Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-02-08 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 4227 |
Bana
Na kilka miesięcy przed pojawieniem się na świecie Weroniki, na drodze pomiędzy jeziorem a wsią, można było dostrzec przez okno inny niż zazwyczaj, jakby bardziej ożywiony ruch ludzi i wozów konnych. To, jak ustalono później, francuscy jeńcy i więźniowie niemieckich więzień, w większości Polacy, budowali drogę, której trasa pomiędzy Płużnicą a Wieldządzem, przecięła farmazonki. Niektórzy wyrażali obawy, czy nie oznacza to końca barwnych scen rozgrywających się po północy na tych pustkowiach, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Nowa droga, która miała wprowadzić niebawem wieś w dwudziesty wiek, zaczęła z czasem wić się jak zaskroniec, pomiędzy wzgórzami i rzeczywiście pojawił się na niej, wychylając się zza wzgórz od strony Płużnicy, wielki żelazny wąż. Zanim hałaśliwy gad z biegiem lat stał się niegroźną i wręcz pożyteczną baną, która pomimo swej dobroduszności opanowała nową drogę i przyległą do niej okolicę, w jednych miejscach budowniczowie przekopywali wzgórza, tworząc szerokie parowy, przez doliny zaś usypywali groble.
Nawozili i ubijali na powierzchni nowej drogi warstwę kamiennego tłucznia. Potem układali równo jeden przy drugim - na odległość małego kroku, drewniane podkłady nasączone ropą i olejem. Wreszcie zwieńczyli dzieło dwoma równiutkimi rzędami grubych stalowych prętów, czyli szyn.
Wraz z zapowiedziami o zbliżającym się na koniec wieku końcem świata, na żelaznej drodze pojawiła się sapiąca machina, niczym pierwszy złowieszczy znak zbliżającego się końca. Pewnego dnia po stalowej drodze przyjechał i zatrzymał się przed zaciekawionym tłumem, zgromadzonym przed budynkiem stacji, sapiący i ziejący na pola czarnym dymem, ciężki stalowy potwór. Tak oto tuż przed pojawieniem się na świecie Weroniki, do wsi wjechał ostatni wiek drugiego tysiąclecia.
Także niewiele czasu przed narodzeniem Weroniki, w codzienny spokojny i głęboki ton głosu dzwonu starego kościoła z Nowej Wsi, pamiętającego pierwszych chrześcijan na tych terenach, zbudowanego z nieciosanych kamieni, doszedł głos drugiego dzwonu, jakby nerwowy, natarczywy i rozkazujący, z kościoła zbudowanego przez przybyszy z zachodu, bauerów, jak ich nazywali miejscowi, mówiących twardo bulgocącym językiem. Protestanci postawili sobie własny kościół z czerwonej cegły, bardziej przestronny i jaśniejszy wewnątrz, aniżeli katolicki kościół w Nowej Wsi. Głosy dzwonów odtąd jakby podzieliły nawet powietrze.
Dla Weroniki bana była pierwszym z doświadczonych w życiu, ważnych zjawisk świata za oknem. Każdego dnia, sapiąc pojawiała się zza wzgórza z czarną wstęgą dymu, rozpływającą się po bokach i przystawała przed czerwonym parterowym domkiem, na którego froncie widniał na białym kwadratowym polu napis: WELSAZ.
Napis wprawdzie po pierwszej wielkiej wojnie został zamalowany i zastąpiony napisem WIELDZĄDZ. Jednak stary napis prześwitywał do samego końca spod nowego napisu. Podobnie w jej świadomości, mieszały się z sobą do samego końca te dwa napisy i w końcu zaczęły tworzyć jakby jeden napis, złożony z dwóch. Niepowtarzalny i jedyny na zdającym się jakby nic o tym nie wiedzieć, pomieszanym świecie. Za przystankiem bany widniało kilka domów resztówki.
Dopiero po wielu latach, gdy w Weronice otworzyło się okno na stosy książek, przeczytała gdzieś, że resztówka stanowiła podgrodzie w czasach, gdy na wzgórzu oblanym z trzech stron zakolami jeziora , nazywanym do dzisiaj szlosberg, stał niewielki krzyżacki gród, a Welsaz, zwany też Villisass, był przez krótki czas nawet siedzibą komturii. Gród, leżący tysiąc lat temu w pasie przygranicznym, był kilkakrotnie oblegany i zdobywany przez broniących swoich świętych borów Prusów, nadciągających z lasów brodnickich.
Także Wikingowie, nie mogąc w poszukiwaniu łupów niczego wskórać w dobrze bronionym, zamożnym Gdańsku, zapuścili się kiedyś swoimi łodziami w górę Wisły, aż w okolice Chełmna, skąd robili łupieskie wypady po znanej Weronice okolicy. Gdy sprowadzeni przez Piastów do walki z Prusami Krzyżacy, zanadto dali im się we znaki, Piastowie, po zburzeniu krzyżackiego grodu, przewieźli kamienie i cegły ze zburzonego zamku na drugą stronę jeziora i tam postawili z nich niewielki kościół w Nowej Wsi.
W jeziorze był podobno zatopiony przez lodowce jeszcze jeden kościół, z czasów przedlodowconych, a jego wyznawcy pofrunęli w kosmos, gdy dla ich wysokiej kultury przyszła zagłada z zachodu.
Kiedy Weronika patrzyła w kierunku odjeżdżającej bany, wyobrażała sobie czasem, że siedzi w jednym z dwóch wagonów zdążających w kierunku Mełna i po wyruszeniu ze stacji patrzy na prawo. Mijają pierwszą we wsi zagrodę Matuszaków oraz znajdującą się obok rybaczówkę, sąsiadującą z kamiennym przydrożnym krzyżem , który zdawał się przypominać wszystkim, dokąd prowadzą wszystkie ziemskie drogi. Następnie wzrok kieruje się na rozciągające się w porannej mgle jezioro z jedną, lub dwoma nieruchomymi zazwyczaj, czarnymi punktami łodzi na srebrnym tle. Z jeziora wypływała kiedyś w daleki świat kapryśna, połyskująca złowrogo swoimi nieobliczalnymi falami, z pozoru niewinna, rzeczka Bacha.
Każdy jednak, kto ją lepiej poznał, albo posłuchał co mówią o niej ludzie, wiedział, że należy się jej strzec i lepiej unikać. Dla zbyt wielu ludzi i zwierząt spotkanie z Bachą skończyło się źle. Weronika wyobrażała sobie następnie ruiny zamku i końskie doły oraz grząskie płycizny na dnie jeziora, nad którymi prześlizgują się łodzie, niczego oprócz ławic ryb nie wyczuwających rybaków. Zagrody na wysokim brzegu za jeziorem, zdają się czekać już na południową sjestę, podczas której wyglądają najładniej.
Jeszcze w początkach życia jej praprababki Wiktorii, właśnie na tych wzgórzach, jako miejscach najwyżej położonych w okolicy, kręciły się skrzydła wiatraków, mielących zboże na mąkę i śrutę w czasie dość na nich częstych wiatrów, docierających od Bałtyku, zwanego przez starożytnych Greków za Tacytem, Oceanem Północnym.
Weronika nieraz widziała, jak wieża kościoła w Nowej Wsi, leżącej na końcu brukowanej kocimi łbami drogi, otoczonej dwoma rzędami lip, zaczyna przepuszczać pierwsze promienie słońca, wychodzącego na świat z głębi lasów, ciągnących się aż pod Wąbrzeźno, skąd nadciągali kiedyś Prusowie...
Pewnego dnia, pojawił się w przestrzeni za oknem nieoczekiwany i nieprzewidywalny intruz – samotny świerk. Nie miał prawa tam być na tym pustkowiu za oknem, skąd daleko było do lasu i innych świerków. Nikt go tam nie posadził, nikt nigdy go przez siedemdziesiąt lat tam nie widział, aż tu nagle nieoczekiwanie stanął ciemny i tajemniczy, coraz bardziej panoszący się za oknem, bez jakiegokolwiek planu i przyzwolenia. Ba, niezauważalny przez tyle lat jako coś czy ktoś, co się zaczyna od małego i rośnie. Świerk, gdy pojawił się któregoś dnia za oknem, od razu był wielki, kilkudziesięcioletni.
Po jakimś czasie, jego profil wrastający coraz silniej w okolicę za oknem, zaczął przypominać jej profil kogoś znajomego, kogo nie mogła teraz nijak nazwać, a kogo przecież znała... Nie mając za sobą żadnej historii, świerk od razu, na pierwszy rzut oka, miał - musiał mieć - biorąc pod uwagę jego rozmiary, jakieś siedemdziesiąt lat, tyle co ona. Od jakiegoś czasu zaczął ją niepokoić, wychylając się coraz częściej nad otaczającą okolicę płaszczyznę pagórka, naprzeciwko okna w kierunku Farmazonek, na prawo od Szlossbergu.
Dzisiaj, tak samo jak od wielu już lat, obudził ją dobiegający z kościoła w Nowej Wsi głos dzwonu. Brzmiał i niósł się od wschodu w przestrzeni nad pofałdowanymi pagórkowato polami, ciągnął się wzdłuż falujących na wietrze welonów porannej mgły, otulającej jezioro i przelatywał nad jego kotliną donośnie i czysto, co zapowiadało słoneczny i bezwietrzny dzień. Wychodzące znad lasu słońce zdążyło już nachodzić się po polach, zanim zabrzmiał głos dzwonu, utorowało mu już jakby drogę. Odwrotnie, aniżeli to było zimą, kiedy to dzwon swoim głosem najpierw torował drogę zmierzającemu w świat, dopiero za nim, słońcu. Słońce i dzwon rankiem i wieczorem, jakby zamieniali się regularnie co jakiś czas rolami, stosownie do panującej pory roku.
Wstała z łóżka i nalała do miski stojącej na toaletce, ze znajdującego się pod spodem za płócienną haftowaną kotarką dzbana, trochę wody. Po umyciu się, zaczesała przed lustrem białe jak mleko, gęste włosy i upięła je w kok na czubku głowy. Ubrała się w granatową wełnianą suknię, na którą narzuciła biały fartuszek. Siedząc przy stole przystawionym do okna, pokruszyła na talerz grubo ukrojoną kromkę białego chleba wraz ze skórką. Zalała chleb w talerzu zagotowaną po chwili na maszynce elektrycznej w specjalnym garnuszku, aby nie wykipiało, szklanką mleka. Gdy ta prosta zupa mleczna, stanowiąca niezmiennie od wielu już lat jej codziennie śniadanie nieco wystygła, posilała się siedząc na wprost okna i patrząc na ten sam od stu lat, niewiele zmieniający się w czasie zwykłych, szarych dni, widok za oknem.
Przez swoje długie życie, patrząc w to samo okno na poddaszu domu, przeżyła niejedno. Cudowne odrodzenie Polski, dawno i wydawało się, że na zawsze pogrzebanej przez rosnących wciąż w potęgę sąsiadów. Dwie Wielkie Wojny i kilka mniejszych zawieruch. Niejedną rewolucję. Wzrastanie i upadek jednego kościoła. Przemiany tegoż kościoła po ostatecznym upadku, na miarę przemian w opanowującym najbliższą okolicę czasie - w wojskowy punkt obserwacyjny, obóz dla uchodźców, stajnię dla koni i sypialnię dla sołdatów, wylęgarnię małoletnich urwisów, magazyn zbożowy i powstały w ostatnim czasie, może tuż przed ostatecznym końcem świata, wyzywający prowokacyjnymi kolorami świateł oraz zabijający świętą ciszę, kombinat niewybrednej rozrywki. Przeżyła kilkadziesiąt procesji, pogrzebów i ślubów. Setki zabaw, czasem do tego stopnia hucznych, że pozostawały po nich rozlane po sali i w jej najbliższym otoczeniu, krwawe plamy, a krwawiący zwycięzcy i pokonani, w końcu niemal w zupełnej zgodzie, trafiali po zabawach do szpitali i aresztów.
Przeżyła kilkadziesiąt triumfalnych pochodów i przemarszów. Wręczanie co jakiś czas, coraz to innych sztandarów. Garść różnych odwrotów i powrotów. Jedno oberwanie chmury, przedsmak kolejnego potopu. Dwie wyprawy, a właściwie ucieczki z domu, kilku chłopców w daleki świat, do nieznanych krajów i na nieznane wyspy.
Pierwsza wyprawa chłopców z Wieldządza w daleki świat miała miejsce podczas pierwszej wielkiej wojny. Wyjechał wtedy jej ukochany chłopak, Olgierd, wraz z czterema kolegami. Wypłynęli podczas nocy świętojańskiej wielkim czółnem rybaka Mazura i ślad po nich zaginął. Weronika, jako jedyna osoba we wsi, dzięki zwierzeniom Olgierda znająca ich plany, trzymając w ręce bukiet polnych kwiatów, kiwała im długo na pożegnanie, stojąc na brzegu Bachy. Olgierd obiecywał, że gdy znajdzie na świecie właściwe dla nich i dla ich wielkiej miłości miejsce, przyjedzie po nią, albo kogoś przyśle. Wypatrywała go w oknie przez kilka lat, nawet jeszcze wtedy, gdy zaczął podchodzić do niej w poważnych zamiarach, rudy Zyguch.
Potem czekała w tym oknie na powrót ojca z pierwszej wojny. Wreszcie na powrót z drugiej wojny męża i syna.
oceny: bezbłędne / znakomite