdziekolwiek”, ponieważ spełnianie marzeń za sprawą swojej ciężkiej pracy jest tam wszędzie możliwe. Jako sportowiec miałbym ścieżkę kariery wyłożoną czerwonym dywanem zasypanym dolarami, a stojący po obu jego stronach tłum biłby się długopisami o mój autograf. Tak to wtedy mniej więcej widziałem, poza tym, wnioskując po rozmowach w ostatnich ławkach podczas lekcji, nie tylko ja. Dzięki mojemu wewnętrznemu reżyserowi mogłem doświadczyć projekcji pozytywnego slajdu obrazów kariery, którą często przerywano dzwonkiem. Czasem też szturchał mnie któryś z domowników, gdy marzyłem ze słuchawkami na uszach przy komputerze. Najrzadziej film próbowałem odtwarzać podczas treningów. Wiele razy, będąc pasażerem samolotu, musiałem natychmiast z niego wyskakiwać, aby wylądować na szkolnym korytarzu, usiąść przed domowym talerzem wypełnionym obiadem czy odkopać piłkę, którą mi podano. Po kolejnej stopklatce, gdy już wróciłem do szkoły, wyczuwałem niedobór tlenu oraz nutkę chloru, gdyż obok naszej klasy utworzono drugą, o profilu pływackim.

Tamtejsze szkolne korytarze zawsze były zatłoczone, pomimo wielu zwolnień z lekcji pozwalających iść potrenować lub wziąć udział w zawodach. Podobno gdzieś pod szkołą znajdował się basen, na który uczęszczali, ale stopień jego tajemniczości przypominał amerykańską Strefę 51. Przypuszczalnie istniał, lecz jako przyszły piłkarz nigdy go nie ujrzałem, tylko o nim słyszałem. Czasem mogłem poczuć dowód potwierdzający jego istnienie od uczniów, którzy po pływaniu (nie)umyślnie zlekceważyli prysznic. Trochę ich rozumiałem, ponieważ umycie się na terenie jakiejkolwiek szkoły uważałem, zwłaszcza z moim typem osobowości, za szczyt odwagi, więc nigdy tego nie zrobiłem. W mojej klasie było tylko pięć dziewczyn, natomiast w drugiej, pływackiej, sytuacja wyglądała odwrotnie. Te pływaczki przyprawiały męską część szkoły o szybsze bicie serca, miękkie kończyny i nadpotliwość. Jeśli takowe objawy stresu powstawałyby wyłącznie z winy wysportowanych nóg, wyrzeźbionych przez pływanie, który zatrzymywał im czas oraz mój wzrok na nich, to chciałbym zawsze tak „cierpieć”.

Okres gimnazjum stał się dla mnie czasem dorośnięcia do pewnych spraw, więc między innymi przestałem już uważać dziewczyny za wybryk natury, a zacząłem widzieć w nich coś więcej niż tylko osoby niewiedzące, czym jest spalony. Niestety zrozumienie tego nie wystarczyło, aby przemóc się do rozmowy damsko-męskiej. Nawet gdy los próbował podsunąć mi którąś z nich pod nos. Moja pierwsza miłosna relacja zaczęła się, gdy siedziałem chory w domu. Teoretycznie pierwszy taki kontakt nawiązałem, będąc jeszcze uczniem wczesnej klasy szkoły podstawowej, bo pewna dziewczynka ciągle kradła mi zeszyty tylko po to, aby wypełniać je szóstkami, ale nie odwzajemniłem jej fascynacji. Być może z powodu braku umiejętności jakiegokolwiek pisania, ogromnej nieśmiałości czy postrzegania wtedy jeszcze uczennic jako niepotrzebnych nam, facetom, przedstawicielek drugiej płci. Dokładnej przyczyny już nie pamiętam. Natomiast ta gimnazjalna przygoda była już poważniejsza i aby jej posmakować, musiałem zachorować.

Uwielbiałem mieć gorączkę, być chorym, gdy trwały lekcje. Dokładniej mówiąc, to nagłe zwolnienie z jakichkolwiek obowiązków szkolnych spowodowane chorobą sprawiało, że pod moją skórą rozlewał się hormonalny koktajl szczęścia i łaskotał mnie gdzieś na wysokości brzucha. Dostawałem gorączkowych dreszczy, ale oprócz nich doznawałem także tych przyjemnych, krótkotrwałych, przechodzących przez całe ciało. Pojawiały się wraz z myślami ilustrującymi mój plan zajęć słodkiego lenistwa. Okres choroby przeważnie przesiedziałem przed komputerem, który oferował już sieć internetową. Dla domowników był to technologiczny krok do przodu, dzięki wówczas superszybkiemu łączu o prędkości 128 kilobitów na sekundę. Przy dobrych wiatrach potrafiłem mieć jeden film po około trzech godzinach ściągania. Internet nie oferował wtedy zbyt dużo, ale i tak było co robić, zwłaszcza dla nowicjusza. Błądzenie w sieci pozwoliło mi odblokować kolejne cechy mojej postaci. Przykładowo dzięki temu poznałem swojego ulubionego artystę muzycznego, którego słucham do dziś. Początki ściągania na komputer teledysków każdego utworu puszczanego przez usunięty już kanał Viva przerodziły się w pasję. Ciekawe, że moje hobby zacząłem przy tym sprzęcie i to samo ustrojstwo je zakończyło. Dodatkowo zapragnąłem odkrywania nieznanego terenu, za który uważałem świat kobiet, a jego zgłębianie rozpocząłem za pomocą popularnego wtedy komunikatora internetowego Gadu-Gadu. Męczące podczas choroby drobnoustroje urządziły sobie we mnie schadzki, wymagające mojej izolacji od świata oraz interwencji ze strony koncernów farmaceutycznych. Najlepszym panaceum na wspomniane odosobnienie stało się napisanie do jakiejś dziewczyny. Niestety, w godzinach porannych było ich jak na lekarstwo z powodu szkoły oraz słabej technologii. Życie wówczas wymagało statusu offline, jeśli przebywałeś poza domem, więc odpisanie mi pod szkolną ławką przy użyciu internetowego komunikatora odpadało.

Moje pierwsze zagajania do dziewczyn szły topornie. Lubiłem udawać lesbijkę, aby wyciągnąć od nich fotki. Wtedy to było wciągające, a czasem śmieszne, ale po krótkim czasie mi się znudziło. Niestety, niektórzy obecni użytkownicy sieci zyskują subskrybentów przez głoszenie nieprawdy, kreując fałszywy obraz siebie samych. Jak widać, nie tylko papier przyjmie wszystko, lecz również klawiatura. Po wielu szkoleniach stałem się bajerantem, a dziewczyny, które były skore do pisania ze mną, udowadniały to poprzez podsyłanie swoich zdjęć lub prowadzenie długich rozmów, przerywanych wyłącznie na posiłek, łazienkę lub sen. Ostatecznie większość znajomości jakiś czas później umierała. Powodów było wiele: zobaczenie się na zdjęciach, moja introwertyczność, znudzenie czy rozszyfrowanie mnie, iż nie jestem lesbijką.

Kolejna dziewczyna, którą zaczepiłem, miała podobną sytuację, gdyż tak samo jak ja siedziała chora w domu i musiała opuścić parę dni lekcji. Iza ciekawie pisała, jej literki bez wątpienia mnie uspokajały. Zapominałem chociaż na chwilę o powrocie do tramwaju odsyłającego mnie na szkolne perypetie. Jednakże, pomimo wciągających rozmów z nią, tę znajomość traktowałem jak każdą inną. Takie rozmowy pozwalały mi przeżyć okres domowej rekonwalescencji i często od naszych zdjęć zależało, jak długo trwały. Nie chciałem wyjść na powierzchownego dupka, więc o jej zdjęcie poprosiłem po jakimś czasie. Uznałem to za formalność. Miałbym powód, by się rozłączyć, bo pewnie była brzydka jak listopadowa noc. Byłem „dżentelmenem”, więc jeśli jakaś dziewczyna po pokazaniu swojej twarzy nie przypadła mi do gustu lub mnie znudziła, to urywałem z nią rozmowę i ją banowałem. Ileż zaoszczędziłbym czasu, gdybym miał wówczas większą pewność siebie, i w pierwszych zdaniach rozmowy prosił te brzydkie laski o zdjęcia. Mógłbym wtedy kończyć relację bez słowa - niegodziwe zachowanie uświęcone niechlubnym przywilejem Internetu. Na szczęście to działało również w drugą stronę, gdy ja też czasem, według niektórych dziewczyn, okazywałem się za brzydki i zbyt nudny do dalszej konwersacji. Druga strona medalu była częstsza.

Jestem również sentymentalny i lubię czasem przeglądać stare zdjęcia oraz filmy mojej paczki, dzielnicy lub miasta. Im starszy byłem, tym bardziej nie lubiłem oglądać czy słuchać siebie. Przechodziły mnie ciarki wstydu, gdy tylko się widziałem. Wyraźne słyszenie swojego niewyraźnego mówienia litery „r” nie podnosiło własnego ego, a ujrzenie własnej brzydoty tylko umacniało moją chęć zamknięcia się na świat.

Lubiłem też czytać archiwum rozmów powstałych za czasów bycia uczniem gimnazjum, lecz niestety te pliki zaginęły bez śladu. Bardzo mi zależy na ich odzyskaniu. Dlaczego? Chciałbym przeczytać jeszcze raz wszystkie rozmowy z kimkolwiek oraz wyżej wymienioną Izą, która zauroczyła mnie po wysłaniu swojego zdjęcia. To było najpiękniejsze kobiece ujęcie ujrzane przeze mnie w moim wtedy niepełnoletnim życiu. Zobaczenie jej postawiło emocjonalną wisienkę na torcie tejże relacji. Czasem myślałem, że piękna dziewczyna może być tylko taka, która wyłącznie pachnie i ślicznie wygląda, a adoracja jest zamykaniem podawania w wątpliwość pytania, czy da się z nią porozmawiać nie tylko o „ładnej pogodzie”. Ona na nowo napisała definicję blondwłosego, jasnookiego piękna. Postrzegałem ją jako idealny obrys światła docierającego do oczu, które finalnie szalało po moich neuronach. Niebieski w jej wypadku oznaczał kolor tęczówek, a nie informację o wypełnionej samą wodą głowie, którą kochała. Okazało się, iż Iza chodziła do klasy ogólnopływackiej, równoległej z naszą klasą w tymże gimnazjum sportowym. Trenowała triathlon, dzięki któremu wypływała, wyjeździła oraz wybiegała piękną sylwetkę. Los mi ją zesłał, abym nie przespał kilku kolejnych nocy, a dzięki mózgowi, który zainspirował się tą znajomością, zainscenizował piękne wizje przyszłości. Mój umysł dostarczył do rąk scenariusz, który mogłem edytować w dowolnym momencie. Zatrzymanie akcji filmu, by wprowadzić coś nowego, nie stanowiło większego wyzwania. Między innymi byliśmy parą, która kochała się za nic. Nagle spacerowaliśmy pod rękę do kina, a zamiast wszczęcia kłótni woleliśmy pójść drogą kompromisu. Chwilę wcześniej zatrzymywaliśmy czas długimi spojrzeniami sobie nawzajem w oczy, a obraz wokół tracił na wyrazistości, oprócz tęczówek i źrenic tej drugiej osoby. Gdzieś pomiędzy powyższymi wspólnymi chwilami wśród paczki przyjaciół, mówiąc coś głośno do wszystkich, śmiała się tylko nasza dwójka, a reszta patrzyła bez zrozumienia.

Te noce były jednymi z najpiękniejszych tragedii w moim życiu, bo odczuwałem pewien rodzaj stresu, który nagradzano mi uniesieniami z moją przyszłą żoną. Za każdym razem na myśl o niej serce kształtem przypominającym ludzką pięść otwierało rękę wypełnioną motylkami, a ich szybkie trzepotanie skrzydełek czułem w całym ciele. Uderzenia gorąca próbowały dorównać tętnu w szybkości powtórzeń. Niestety, im bliżej było wyzdrowienia, tym bardziej życie deptało moją wyobraźnię. Niepoprawny romantyk, którym stawał się mój umysł po zmroku, zaczynał ulegać presji społecznej. Tylko jakim cudem ten dżentelmen z filmu miałby się zdobyć na odwagę, aby urzeczywistnić swoje pragnienia i zagadać do niej w tym prawdziwym życiu?

Zadanie było ułatwione, bo ona również należała do osób skrytych. Wspominała przez internet, że do mnie nie podejdzie, ale będzie otwarta na mój ruch. Pewnie już się domyślasz, jak postąpiłem. Największą frajdę odczuwałem, gdy zabrzmiał dzwonek, który kończył moją ostatnią lekcję danego dnia zajęć. Wystarczyło jeszcze zbiec po schodach, aby udać się na najniższą kondygnację szkoły w celu zmiany butów i włożenia kurtki. Manewr wtargnięcia uczniów do szatni wyglądał jak złapanie sardynek do sieci rybackiej. Było ciasno, powietrze, które nierzadko śmierdziało chlorem, robiło się gwałtownie cieplejsze od wydychanego dwutlenku węgla. Czasem gniłem pomiędzy ściśniętymi uczniami, z którymi przez chwilę tworzyłem fizyczną całość; wyglądaliśmy jak kolejny etap produkcji parówki czekającej na opuszczenie taśmy produkcyjnej.

Po wyjściu z fabryki uproszczonej indoktrynacji (serio tak myślę) kolejny raz odczuwałem zrzut wewnętrznego balastu uwierającego mnie gdzieś pod płucami. Tym ciężarem była między innymi nauczycielka grozy od chemii – już dzisiaj mnie nie uśmierci swoimi pytaniami. Minęła się z powołaniem, powinna uczyć fizyki, bo tylko ona w tej szkole potrafiła zakrzywiać czasoprzestrzeń na zasadzie przemiany czterdziestu pięciu minut w wieczność.

Szkolną niedogodnością nazywałem też psucie powietrza protekcjonalnym „bananowcom” ze starszych roczników i nerwów wychowawcy swoim chodzeniem wokół ławek podczas lekcji. Tak go tym denerwowałem, że musiał raz kiedyś o tym naskrobać w świadectwie pod ocenami: „Uczeń chodzi po klasie”. Ale najważniejszym, a zarazem najsmutniejszym stresotwórczym czynnikiem był ten, którego najbardziej pragnąłem. Niestety (i na szczęście) wśród szkolnych korytarzy efektywnie unikałem Izy. Nigdy z nią nie porozmawiałem w tym prawdziwym życiu, nasza znajomość była tylko wytworem klawiatury oraz pikseli nadających bieg wyobraźni. Gdybym tylko mógł cofnąć czas, zachowując przy tym obecny poziom śmiałości, tobym zagadał, bo tak bardzo chciałem być jej wszystkim – każdą odmianą czasu, nawykiem, wspólnym oddechem, osobliwością zdarzeń i czym popadnie, co uczyni nas szczęśliwymi. Leżąc lekko spocony pod kołdrą swojego pokojowego łóżka, zachowywałem klasę, gdy myślami odprowadzałem ją do domu, lecz po otwarciu oczu miałem przed nimi jedynie tę lekcyjną, z której na zakończenie zajęć wychodziłem jak najszybciej, abym mógł uciec przed Izą.

O mojej słodko-gorzkiej „bezsenności” nikt nie wiedział, przemilczałem ją. Fakt, jakim była nieudana relacja z samym sobą, poskutkowała daniem kosza Izie, co uznałem za słuszne. (Serce nie sługa. Czasami umysł zachowuje się jak serce – nie jest niczyim sługą, więc przy każdym jego kaprysie miejsce nagrywania filmu doznawało trzęsień ziemi). Podejrzewam, że oznajmienie światu, jak bardzo jej chciałem, lecz mieć nie mogłem, pogłębiłoby moją osobowość. Musiałem zniknąć po cichu, by się ratować. Dokładnie nie pamiętam, w jaki sposób skończyła się ta znajomość, ale myślę, że prawdopodobnie pisałem coraz rzadziej, przez co oboje o sobie powoli zapominaliśmy. Bardziej ja, bo zapewne ona adoratorów mojego pokroju miała na pęczki, więc jej było łatwiej. Mijaliśmy się na szkolnym korytarzu w taki sposób, że tylko ja ją widziałem. Wolniejszym w czasie, ale efektywniejszym było natomiast tworzenie innych relacji oraz utrwalanie już powstałych, zapoczątkowanych na korytarzu szkoły podstawowej z osobami, dzięki którym chociaż przez chwilę świat stanowiący pejzaż dużej wojny ustępuje miejsca obrazowi małej, nieszkodliwej przepychanki.

Im dłużej udawałem człowieka zakopującego dziurę wypełnioną przeciwnościami losu, tym częściej moje zachowanie nie wyglądało jak strzał piłką do bramki. Ilustrowało raczej tamowanie ran postrzałowych własnych kolan. Każdy kolejny dzień ukazywał upadający sens obecnej, obranej przeze mnie drogi. Moja niedoszła żona o mnie zapomniała, bo nieodbytego ślubu nie poprzedziłem żadną prawdziwą rozmową. Grupa towarzyszy poznanych przy klasowych ławkach i na korytarzach szkoły podstawowej również pomału zaczęli myśleć, żeby opuścić gimnazjum sportowe. Właściwie wszyscy zaczęliśmy to robić, tylko każdy z innej pozycji.

Mieszkaliśmy kilkaset metrów od siebie. Ustaliliśmy, że na tramwaj będziemy chodzić razem, ale wyjście poprzedzaliśmy chwilowym przeczekaniem u tego, który mieszkał pośrodku. Generalnie wszyscy najbliżsi przyjaciele mieszkali w promieniu dwóch kilometrów ode mnie. Wtedy mobilność transportowa potrafiła przez chwilę oddać wyższość jej ruchowej odmianie, lecz niestety finalnie obie z nich ulegną internetowej infostradzie prowadzącej reklamę lenistwa, podwójnych standardów i rozdawnictwa.

Podejrzewam, że dożyję czasów, w których ludzie cierpiący na świadomy zanik mięśni będą prosili technologię, aby ich wyręczyła w nicnierobieniu. Przeżuwanie jedzenia przez robota dla człowieka, by on je tylko połknął, bo nie chce się mu gryźć, brzmi niesmacznie. Szanse na to są bardzo nikłe, ale nie zerowe. Sikanie we własne spodnie przed kamerą telefonu, aby zaliczyć tiktokowe wyzwanie, wygląda jeszcze bardziej niedorzecznie. Natomiast stan technologii, w czasie gdy cała trójka wyjście pod przystanek poprzedzała chwilowymi posiadywaniami u jednego z nas, na razie raczkował, więc nauczyliśmy się trafiać do większości celów bez istniejącej wtedy nawigacji, według której idąc, można było trzymać lekko ściśniętą dłoń.

Zanim dotarliśmy pod drzwi mieszkania położonego prawie centralnie pomiędzy pozostałymi dwoma, musieliśmy przejść przez podwórko o długości kilkudziesięciu metrów. Płytki chodnikowe wyglądały tak, jakby krety urządzały pod nimi wyścigi, zaś popękany tynk ścian przedstawiał bitwę bluszczy z zabitymi pająkami o to, czyje skamieliny lepiej go przyozdobią. Doniczkowa ziemia oraz podokienny ogródek przyprawiony niedograbionymi kapslami czy kawałkami szkła po piwie oddawały pamięć setkom podwórkowych libacji.

Ustalone przez nas miejsce zbiórki stanowiło chwilowe remedium na stres, tęczę w szklance wody, a niekiedy pokój przesycony napięciem. Czasami świadomie tworzyliśmy podbramkowe sytuacje wymagające nerwowych reakcji. Błyskiem geniuszu nie nazwę rozwiązywania zadań domowych u klasowego kolegi na chwilę przed wyjściem do szkoły. Za przebłysk natomiast uważam moment, który przypominał nam o zbliżającym się tramwaju, więc trzeba było natychmiast zwijać manatki. Nasza linia przyjeżdżała tylko trzy razy w ciągu godziny, więc ostrożny pośpiech często towarzyszył przedlekcyjnemu przepisywaniu zadań na podłodze. Po zajęciu jednego z wagonów wierzyliśmy, że los się do nas uśmiechnie. Chcieliśmy, aby sprawy obrały zły kurs w postaci wykolejenia tramwaju, jakiejś kolizji czy ataku kosmitów pod warunkiem, że napiszą nam usprawiedliwienie. Wszystko, byleby opuścić dzień szkoły.

Przez ten cały okres bycia uczniem gimnazjum sportowego zdarzyło się faktycznie z dziesięć awarii, które zatrzymały tramwaj gdzieś pomiędzy przystankami. Za każdym razem nie daliśmy rady dotrzeć na lekcje, nawet jeśli wymuszony postój miał miejsce kilkaset metrów od celu, a reszta trasy z buta zajęłaby maksymalnie dziesięć minut. Tutaj byliśmy zasadniczy – awaria komunikacji w każdym wypadku uniemożliwiała proces dalszego kształcenia. „Mamo, zadzwoń do MPK, jeśli mi nie wierzysz” – to zdanie było niczym as z rękawa, ponieważ rodzicielka zawsze odpuszczała sobie wykręcanie ich numeru. Przez jakiś czas wymówka zdawała egzamin, bo używałem jej rzadko. Prawdziwe awarie miały miejsce co kilkanaście tygodni, więc nie bałem się pytań zadawanych w moim pokoju służącym czasem za salę przesłuchań. Niestety, poza tymi wymuszonymi postojami linia zawsze dojeżdżała. Przystanek, na którym wysiadaliśmy, był końcem kursu, stanowił pętlę tramwajową. Motorniczy dzięki przerwie mógł złapać chwilę wytchnienia, a nam oddech przyspieszał, gdy tylko pomyśleliśmy o wysiadce. Zaliczyć wszystkie lekcje, ominąć jak najwięcej pał, odbębnić trening, zapracować na bilet, który po południu upoważni do bezstresowych seansów, pozbawionych drugiej strony medalu, i tak do czasu, aż usnę. Wtedy byłem za młody na takie spostrzeżenia, lecz obecnie uważam tamtejszy harmonogram dni za odwróconą imprezę. Budziłem się skacowany, naprzemienne podenerwowanie, stres, lęk czy niepokój towarzyszyły mi do momentu opuszczenia treningu. Bycie pijanym, czyli odurzonym sobą, zaczęło postępować w drodze powrotnej, impreza trwała, dopóki nie zmrużyłem oczu. Poranny kac tym większy, im lepsza zabawa poprzedniego popołudnia i wieczora. Masz czasem wrażenie, że ten sam wypoczynek smakowałby gorzej, gdybyś nie zapracował na niego stresem? Całe nasze trio chciało wtedy chociaż przez chwilę przywrócić prawidłową kolejność. Najpierw „chill”, a dopiero potem „myślenice”[1].

Za czasów tras zapamiętałem, jak rozmawialiśmy we trójkę i czasem wysiadała tylko dwójka. Jeden z nas siedział dalej samotnie, rozkraczony, próbując stabilizować swoją pozycję dłońmi pochowanymi po kieszeniach. Był obrócony pod skosem do środka wagonu, a przez zgarbioną postawę wymuszającą pochylenie jego smutnej twarzy w kierunku podłogi wyglądał tak, jakby cierpiał na amimię. Chwilowo nie akceptował żadnych zewnętrznych bodźców, oprócz dźwięku dzwonka rozpoczynającego proces odjazdu oraz zamknięcia drzwi tramwaju. Ten jeden chłopak zapoczątkował coś, co w szkole podstawowej znaliśmy tylko z legend – pierwsze wagary, które otworzyły nowy rozdział zwany buntem wobec coraz bardziej przytłaczającego systemu. Podjęcie decyzji o debiutanckim zrywie zafundowało mi (dwójce kompanów zapewne również) przez chwilę szybszą pracę serca utrudniającą wtedy znacznie wolniejszy proces oddechu. Krótkotrwałe niestabilne emocjonalne preludium miało zagwarantować dłuższe momenty wytchnienia. Dodatkowo niesubordynacja zaczęła jeszcze bardziej łączyć, a ten przyszły przyjaciel, czyli wówczas najczęściej ostatni pasażer wagonu tramwaju stojącego na pętli tramwajowej nieopodal szkoły, niebawem przestanie być tak nazywany.

Warunki, żeby wagarować, mieliśmy dobre. Po opuszczeniu mieszkania przez naszą trójkę rodzice inicjatora bumel (wagarów) kilka minut później również wychodzili, ale do pracy, i wracali zawsze koło godziny piętnastej, więc to mieszkanie podczas lekcji świeciło pustkami. Ten sam tramwaj, który dowoził na pętlę, mógł dostarczać pod pierwotne miejsce zbiórki. Droga powrotna powodowała myślowe spojlery przedstawiające, co będę u niego robić, jednak zawsze wiedziałem, jak będzie przebiegać mój zryw. Pomimo tego nieustannie chciałem je oglądać. Wagon ucieczkowy chwilowo pełnił funkcję eskorty dla uciekinierów dobrowolnie skazujących się na pościg za zakazanym owocem. Piękny krajobraz miałem w środku tramwaju, lecz nie za oknami. Szybami były oczy. Impulsywny przepływ klisz powodował błogi chaos, wypełniając moją głowę do każdego brzegu, a ich świeże kadry niczym tatuaż z chipsów odbijały swoje klatki na ekranach wykończonych rogówkami. Każde ujęcie przypieczętowywano falującym, podskórnym uczuciem ciepła roznoszącego się od okolic mostka po całym tułowiu, zostawiającego za sobą ledwo wyczuwalne dreszcze. Serce biło szybciej, lecz nie na tyle, by przyspieszył oddech, odczuwałem stres, ale mówiłem bez połykania słów, nogi były jakby bardziej miękkie, chociaż dźwigały tę samą wagę. Tak mogę opisać swoje wagary, a wspominanie o nich jeszcze wiele razy miało zafundować mi przyjemne lekcje historii, przywoływane już w tym dorosłym życiu.

Czasami los sprawiał, że jeden rodzic randomowego dnia roboczego nie pracował, więc trzeba było myśleć nad innym rozwiązaniem. Za plan awaryjny służyło mieszkanie przyjaciela, który w poprzedniej szkole pierwszy wstąpił do klubu. Moje cztery kąty wypadały z gry, gdyż zawsze była mama, a jeśli znikała, to tylko na chwilę, aby zrobić zakupy w sklepie.

Gdy oba mieszkania odpadały, zostawało ostatnie wyjście, czyli pójście gdziekolwiek. Ulubionym miejscem, pozbawionym prądu, stał się zapuszczony stadion piłkarski znajdujący się maksymalnie dwa tysiące kroków od przystanku odwożącego nas do szkoły. Posadowiony był na wyżynnej części miasta, wśród drzew, gdzie rolę najwyższego szczytu grała antena stacji telewizyjnej. Tenże obiekt sportowy najlepsze lata miał już za sobą. Częściej od strzelanych goli trafiały tu butelki po piwie do koszów, a za jedną z siatek, gdy ktoś spudłował, można było wybić szybę w samochodzie. Aut z tylnym rozbiegiem, by wyrzucić piłkę, groził potknięciem, bo murawa była położona kilkanaście centymetrów wyżej od toru biegowego otaczającego całe pole gry. Przekroczenie ich granicy jedną nogą mogło dosłownie sprowadzić na ziemię. O pamięć piłkarską tego miejsca walczy amatorska drużyna mająca swoją bazę w budynku należącym również do ośrodka szkoleniowego dla kierowców, wybudowanym za jedną z ostrzeliwanych bramek. Starsi mieszkańcy będą pamiętali pracę stadionowego zegara, stojącego nad półokrągłą częścią trybuny znajdującej się za drugim polem karnym. Kilkadziesiąt lat temu odmierzał czas gry mojego ulubionego klubu piłkarskiego, któremu obecnie kibicuję i zawdzięczam treningi z dwójką przyjaciół. Najpierw naziści zburzyli im stadion, a potem władze miasta dobiły całkowitą rozbiórką pod budowę krótko działającego hotelu, służącego teraz za świetny billboard. RKS Garbarnia Kraków potrafiła przyspieszyć bicie mojego serca z powodu wszystkich odczuwanych, zapadających w pamięć emocji. Oglądanie czy obstawianie ich meczy, (nie)udane treningi oraz kolejne próby zawierania przyjaźni z boiskowym lękiem wykreowały współczesnego miłośnika piłki niewymagającej ode mnie żywienia niezdrowego uczucia. Podczas wagarów trybuny zaniedbanego stadionu zapewniły mi pewną wygraną, lecz nie wywalczyłem jej na boisku. Nawet obecnie wspominamy uśmiechnięci jeden prosty gest pomiędzy nami, pozwalający sięgnąć nowego szczebla relacji, jakim jest przyjaźń. Przymierze, które bez wątpienia bezinteresownie przetrwa aż do grobowej deski.

Niekiedy na kolejne, tak naprawdę coraz bardziej bezsensowe wagary, udała się tylko nasza dwójka, bo trzeciego kompana, mojego przyjaciela ze wspólnej ławki szkoły podstawowej, gdzieś wcięło. Zapewne zatrzymała go w domu choroba, gwarantująca kaszel oraz chwilę oddechu od lekcji. Szczęściarz – był nim nawet, gdyby poszedł faktycznie odbębnić te nieszczęsne lekcje. Szczerze mówiąc, już nie pamiętam, jaki miał powód opuszczenia nas. Puściłem jego nieobecność w niepamięć, aby zapełnić tę lukę wspaniałymi chwilami z tym drugim.

Bezchmurna pogoda pozwoliła mi i mojemu towarzyszowi zrywu przyjść na stadion, a tam słońce swoimi promieniami łagodziło nam dreszcze, wykorzystując chwilę przerwy od wiosennego powiewu. Zajęliśmy jedną z trybun i rozmawialiśmy. Po jakimś czasie odczuliśmy głód, który zaspokoiliśmy kanapkami zrobionymi przez moją mamę. Do tego momentu nigdy ich nie brał, prawdopodobnie pierwsze wspólne wagary bez innych osób pozwoliły mu się nimi poczęstować. Dłuższe milczenie pomiędzy nami odpadało, ponieważ stan dostępnej wtedy techniki zabraniał „wynoszenia” internetu ze sobą gdziekolwiek i niemożliwa była ucieczka od prawdziwej rozmowy w tę sztuczną. Bez ogródek czy wymówek. To pozwoliło się nam sobie przedstawić, bo generalnie za sobą nie przepadaliśmy, gdy byliśmy w większej grupie. Ja, ponieważ dawał mi do zrozumienia słownym popisem wśród towarzystwa, że mają do czynienia z łamagą, a on, bo po prostu chyba „taki wiek”.

Myślę, że początek większości aspektów życia każdego człowieka jest często najgorszy i najważniejszy. Im lepszy start, tym więcej profitów w postaci wypracowanego szacunku. Jeśli debiut zawiedzie, to może pojawić się obawa przed następnym pierwszym razem. Ten dzień, czas, w którym zjedliśmy wspólnie moje śniadanie przy budzącej się wiośnie, zakopał koleżeństwo, a zrodził przyjaźń. Dotychczas tak myślimy, wiele razy (nie)umyślnie wystawialiśmy ją na próbę, ale zawsze dawała radę. Po zabiciu głodu weszliśmy na boisko, aby pograć z ludźmi, których widzieliśmy pierwszy raz na oczy.

Wspólne wagary we dwójkę lub trójkę, u nich czy gdziekolwiek, stały się w miarę regularne. Nie myśleliśmy zbytnio o konsekwencjach naszych wybryków. Sumienia zwodziliśmy dryblowaniem piłki podczas prawdziwego meczu, a gdy pogoda pokrzyżowała nam plany, rozgrywaliśmy go przed monitorem komputera, grając w Fifę. Zdarzały się również ciepłe słoneczne dni, podczas których uśmiech losu oferował jeszcze dwie puste chaty kompanów wagarów, co ostatecznie dawało trzy możliwości: plener (najczęściej murawa piłkarska) bez prądu, mieszkanie pierwszego piłkarza i najwcześniej poznanego przeze mnie przyjaciela czy cztery kąty chłopaka niestroniącego już od moich kanapek. Najczęściej wybieraliśmy tę najzdrowszą opcję, czyli prawdziwe boisko. Uważam, że tak należało postępować zawsze, gdy dobra pogoda dawała kopa do bycia offline. Obecne czasy, oferując te same warianty, przeważnie zamykają wagarowiczów przed ekranem czegokolwiek, co pokazuje kciuki do góry.

Nasi rodzice nie mieli wygórowanych wymagań wobec nauki. Przykładowo moi celowali w to, abym był „czwórkowiczem”, dwóch klasowych przyjaciół miało podobnie. Niestety każdy dzień przynosił coraz gorsze wieści. Zanim rodzice najedli się wstydu na wywiadówce, my najpierw musieliśmy być nażarci hot dogami domowej roboty w jednym z mieszkań podczas wagarów. Żeby złagodzić lub odwlec wyrok, przez następne kilkanaście dni mieliśmy stuprocentową frekwencję szkolną, dodatkowo przynoszenie dobrych wieści odnośnie do ocen studziło nerwy naszych rodzicieli. Pozory pilnego ucznia umierały, gdy mama wracała do domu po wizycie w szkole. Trzeba było przyjąć na klatę parę krzyków od niej, których tak naprawdę nigdy nie brałem zbyt poważnie, lecz nasza dwójka zawsze obawiała się reakcji mojego taty. Oboje chcieliśmy spokoju, więc kolejny raz obiecywałem poprawę ocen, a w zamian mama przedstawiała mu podkoloryzowany raport.

Coraz mniej kolorowo jawiła się także sytuacja w klubie, gdyż wraz z narastającym opuszczaniem lekcji wzrastała liczba odpuszczanych treningów. Cała nasza trójka przyjaciół świadomie pogłębiała lecenie sobie w kulki ze sportową szkołą oraz piłką. Zaczynaliśmy już pomału podejrzewać, iż takie połączenie może sprawić jeszcze poważniejsze problemy. Czasem prawdziwa awaria tramwaju potrafiła nie przejść jako wymówka do ominięcia lekcji, a tuszowanie kiepskich ocen przed tatą coraz częściej przypominało nakładanie makijażu na trupa. Przybierana przeze mnie maska pokazująca spełnienie zaczęła się psuć, co zaczęło dawać początki notorycznego zdejmowania jej podczas przerw między zajęciami. Fakt w postaci szkolnego korytarza pozbawionego naszych znajomych, których nam brakowało, oraz przepełnionego „bananowcami” zainicjował rozmowy o przeprowadzce do rejonowego gimnazjum. Szykowało się wyrzucenie scenariusza filmu autobiograficznego przedstawiającego przebieg kariery świetnego piłkarza, a także całkowita zmiana scenografii. Z oryginalnymi korkami czy piłką było mi już nie po drodze. Dystans między moim mieszkaniem a nową szkołą wynosił maksymalnie tysiąc kroków, co brzmiał zachęcająco. Bez tramwajów i wykolejeń. Większość wspólnych znajomych kontynuowało swoją edukację w rejonowych placówkach, więc chcieliśmy ich znów zobaczyć.

Pierwszym aktorem, który opuścił plan mojego filmu nabierającego barw thrillera psychologicznego, był pomysłodawca wagarów. Zrobił to przed zakończeniem pierwszego semestru drugiej klasy, zanim nauczyciele zdążyli ogłosić propozycje śródrocznych ocen z przedmiotów. Chwilę później przepisał się drugi przyjaciel, więc przez kilka miesięcy na polu bitwy pozostałem sam. Odczuwałem wtedy coraz większą frustrację, a niepewność oraz samotność walczyły o podskórną dominację przy skorumpowanym arbitrze, którym był lęk. Co ciekawe, nie odczuwałem stresu. Jakby pewna część mojego układu nerwowego znała przyszłość, więc odpuściła, by się oszczędzać na kolejne przepychanki hormonalne między narządami wewnętrznymi.

Od czasu wyprowadzki przyjaciół do końca drugiej klasy improwizowałem bycie uczniem. Opuszczane treningi jakoś umykały uwadze rodziców, a finalnie nawet mnie, bo zaczęło mi to wchodzić w krew. Prawdopodobnie stwarzany pozór odbębniania zajęć szkolnych podtrzymywał ich przekonanie przedstawiające moją postać jako pilnego ucznia i zawziętego piłkarza. Własna osobowość zabraniała, abym zorganizował przeprowadzkę od razu, nawet gdy skazywałem się na kolejne traumatyczne przeżycie.

Wspomniałem powyżej, iż oceny śródroczne i końcowe z wychowania fizycznego, którego w tejże szkole nie doświadczaliśmy, wystawiali trenerzy naszych placówek sportowych. Wszyscy szkoleniowcy byli bezproblemowi, gdyż wnioskowali, aby na świadectwach przy tym przedmiocie widniały wyłącznie piątki lub szóstki.

Moja czwarta prośba do trenera o wystawienie drugiej końcowej oceny musiała zostać poprzedzona odbyciem treningu, których wtedy miałem mało lub wcale. Spocony po zajęciach podszedłem pod otwarte drzwi pokoju trenera, aby następnie wejść i porozmawiać na temat postawienia mi wszystkiego, byle nie jedynki. Napisałem o ocenie niedostatecznej, bo obecnie wiem, że zasłużyłem, lecz wtedy za mało rozmyślałem nad konsekwencjami swoich poczynań, więc takową rozmowę uznałem za formalność. Pot po treningu na długo ze mną został. Trener odmówił mi wystawienia jakiejkolwiek oceny, ponieważ, jak stwierdził, olewałem treningi. (Trochę paradoksalna sytuacja, bo przy regularnym trenowaniu przez większość zajęć byłem niewidoczny, a pomimo tego szóstka czy piątka lądowała na moim świadectwie). Próbowałem się ratować. Brak jakiejkolwiek oceny oznaczał nieotrzymanie promocji do trzeciej klasy. Prace nad kontynuacją niewidzialnego filmu o sobie zostały natychmiast wstrzymane. Przed ucieczką reżysera Damiana zdążyłem dostrzec krótkie retrospekcje tego, co miało mnie czekać: odebranie mi życia przez rodziców, moje samobójstwo, izolacja, bezdomność czy rozpad rodziny. To mi zdążył pokazać, zanim opuścił w pośpiechu plan filmowy. Damian próbował zadebiutować w roli producenta filmów grozy, lecz to go przerosło, wytrzymał parę sekund. Wszystkie wewnętrzne siły zostały skoncentrowane przy jak najdłuższym odpieraniu nalotu hybrydowego stresu, lęku, niepokoju, a także ataku bezradności, rozpaczy, roztrzęsienia oraz bezsilności. Wynikłą zwłokę, pomimo uszkodzenia strun głosowych, wykorzystałem na proszenie trenera o ocenę przynajmniej dopuszczającą.

Jego pokój stał się pomieszczeniem tortur z otwartymi drzwiami, którego nie mogłem opuścić przez paraliż nóg. Jak bardzo chciałbym zamienić tamtą walkę o życie na kilkudziesięciokrotne wykopanie mojej szmacianki przez „bananowego” bramkarza. Proszenie trwało parę minut, a trener, który rozsiadł się naprzeciwko mnie, w fotelu, ubrany jak piłkarz, nie ustępował. Nauczycielka chemii mogłaby wziąć u niego lekcje z zakrzywiania czasoprzestrzeni. Ciężko było zachować jednolitą barwę głosu podczas błagania. Kilkanaście razy powtarzał te same słowa w odpowiedzi na moje pozbawione porządku składniowego wypowiedzi. Cierpienia zostały wynagrodzone. Nie wiem jak – albo przez trudny do wyobrażenia stres zapomniałem – ale ostatecznie wystawił mi czwórkę. Podejrzewam, że miał już dość mojego skamlenia i chciał mnie zbyć, a taka decyzja nie zaszkodziła jego dalszej egzystencji. Z drugiej strony uważam, że nie był złym człowiekiem. Może od początku prośby już wiedział, jaką da mi odpowiedź, jednak przeciąganiem liny w ten sposób próbował mnie przekonać, abym zaprzestał trenować piłkę? A co, jeśli ostatkami sił podświadomie próbowałem przekonać się do wytrwania przy obecnym scenariuszu własnego filmu autobiograficznego przedstawiającego piłkarza? Nic z tych rzeczy.


Po zdobyciu traumatycznej czwórki kolejne wagary na początku trzeciej klasy nie były już jedynie możliwością, lecz stały się koniecznością. Jeśli trenowałem, to od niechcenia. Moje przymusowe opuszczanie lekcji zarywało mi noce, podczas których obmyślałem, co dalej, a przecież to już wiedziałem. Nieprzespany mrok, wypełniony kadrami obrazów pozbawionych świetlanej przyszłości, zrodził kolejną możliwość. Była nią wizja poranków pozbawionych wyjść z domu do szkoły. Nikomu, poza rodzeństwem, pośród naszych czterech ścian nie odpowiadał taki stan rzeczy. Przeszkadzał głównie mamie, a tacie tylko wtedy, gdy się o tym dowiedział. Coraz bardziej tęskniłem za przyjaciółmi, odciążeniem umysłu oraz zdjęciem kul z nóg, aby ponownie cały poświęcany piłce czas był na moich warunkach. Każda opuszczona godzina lekcyjna dodawała punkt procentowy paskowi ładowania, którego całkowite wypełnienie miało zapoczątkować nową grę. Bez wyjątku, wszystkie łóżkowe porażki kinematograficzne po ciemku i pod przykryciem kołdry kreowały następnego mnie. Nie wiedziałem tylko jakiego. Samotne wagary prognozowały przyszłe lekcje wśród przyjaciół, lecz początkowo zakładałem inne scenariusze. Skumulowane emocje, które zapchały mnie po brzegi jak nadmiar powietrza w materacu, zaczęły dawać sobie upust za pomocą oczu, przy załzawionym spojrzeniu, ponurych myślach i puszczonej muzyce z wieży stereo, stojącej nad głowami domowników na tym samym zestawie meblowym, który rozbił głowę siostrze. Nie potrafię sobie przypomnieć komputera lub konsoli, bo przepadły bezpowrotnie. Zamiast schować się w cieniu lombardowych półek z nadzieją na ponowne wykupienie, musiały doświadczyć widoku parujących na skutek spojrzeń potencjalnych nowych nabywców szyb lombardowej lady.

Jeśli kiedykolwiek doznałem refleksji dotyczącej samobójstwa, to właśnie w okresie, kiedy linia wykresu przedstawiająca mój progres zaczęła podążać za regresem. Gdy słuchając smutnej muzyki, chciałem zmienić coś na lepsze, po drodze do celu robiłem przystanki, aby dostać podczas nich „myślenic” nad śmiercią. Spoglądając przez pryzmat dorosłego życia, już wiem, że obawiałem się tylko niepewnej przyszłości. Moja zawziętość w skrywaniu emocji zabraniała mi cokolwiek zrobić, bo próba zamachu na własne życie pokazałaby, co czuję. Byłem uparty, a łzy nakręcały mnie do podtrzymywania dumy zabraniającej odpuszczenia w sumie sam już nie wiedziałem czego. Podziękowałem tematowi śmierci, której tysiące razy miliony osób doznały za życia z powodu zaburzeń lękowych. Podejrzewam, że wiele czynników przyłożyło rękę do wyprofilowania mojej osobowości, częściową winę „zawdzięczam” też sobie. Wykształciłem w sobie umiejętność mówienia „tak”, abym mógł ich wszystkich oduczyć używania słowa „nie” wobec mnie.

Po wielu wagarach, przesłuchanych kawałkach oraz opuszczonych treningach nastał dzień, podczas którego uznałem, że zapracowałem na otrzymanie odpowiedzi twierdzącej od rodziców. Słownego wyjątku tworzącego regułę mówienia wszystkim „tak”, abym „nie” miał tylko za kiedyś słyszane wspomnienie.

Któregoś dnia podszedłem do mamy, aby zapytać, czy mógłbym przepisać się do rejonowego gimnazjum, ponieważ obecny styl życia mnie wyczerpywał. Wyznałem, iż w obecnej szkole odczuwałem dyskomfort, a włóczęgostwo po szkolnym, przeludnionym korytarzu nie skutkowało dostatecznym samorozwojem. Dodałem również, że przyjaciele opuścili jakiś czas wcześniej naszą placówkę, także ten ruch tylko pogłębił moją samotność mimo tamtejszej, wesołej klasy. Ich decyzja oraz dar przekonywania do tego, bym postąpił jak oni, stały się solidnymi podstawami argumentującymi moją prośbę przedstawioną rodzicom.

Droga ku szczytowi bez nich miałaby więcej postojów niż zrobionych kroków, a odosobnione treningi byłyby rzadkością, tak jak moje piątki przynoszone z lekcji. Mama nie odmówiła, wstępna decyzja zapadła, lecz musieliśmy jeszcze poznać zdanie taty. Powiedział, że mogę się przepisać. Jak już wspomniałem wcześniej, on jest małomówny, ale konkretny, więc nie pytał o szczegóły, tylko wyraził zgodę. Był trzeźwy, co mnie cieszyło. Pod wpływem alkoholu podjąłby tę samą decyzję, lecz kolejny raz musiałbym przybrać postawę biernego ucznia jego wykładów, których wtedy najmniej potrzebowałem do szczęścia. A może chciałem, tylko nie wiedziałem jakich? Nie mogłem zmienić lekcji u niego, bo nie wiedziałem o istnieniu możliwości wyboru.

Rodzice poznali moje uczucia dotyczące mojej najbliższej przyszłości, a ja po fakcie dostrzegłem brak wyczucia czasu, bo mogłem przepisać się w tym samym momencie co przyjaciele. Wówczas poczułem ostrożną ulgę, którą musiałem rozpisać na malutkiej, zielonej, podświetlanej tablicy, jaką był panel ekranu od wieży; naprawdę miał taki kolor. A za kredę i gąbkę posłużył mi pilot przełączający muzykę, która stanowiła rozwiązanie. Była korektorem starego scenariusza. Przekreślała zdania, by je nadpisać nowymi pogrubionymi słowami. Styl poprawy zależał od puszczonego utworu, a chwilowa cisza pomiędzy nimi przerywała edycję. Taki proces modyfikacji coraz częściej ustępował szybkiemu przygotowaniu odpowiedniego siebie do nadchodzącej nowej gry, bo robota papierkowa pomiędzy szkołami była praktycznie bezzwłoczna. Musiałem tylko komuś odsprzedać parę książek i dokupić sobie nowe, a nakład finansowy takiej operacji zamykał się bodajże w kwocie stu, maksymalnie dwustu złotych.

O moim ostatnim dniu zajęć szkolnych starej szkoły zapomniałem dosyć szybko, bo poprzedziłem go wielokrotnymi wagarami. Nawet jeśli wiedziałbym, która lekcja będzie tą ostatnią, zachowałbym to dla siebie, więc ostatecznie cel osiągnąłem. Odszedłem bez pożegnania oraz pozbawiony wiedzy, kiedy tak naprawdę ostatni raz gościłem na tamtym korytarzu. Do czasu oficjalnego sfinalizowania transferu moje odnotowane nieobecności w dzienniku lekcyjnym zaczęły przypominać linię, taką samą jak linia na kardiomonitorze obrazująca zgon.

Historia niespełnionego piłkarza dobiegła końca. Ponownie zacząłem kopać piłkę na własnych, czyli bezstresowych zasadach, wokół drzewa otoczonego amatorskimi zawodnikami, przy których wzrastał poziom pewności siebie. Klub piłkarski również opuściłem bez pożegnania, a niedoszłej żonie nie dałem cierpieć, bo moja śmiałość pozwoliła rozwinąć znajomość tylko do poziomu wyrażania emocji za pomocą emotikonek. Wieczne korygowanie scenariusza przez reżysera, scenarzystę, montażystę, będących tą samą osobą, zamazało kartki o Izie i świetnym piłkarzu jakiś czas później. Trzeba było je zastąpić nowym arkuszem papieru.

„Jestem normalny, jednak marzę, by zostać kimś więcej” – nieraz tak pomyślałem, gdy chciałem zostać piłkarzem i chłopakiem wspaniałej dziewczyny. Niestety, wszystko, czego wtedy zapragnąłem, zostało na własne życzenie – z winy mojego ja czy przewinień innych – zakopane.



[1] Stan zamyślenia się lub miejscowość pod Krakowem (przyp. aut.).


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×