Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2025-03-05 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 28 |

Mroźny styczeń 1945 r. Zbliżał się front! Armia Czerwona! Niemcy w pośpiechu rozpoczęli ewakuację obozu. Któregoś dnia także i my w grupie około tysiąca osób poszliśmy w naszą ostatnią wojenną drogę... Wydano nam na pożegnanie po pół bocheneczka chleba i małą kosteczkę topionego serka.
Dla mnie ``Marsz Śmierci`` trwał do 10 marca 1945 r. Wyczerpani do ostateczności, w połowie trego okresu zatrzymaliśmy się w podobozie Gans (wieś Gąski? Gęś?). Tam zaraz po przybyciu zapadłem na tyfus. Tylko dzięki opiece najstarszego w naszej grupie Piotra Pietkiewicza, który mnie niańczył jak rodzona matka, a na apelach po prostu podtrzymywał w pół (mimo ostrzeżeń, że się zarazi) i hołubił aż do wyzdrowienia - tylko dzięki niemu cudem przeżyłem. Kiedy z kolei on zachorował - ja się nim opiekowałem. Wyglądało to prawdopodobnie tragikomicznie, bo snuliśmy się na trzęsących nogach jak dwa cienie... Aż wreszcie któregoś dnia na moje wołanie w zadymce śnieżnej, mrozie i w mroku Piotr się więcej nie odezwał...
Jeżeli można mówić o cudzie ocalenia, to go przeżyłem! Kiedy wyruszyliśmy w końcowy etap ``Drogi Śmierci``, któregoś dnia w pewnej chwili padłem zemdlony... Podnieśli mnie idący z tyłu za Łotyszami jeńcy norwescy i włożyli na swoje prymitywne, z desek zrobione sanki. Nakarmili, napoili i wieźli... Jak długo? Nie wiem.
Zbudziły mnie przekleństwa i wymyślania wachmana.
Drugi i ostatni raz straciłem przytomność nocą, jak pędzili nas dróżką przez jakiś las. Nikt tego nie zauważył (tych, co padli, strzałem w głowę dobijano!), i rano obudziłem się kompletnie sam. Instynkt życia kazał mi się czołgać byle dalej od ścieżki, bo iść już nie miałem sił...
Dzięki Bogu chyba szóstym zmysłem kierowany pełzłem we właściwą stronę i niebawem zobaczyłem jakąś wieś. Była cicha, jak wymarła. Podczołgałem się do stopni najbliższego domu. Zapamiętałem nazwisko na drzwiach - Schymansky.