Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-03-05 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 4062 |
POSZUKIWANIE KAMIENNEJ GÓRY
Gdy samochodem kierowanym przez księdza Tadeusza jedziemy z Krzemieńca w kierunku Szumska, przypominam sobie z opowiadań ojca, że ojciec i dziadek Ado przed wybuchem wojny w trzydziestym dziewiątym roku jeździli do tego miasteczka dość często na jarmarki, gdzie handlowali końmi i sprzedawali wyrabiane przez siebie drewniane koła do wozów konnych, a także inne przedmioty domowego użytku, jak grabie, widły, koromysła, niecki, wałki do ciasta, deski do krojenia i do wyrabiania ciasta, kociuby i inne potrzebne rzeczy wyrabiane z dębowego, lipowego, olchowego, brzozowego czy grabowego drewna, w ciągu długich, zimowych miesięcy. Drewno pozyskiwali z własnego lasu posadzonego na stokach góry przez dziadka Ado i starszych przodków, przybyłych kilka wieków temu na Wołyń z okolic leżących u podnóża gór Kaukazu nad morzem Czarnym. Po przybyciu na Wołyń, moi przodkowie założyli wieś u podnóża góry, z której wydobywano kamień budowlany.
Na czas zimy śnieg niejednokrotnie zasypywał Kamienną Górę, sięgając czasami po strzechy chat i odcinając wieś od świata. Trzeba było na ten trudny okres zgromadzić w domu niezbędne zapasy, gdyż wyjeżdżało się poza wieś rzadko, tylko w pilnej potrzebie, zazwyczaj saniami wymoszczonymi słomą i kożuchami. Ludzie spotykali się popołudniami na tak zwanych wieczórkach, co jakiś czas w innym domu, gdzie kobiety przędły wełnę, len i konopie oraz darły pierze, gawędziły i śpiewały, a mężczyźni przekomarzali się z kobietami, wspominali przebyte kraje, poznanych ludzi i nabyte w czasie licznych wędrówek z dalekiego wschodu na zachód doświadczenia, opisywali dawne czasy lub sławnych ludzi i ich czyny, rozmawiali o polityce, a czasami grali w karty. Gdy znalazł się ktoś grający na instrumencie, albo był w domu patefon, urządzano potańcówkę. Wieczórki stanowiły także okazję do występów recytatorów i pieśniarzy amatorów, także do towarzyskich i miłosnych zalotów oraz poznawania się i tworzenia par młodzieży, z których kojarzono czasem małżeństwa.
W czasie jazdy samochodem opowiadam księdzu różne rzeczy, zapamiętane z opowiadań mojej rodziny oraz przywodzę na myśl nazwy najbliższych miejscowości, które mogłyby naprowadzić nas na ślad spalonej w czerwcu czterdziestego trzeciego roku Kamiennej Góry. Była to jakby samotna, oddalona znacznie od innych osada, z zabudowaniami rozciągniętymi wzdłuż podłużnej góry, od której utworzono nazwę wsi, otoczona dookoła lasami porastającymi okoliczne wzgórza. Ksiądz w czasie jazdy mówi mi, że planuje, aby w Szumsku wziąć do pomocy na dalszą drogę w naszych poszukiwaniach kogoś ze starszych, miejscowych mieszkańców. Od niedawna w tym pięciotysięcznym miasteczku, w sprofanowanym zaraz po wojnie i najpierw przekształconym w magazyn, a potem w 1985 roku przy pomocy materiałów wybuchowych wysadzonym przez tak zwaną władzę radziecką, a odzyskanym w 1994 i odbudowanym niedawno kościele, działa znowu parafia rzymsko-katolicka. Po przybyciu do miasteczka, zachodzimy najpierw do mieszkania starszej Polki, parafianki księdza Tadeusza, którego staraniem, wręcz jakimś cudem, odbudowano dawną, okazałą świątynię, która z racji grubych, obronnych murów, w czasie napadów band OUN i UPA w czasie II wojny światowej, dawała osłonę dla polskich obrońców. Kobieta przyjmuje nas bardzo serdecznie, pomimo że natrafiamy właśnie na największe nasilenie prac trwającego remontu domu. Mówi, że jakkolwiek uczyniłaby to bardzo chętnie, nie jest w stanie okazać nam pomocy w poszukiwaniach, gdyż nie zna zbyt dobrze tamtych stron, do których się wybieramy. Wskazuje jednak adres innego, okolicznego mieszkańca. Jedziemy więc dalej i wkrótce jesteśmy przed domem pana Leonida Smahy. Srebrna czupryna, wysoko odsłonięte czoło, zmarszczki i twarz mędrca znamionują człowieka wiekowego i pełnego życiowych doświadczeń, a wyprostowana postawa zdaje się dowodzić pełni witalnych sił. Po krótkim przedstawieniu mu sprawy od razu wyraża życzliwą chęć udzielenia nam pomocy. - Znam w tamtej okolicy sporo starszych ludzi, oni nam pomogą poszukać. Mniej więcej domyślam się, jak w pobliże tej góry i wsi dojechać.
Nie zwlekając, jedziemy więc dalej do miejscowości Kuty (dawna polska nazwa Kąty), sporego osiedla, po którym sennie snują się krowy, ludzie i psy. Po drodze pan Smaha wspomina miejscowość Lubomirkę oraz pracującego w tamtejszym młynie Polaka o nazwisku Smolar. Przez Lubomirkę, położoną niedaleko od mojej rodzinnej wsi, prowadziła jedna z dróg do Dubna, a rolnicy z Kamiennej Góry dość często jeździli ze zbożem do tego młyna. Nasze przybycie do Kut wzbudza spore zainteresowanie, więc dość szybko otacza nas grupka mieszkańców. Pan Smaha spotyka kilku znajomych i opowiada im, kim jestem i po co tu przybywam. To tutaj mieścił się kościół parafialny naszej rodziny. Tu otrzymałem w czterdziestym roku minionego wieku, w kilka tygodni po urodzeniu, sakrament chrztu. Wiosną roku czterdziestego trzeciego, gdy wokół rozszalały się mordercze bandy z pod znaku UPA i UON, w kościele schroniły się setki Polaków z całej parafii, w tym wiele kobiet i dzieci. Brakowało żywności, lekarstw, broni, amunicji. Moja rodzina, uciekając z napadniętej przez bandy Kamiennej Góry, także tu wtedy przybyła, ale brak miejsca pod dachem skłonił rodziców do szukania innego schronienia i udania się do Dubna. Po kilku dniach od naszego wyjazdu banderowcy zorganizowali kilka napadów na Kąty. Spalili większość domów i zamordowali kilkudziesięciu mieszkańców. Jednak kościół, plebania i przyległe do nich budynki, w których zorganizowano obronę, odparły ataki. Mężczyźni nieposiadający broni palnej tworzyli szeregi kosynierów, skuteczne w starciach, gdy napastnicy podchodzili blisko bronionych obiektów. Po wielu odpartych atakach, przy rosnących siłach napastników, doszło do ewakuacji ocalałej polskiej ludności, która zbrojną kolumną, liczącą około tysiąca osób, przedarła się do Krzemieńca. Opuszczony przez obrońców kościół został podpalony i spłonął, jego resztki rozebrano w czterdziestym piątym roku.
Czuję lekkie podniecenie na myśl, że znalazłem się już dokładnie w jednym z ważnych dla mnie osobiście miejsc, a zwłaszcza z tego powodu, że jestem około ośmiu kilometrów od Kamiennej Góry, niemal mitycznej już, wymarzonej przez dziesiątki lat, obecnej w mojej świadomości, zwłaszcza na zakrętach życia, w coraz to nowej postaci wracającej do mnie, to znów czasami znikającej. Obecnej jak przeznaczenie i jak nierealna zjawa, jakby tonącej czasami w jakiejś przeraźliwej otchłani, by powracać wciąż w coraz to nowej postaci. Góra i wieś. Wieś i góra. Kamienie, jary, piach, ogień, prochy i duchy przodków. Kamienna Góra jest już tu gdzieś całkiem blisko, a równocześnie przecież zdaję sobie sprawę z tego, że nie ma jej wcale, gdyż ponad sześćdziesiąt lat temu została doszczętnie spalona i nie wiadomo gdzie dziś są szczątki mego dziadka Ado i innych krewnych, którzy ją założyli i przez całe życie ciężko pracowali na tej wymagającej wiele trudu ziemi i żyli według przykazań bożych, nikomu nie wyrządzając krzywdy. Tamtego strasznego poranka, siódmego czerwca czterdziestego trzeciego roku, zostali przez podstępnych sąsiadów, z okrucieństwem nie do wysłowienia, zamordowani. Ich szczątków nie uszanowano, lecz je ze zbrodniczym wyrafinowaniem zbeszczeszczono, nie poświęcono przed drogą ku wieczności, nie pochowano w poświęconej ziemi i nie oznaczono miejsc ich spoczynku. Ich pozbawione nagle życia i odarte z godności ciała zostały oddane najpierw na pastwę bezlitosnych oprawców, a potem także ciemnych żywiołów ziemi, zmiennych pór dnia, nocy i pór roku oraz wałęsających się tu na każdym kroku, jakby jeszcze od tamtych strasznych czasów po dzień dzisiejszy, wygłodniałych zwierząt.
W jednej z relacji opisujących tamtą tragedię, przeszło dziesięć lat temu, wyczytałem, że na miejscu zburzonego kościoła w Kątach, które zarosło krzewami i chwastami, zrobiono wysypisko śmieci. Od tego czasu taki obraz śladów kościoła, w którym zostałem ochrzczony, nieraz miałem przed oczyma. Nie jedyne to miejsce na Ukrainie, gdzie tak potraktowano miejsca kultu religijnego i ślady męczeństwa naszych rodaków, i w wielu wypadkach sytuacja taka istnieje nadal. Jestem więc dzisiaj świadkiem, że przynajmniej tutaj, w Kutach, sytuacja już się zmieniła nieco na lepsze. Słyszę, że drewniany krzyż ozdobiony kolorowymi wstęgami, stojący na niewielkim wzgórku, przed którym się zatrzymaliśmy, jakkolwiek nie ma na nim żadnego napisu, stoi dokładnie na miejscu spalonego kościoła naszej parafii rzymskokatolickiej. Jakiś cud, ktoś inny powie, że przypadek sprawił, iż stoję tu, wciąż żywy, po ponad sześćdziesięciu latach od sądnego dnia. Z boków, u podnóża pagórka, widzę prześwitujące fragmenty kamiennych fundamentów kościoła. Pod krzyżem leżą wiązanki kwiatów. Piękny, niebiesko-biały pałacyk z dwoma kolumienkami naprzeciwko, to zachowana do dziś dawna plebania, obecnie zamieszkana przez jedną z miejscowych rodzin. – O! Mieszka tam ta pani - słyszę. Przyglądam się po chwili twarzy przystojnej, pewnej siebie i jakby z czegoś zadowolonej kobiety w sile wieku, dzisiejszej gospodyni dawnej plebanii. Przychodzi mi na myśl, aby nawiązać z nią jakiś bliższy kontakt oraz zwiedzić ocalały budynek. Po chwili wahania postanawiam jednak zaczekać. Ja pierwszy krok zrobiłem, przybywając tutaj. Czekam więc na jakiś znak z jej strony. Ona jednak jest cała zatopiona w swoim zadowoleniu, a mnie jakby nie dostrzega. Fotografuję więc krzyż i plebanię i pragnę po chwili jechać dalej na poszukiwanie Kamiennej Góry. Pan Smaha naradza się z miejscowymi nad tym, którędy wybrać dalszą drogę.
Ksiądz Mieleszko tłumaczy mi po chwili. – Tutaj jest mało naszych parafian. Ale mimo tego zastanawialiśmy się nad postawieniem przez nas krzyża w miejscu tragedii. Tym bardziej, że od czasu, gdy Ukraina uzyskała niepodległość, z Polski zaczęli przyjeżdżać do Kut dawni mieszkańcy i parafianie, którzy po wojnie osiedli w miejscowości Łosiów w województwie opolskim. Oni przyjeżdżają każdego roku całą grupą pod wodzą księdza diakona Grzegorza Kopija i zdążyli już zbliżyć się do miejscowych na tyle, że organizują wspólne spotkania. Doszło do tego, że krzyż postawili z inicjatywy kapłana cerkwi miejscowi prawosławni i sami teraz dbają, aby był w należytym porządku. Tak jest nawet lepiej, gdyż nie wiadomo, czy uszanowaliby krzyż postawiony przez nas samych. Po jakimś czasie, po wymianie przez nas kilku zdań, dodaje – może uda mi się odnaleźć w kościelnych archiwach jakieś dokumenty, a zwłaszcza świadectwo pańskiego chrztu.
Ruszamy po krótkiej naradzie w dalszą drogę w kierunku sąsiadującej niegdyś z Kamienną Górą ukraińskiej wsi Majdan, która istnieje po dziś dzień. Pan Smaha ma tam znajomych w takim wieku, że powinni pamiętać czasy drugiej wojny światowej. Wybieramy drogę gruntową, która po jakimś czasie prowadzi przez bardzo stary, gęsty las i jest tak wyboista oraz pełna głębokich, wrzynających się niemal po osie, kolein, że robi mi się żal samochodu księdza Mieleszki oraz zaczynam obawiać się, czy w jakimś momencie nie osiądziemy karoserią wozu na ziemi. Mam wrażenie, że ten las jest mi znany i bliski. Z każdym krokiem jestem coraz bliżej, już prawie u celu. Czuję i rozpoznaję niepowtarzalne dla tego miejsca, tylko tu doznawane we wczesnym dzieciństwie i w tej chwili powracające, jakby poprzez jakieś morza, przepaści, niebyt sześćdziesięciu minionych lat, nadal dla mnie żywe, niemal namacalne wibracje powietrza, ziemi, leśnych stworzeń i drzew, specyficzną aurę, jedynego na świecie, dla mnie najbardziej świętego i magicznego miejsca. Ze wszystkich stron jakby patrzą na mnie zjawy dzieciństwa, a także tułający się wtedy z nami, a dzisiaj już nieobecni wśród żywych, niektórzy członkowie naszej rodziny – babcia Celestyna, ojciec Bronisław, wujek Franek, stryjaszek Marian, ciocia Kostka, ciocia Stasia, wujek Adaś i inni, a miedzy nami, nadal najbliżej zawsze przy mnie obecny, najbardziej z wszystkich żywy i wyrazisty, dziadek Ado.
Po uciążliwym i mozolnym przebijaniu się przez dyszącą bujnym życiem zieleń wielkiego i mrocznego lasu znajdujemy się wreszcie przed widoczną z wysoka, rozległą panoramą zalanych słońcem, hojnie przed nami rozpostartych, złocistych pagórków stepu, jakby pieszczonych łagodnymi, popołudniowymi promieniami, poprzecinaną gdzieniegdzie koleinami polnych dróg i upstrzoną kępkami przydrożnych i śródpolnych krzewów. Pan Smaha pokazuje przed siebie i mówi: –Niedaleko za tym pagórkiem jest już wieś Majdan.
U podnóża najbliższego wzniesienia widzimy w dole rozciągający się łukowato przed nami, średniej wielkości, z braku jakiejkolwiek otaczającej go roślinności jakby wyzywająco goły staw, a po jego drugiej stronie, jako jedyny znak życia na widocznej, rozległej przestrzeni ugorów, leniwie pasące się stadko kilkunastu krów. Mamy oto przed sobą sielski obraz jakby z malarstwa Józefa Chełmońskiego. Po chwili, niczym z pod ziemi, pojawiła się za krowami szara sylwetka człowieka podpierającego się kosturem. Po sylwetce i ruchach widać, że to bardzo wiekowa postać. Na odgłos zbliżającego się auta pilnujący krów staruch powoli odwrócił się w naszą stronę, przystanął i dłonią nad czołem osłonił oczy przed promieniami słońca. - Zdaje się, że znam tego pastucha, jedźmy w jego kierunku – odezwał się nasz przewodnik. Zjeżdżamy więc w dół pylistą drogą w tamtą stronę, prosto przed siebie.
Nasz przewodnik i pastuch z Majdanu od razu się rozpoznają i po wymianie serdecznych uścisków wymieniają na wstępie kilka grzecznościowych zdań. Wreszcie Pan Smaha nas przedstawia i przechodzi do sprawy. Rozmawiają po ukraińsku i już po raz kolejny żałuję, że nie chwytam niuansów ani podtekstów tego dialogu. Rozumiem niewiele, więcej domyślam się, a istotną treść rozmowy przedstawia mi w końcu pan Smaha.- On wie, gdzie była Kamienna Góra. To niedaleko stąd, jakiś kilometr lub półtora kilometra. Ta droga na wprost prowadzi do Majdanu, a jadąc nią w odwrotną stronę i przejeżdżając przez las, dojedziemy w miejsce, gdzie kiedyś zaczynała się Kamienna Góra. - A proszę go zapytać, jakie nazwiska dawnych mieszkańców Kamiennej Góry on pamięta - wtrąciłem. Wymienianych po chwili przez starego Ukraińca nazwisk nie trzeba mi powtarzać. Zbyt dobrze pamiętam je z rodzinnych przekazów, a niektóre dodatkowo z relacji opisujących tamtą tragedię. Pan Smaha mi po chwili tłumaczy – On mówi, że gdy mieszkańcy wsi Majdan opowiadają sobie, na których polach należących kiedyś do wsi Kamienna Góra pasą krowy i konie, to dla dokładniejszego określenia danego miejsca wymieniają nazwiska dawnych właścicieli odpowiednich pól – Oborskich, Krasickich, Zielińskich, Soczyńskich, Leszczewskich, Domańskich, Sawickich, Wolskich, Marceluków. Tak więc, ku memu pewnemu zaskoczeniu, dowiaduję się oto, że dawni polscy, nawet drobni właściciele ziemscy, nadal w jakiejś szczątkowej, instrumentalnej postaci, funkcjonują tu w świadomości miejscowej ludności. Ta ziemia była jednak wtedy uprawiana, jakkolwiek wskutek niższej niż dzisiejsza techniki, przychodziło to moim przodkom z wielkim trudem. Teraz, mimo że maszyny ułatwiają pracę człowieka, wielkie połacie ziemi leżą odłogiem i z każdym rokiem coraz bardziej zamieniają się w step. Dziękujemy spotkanemu po drodze człowiekowi za informacje i nie jedziemy już w kierunku Majdanu, lecz w przeciwną stronę, by za wskazanym najbliższym lasem poszukać śladów mojej rodzinnej wsi.
Po przebyciu polną drogą około kilometra przez las, wspinamy się na piaszczysty rozległy płaskowyż porośnięty krzewami, młodymi samosiejkami leśnych drzew, trawą i kwitnącymi ziołami. Jakbym znalazł się w opuszczonym rajskim ogrodzie! Czuję słodki zapach macierzanki, mięty, widzę przed sobą niemal cały zielnik, zwłaszcza ziół leczniczych, a wśród nich nad wyraz imponująco wyniosłe kwiatostany dziewanny. Tymi ziołami oraz odpowiednimi zaklęciami moja babcia Celestyna leczyła kiedyś całą rodzinę, także niemal wszystkich mieszkańców naszej wsi, a sporadycznie nawet przyjezdnych z pobliskich okolic. Ludzie byli tu zdrowi, silni i długowieczni dzięki życiu w środowisku nieskażonej natury, toteż babcia nie miała na szczęście zbyt wiele zajęcia. Gdzieniegdzie widać krzewy bzu i jaśminu, przy nich kępy starych drzew. Gdy się przy nich zatrzymujemy okazuje się, że większość z nich, to stare, już nieco zdziczałe, drzewa owocowe – wiśnie, czereśnie, śliwy, grusze, ale najwięcej jabłoni. Te drzewa wskazują nam, gdzie były kiedyś sady owocowe i ogrody, a przy nich, po dokładnym rozejrzeniu się, dostrzegamy w niektórych miejscach niczym jakieś cienie, ślady po dawnych zabudowaniach. Nie trudno gdzieniegdzie rozpoznać kawałki piaskowca po resztkach fundamentów budynków. Natrafiamy też czasami na obite zmurszałymi już deskami pozostałości dawnych studni. Przy kilku dawnych zagrodach widać zarastające stawy, niewielkie i niezbyt głębokie, zajmujące powierzchnię do dwudziestu metrów długości i szerokie na kilka metrów. Wybieramy w niektórych miejscach, z porastających dawne sady traw, po kilka ładniejszych, opadłych z drzew jabłek. Są najczęściej zielonkawożółtawe i gdy je smakujemy, okazują się być przeważnie dość słodkie, możne by rzec, że pomimo niedużej wielkości, nawet smaczne. Tak nie smakują jabłka z drzew dziczek.
Nie widząc w pobliżu słynnej góry, czuję pewien niedosyt. – Ten rozległy płaskowyż, po którym teraz chodzę i szukam śladów wsi, to ta sławna góra dziadka Ado, z której w słoneczny dzień można było dostrzec wiele okolicznych miejscowości w promieniu dwudziestu kilometrów, a nawet wieże Dubna i Krzemieńca? - myślę z pewnym rozczarowaniem.
Próbuję jakoś zorientować się w sytuacji, aby ewentualnie odtworzyć plan dawnej wsi, ale okazuje się, że nie znajduję tu żadnych indywidualnych, szczególnych cech, gdyż czas je pozacierał i poczynił tak wiele zmian, że tylko ktoś, kto był wtedy dorosły i dłużej mieszkał, niewątpliwie lepiej ode mnie rozpoznałby poszczególne oglądane miejsca i rozpoznał, do kogo należały zagrody, na których ślady natrafiamy co jakiś czas. Jakkolwiek miałem kiedyś szkic z podanym przez ojca planem wsi i zaznaczonymi nazwiskami mieszkańców, szkic ten w czasie którejś z moich licznych przeprowadzek gdzieś zaginął i do dziś niewiele z niego pamiętam, a w głowie mam zbyt mało informacji, które pozwoliłyby mi w tym gąszczu uchwycić jakieś punkty orientacyjne. Punktem odniesienia mogłaby być przebiegająca kiedyś przez wieś droga, w środku wsi rozwidlająca się i prowadząca w jedną stronę na północny zachód w kierunku Dubna, zaś w drugą stronę na południowy zachód w kierunku Krzemieńca. Ale żadnej drogi, nawet śladów jakiejkolwiek drogi, nigdzie na tym rozległym, opuszczonym płaskowyżu, nie widzę.
Dopiero teraz, kiedy piszę tę relację, myślę sobie, dlaczego nie zapytałem o tę drogę dwóch starych pastuchów, którzy z psem, kilkoma spętanymi w pęcinach końmi i kilkunastoma krowami nagle pojawili się na wzgórzu i z odległości niewielu ponad stu metrów dyskretnie nas obserwowali. Postanowiliśmy po jakimś czasie penetracji terenu sprawdzić wiarygodność naszego poprzedniego informatora i podeszliśmy do nich. Potwierdzili, że znajdujemy się na terenie dawnej wsi Kamienna Góra i powtórzyli większość znanych mi z opowiadań rodziny nazwisk mieszkańców, dodając jeszcze kilka nowych. Jeśli chodzi o nazwisko Soczyńskich, to według nich niektórzy starsi mieszkańcy tych okolic pamiętają jeszcze taki szczegół, że było w tej miejscowości dwóch Soczyńskich robiących koła do wozów. Podobno jeden z nich robił koła lepsze, drugi nieco gorsze. Pomimo nasuwających się co chwilę tragicznych refleksji dotyczących zagłady mojego rodzinnego gniazda, mnie ta informacja po jakimś czasie nieco rozbawiła, gdy pomyślałem sobie, co by było, gdyby usłyszał ją mój ojciec. Wiem bowiem, że koła w Kamiennej Górze robił tylko mój dziadek Ado i robił to doskonale, po mistrzowsku. Tym drugim więc, określonym przed chwilą jako gorszy majster od kół, nie mógł być nikt inny, tylko mój ojciec, który nauczył się kołodziejstwa od dziadka i zaraz po wojnie swoimi umiejętnościami w tym zakresie imponował sąsiadom na Pomorzu. Zastał tam bowiem drewniane koła do wozów, których obwód był wykonywany z sześciu połączonych kawałków drewna. Ojciec natomiast potrafił wyginać obwody kół z jednego kawałka dębowego drewna i takie koło miało ze zrozumiałych względów znacznie większą trwałość. Pamiętam, że dębowe kręgi, stanowiące obwody kół, ojciec nazywał obody.
Znalazłem więc miejsce na Wołyniu, gdzie była moja rodzinna wieś, licząca tuż przed zagładą i spaleniem kilkadziesiąt numerów, ale w którym miejscu była nasza zagroda na tym malowniczym, pustym płaskowyżu, nocą chyba strasznym, w tym gąszczu, przez który się miejscami trzeba było przedzierać, starając się wytropić ślady jakichś zabudowań, tego nie byłem w stanie ustalić. Nie była to wieś o zabudowie zwartej, lecz poszczególne zagrody były rozproszone na dość rozległym terenie i na różnych poziomach, a budynki stawiane przez każdego gospodarza na własnym gruncie. Ojciec, po założeniu rodziny wiosną trzydziestego dziewiątego roku, postawił obok starego domu dziadka Ado własny dom i tego nowego domu, jako jedynego we wsi, napastnicy nie spalili, lecz rozebrali i wywieźli do którejś z pobliskich ukraińskich wsi, prawdopodobnie do Starej Huty. Chyba ci przypadkowi informatorzy, których tu spotkaliśmy, mieli tylko bardzo ogólne rozeznanie w rozkładzie poszczególnych zabudowań we wsi, a może nie chcieli z jakichś powodów pokazać, gdzie stał dom, w którym się urodziłem. Kiedy już odjeżdżaliśmy, wskazali ręką na gęsto porośnięte lasem podnóże płaskowyżu i jakby przypomnieli sobie tylko to, że nasz dom stał nieco niżej, niż teren tego płaskowyżu, który najdłużej penetrowaliśmy i na którym znajdowaliśmy ślady budynków oraz po chwili namysłu dodali, że trudno w tamtym gąszczu obecnie trafić na jakieś ślady zabudowań. - Trzeba by może poszukać we wsi Majdan mieszkańców, którzy byliby w stanie dokładniej to miejsce określić - pomyślałem. Zbliżał się jednak wieczór, wiele czasu zabrałem moim opiekunom, a zwłaszcza księdzu, którego wieczorem czekały jeszcze jakieś obowiązki w Krzemieńcu. Uznałem więc, że pora wracać. Gdy opuszczaliśmy piaszczysty płaskowyż, poszukując jakiejś drogi powrotnej, zjeżdżając w dół, natrafiliśmy na rozpadlinę w skałach, która wiodła do wejścia w głąb ziemi. Na jej widok pomyślałem: - Może to jest wejście do tajemniczej pieczary, wiodącej do głębi góry, z którą było związanych wiele miejscowych i rodzinnych mitów i legend, a niektóre z nich sięgały dalekiej przeszłości? Wieś przeżyła w ciągu minionych wieków kilka okresów całkowitej zagłady. Zaś wspomnienia z okresu ostatniej tragedii mówiły o tym, że nocami, w czasach zagrożenia napadami banderowców, chronili się tam mieszkańcy naszej wsi. W niej też przechowywani byli podobno Żydzi, zbiegli w czasie drugiej wojny światowej do Kamiennej Góry. Nie było już jednak czasu na to, aby bliżej przyjrzeć się temu miejscu. Pojechaliśmy więc niezwłocznie dalej, gdyż było zbyt późno na dalsze poszukiwania, a my mieliśmy za sobą około stu pięćdziesięciu kilometrów jazdy, z czego połowę po bezdrożach i wertepach. Czułem, jak targało mną kłębowisko wrażeń, a w głowie miałem natłok różnych myśli. Zrozumiałem w końcu, że był to dopiero początek moich poszukiwań. -Muszę tu, na to może nikomu innemu już nic nie mówiące pustkowie, kiedyś wrócić, przynajmniej na kilka dni – postanowiłem w drodze powrotnej do Krzemieńca. – A na rozległej ziemi ukraińskiej są może nawet miliony takich pozornie martwych pustkowi.
oceny: bezbłędne / znakomite