Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-04-04 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2495 |
List królewski głosił:
Do wszystkich młodzieńców i mężczyzn!
Poddani! Przyszedł Wam czas porzucić zagrody i domy, opuścić wsie i miasta. Przyszedł czas pożegnać matki, żony i córki, aby chwycić za miecz. Wróg czai się wszędzie! Chce zagarnąć nasze ziemie i ograbić nas z dóbr. Dziki lud Hakibu, który podstępem odebrał nam ziemie na zachodnim wybrzeżu jeszcze za panowania króla Isolina, dziś chce sięgnąć po więcej. Temogor i Vernion już knują przeciw nam, roszcząc sobie prawa nie tylko do naszych ziem, lecz i bogactw, a nawet korony. I wreszcie krasnoludy, to karłowate plugastwo, które winno zostać pod ziemią, gdzie jego miejsce, zaczęły wychodzić spod ziemi i znów pojawiać się w górach Eregsaru, chcąc przywłaszczyć sobie całe ich pasmo i zagarnąć bogactwa, w które obfituje. Ale my, prawowici mieszkańcy Harmountu, nie pozwolimy się ograbić! Będziemy strzec naszych ziem, by żadna niegodna ręka nie odważyła się po nie sięgnąć! Poddani! Historia już niejednokrotnie dowiodła, że najlepszą obroną jest atak. Nie czekajmy więc, aż Temogorczycy i Verniończycy napłyną z południa, aż Habiku zaatakują nas z zachodu, a z gór, niczym robactwo, zaczną wychodzić mordercze karły. Zaatakujmy pierwsi! W ten sposób nie tylko uchronimy tereny, które posiadamy, lecz także przywrócimy czasy świetności, gdy ziemie Harmountu rozciągały się o wiele szerzej, gdy Harmount obejmował cały kontynent jako jedyne Prawdziwe Królestwo. Wierni poddani Królestwa Harmountu! Taka jest wola bogów, którą raczyli mi objawić! Wzywam Was zatem do walki! Przybądźcie, mężczyźni i młodzieńcy wszelkich stanów, do stolicy królestwa, aby stać się prawdziwymi rycerzami, mężnie broniącymi swojej ojczyzny!
Podpisano: Jego Arcykrólewska Mość,
z woli bożej Imperator potężnego Królestwa Harmountu.
Armas odłożył pergamin na stary drewniany stół, stojący na środku izby. Przetarł zaspane oczy, wciąż nie wierząc w to, co usłyszał i przeczytał. O wschodzie słońca obudził go dźwięk rogu. Czterech konnych stało przy pręgierzu, na centralnym placu wsi i nawoływało wszystkich mężczyzn do zbiórki. Czarna smocza głowa na czerwonym tle ich tarcz pozwalała rozpoznać w nich królewskie wojsko. Gdy już wszyscy zebrali się na placu, jeden z nich, barczysty mężczyzna o długich czarnych wąsach, głośno odczytał treść odezwy Imperatora. Po zebranych rozszedł się pomruk. Nie było tajemnicą, że popularność samozwańczego, despotycznego króla, zwłaszcza wśród prostego ludu, nie jest najlepsza. Konni puścili oznaki niezadowolenia mimo uszu.
- Greg Aderlin, wystąp! – zaordynował wąsacz, po czym wręczył krępemu wieśniakowi zwój pergaminu opatrzony królewską pieczęcią i odhaczył jego nazwisko na spisie poborowych.
Po kolei każdy z mieszkańców wsi odbierał przeznaczony dla siebie egzemplarz królewskiej odezwy, a przy jego nazwisku na liście pojawiał się krzyżyk. Brakowało tylko Roberta Gratssona. Armas odebrał swój list, który miał okazać po przybyciu do stolicy i udał się z powrotem do domu. Jako jeden z nielicznych mieszkańców wsi znał podstawy alfabetu i gramatyki, więc postanowił jeszcze raz przeczytać list samodzielnie. Zgadzało się każde słowo. Chłopak westchnął z rezygnacją.
Armas miał dwadzieścia trzy lata i od wielu lat mieszkał z samymi kobietami. Jego babka Branna, siwiuteńka, lecz energiczna staruszka, owdowiała wiele lat temu. Była wioskową zielarką, a jej ogród pełen był roślin, leczących każdą przypadłość. Miała dwóch synów: Faitvora, mieszkającego w Tavirze i Magnusa, który ożenił się z Elian, matką Armasa i Sophie. Elian w młodości była bardzo piękną kobietą, lecz porzucenie przez męża i trudy wiejskiego życia odcisnęły piętno na jej szlachetnej twarzy. Przez wiele lat, gdy Armas był jeszcze małym chłopcem, jego matka robiła wszystko to, co w normalnym domu robi mężczyzna: siała, orała, kopała ziemniaki, nosiła wodę z rzeki i rąbała drewno, nie tracąc przy tym swoich niewieścich obowiązków, z których najważniejszym było wychowanie dwójki małych dzieci. Na szczęście teściowa została przy niej i pomagała, jak tylko mogła. Ojciec Armasa, noszący dumne imię Magnus, odszedł gdy dzieci były jeszcze małe. Pewnego dnia po prostu wyjechał bez słowa. Armas jak przez mgłę pamiętał jego długą brodę i płaszcz spinany klamrą w kształcie potrójnie przeplatanego węzła. Sophie w ogóle nie pamiętała ojca. Była młodsza od Armasa o pięć lat i wyjątkowo krnąbrna, rozpieszczona przez dwie kobiety i brata, który na każdym kroku był jej obrońcą. Gdyby nie jego starania i pragnienie, aby zapewnić ukochanej siostrze godną przyszłość, pewnie nigdy nie przyjęłaby oświadczyn Roberta. Sophie, która wyrosła na piękną i zaradną młodą kobietę, w jego oczach wciąż była małą dziewczynką, potrzebującą opieki. Serce ściskało mu się z żalu na myśl o tym, że ma wyruszyć na niesłuszną wojnę i zostawić te trzy najdroższe mu kobiety same.
Wciąż zaspany po tym nagłym przebudzeniu wszedł do jadalnej izby i odłożył pergamin na stół. Wyjrzał przez okno. Babka zbierała zioła w ogrodzie. Twierdziła, że poranna rosa nadaje im magiczną moc. Poszukał wzrokiem matki. W przeciwległej części ogrodu doiła krowę, aby przynieść mleko na śniadanie. Brakowało tylko siostry. Armas wszedł po cichu do pokoju sypialnego kobiet, sądząc, że zastanie Sophie śpiącą.
- Wstawaj śpiochu! – zakrzyknął.
Odpowiedziała mu cisza. Łóżko Sophie było puste. Czyżby nie wróciła na noc? Początkowo zmartwił się, lecz zaraz uśmiechnął się chytrze, wiążąc zniknięcie Sophie z nieobecnością Roberta. Może jego nieprzystępna siostra postanowiła wreszcie okazać nieco łaski swojemu narzeczonemu.
Armas wrócił do głównej izby, usiadł na krześle i zaczął się zastanawiać, jak powiedzieć im, że wyrusza na wojnę. Co więcej – na niesłuszną, grabieżczą wojnę. Ani przez chwilę nie wierzył w słowa Imperatora. Obrona? Odzyskanie utraconych ziem? Wola bogów? Bzdura! Chłopak dobrze znał historię królestwa, wiedział jakim władcą był Tarhal i w jaki sposób przejął tron. Nie wierzył też w knowania rzekomo wrogich państw, które za panowania króla Isolina były wielkimi sojusznikami Harmountu. Poza tym Królestwo Harmountu nigdy nie obejmowało całego kontynentu. Słowa Imperatora były bajką dla gawiedzi, a jego prawdziwym celem, co do tego Armas nie miał wątpliwości, było poszerzenie własnych wpływów. Nie chciał walczyć w takiej sprawie, wiedział jednak, że za odmowę czeka go tylko jedno. Stryczek.
Nagle do domu wpadła zdyszana Sophie, machając swym jasnym warkoczem. Powieki miała zapuchnięte, a twarz zaczerwienioną od zimna i płaczu. Drżała.
- Armas! – załkała, wpadając w ramiona brata. – Ona zabiła Roberta! Zabiła! Wypiła jego krew i gołymi rękami usypała mu grób! Robert nie żyje!
Dziewczyna zaniosła się spazmatycznym szlochem. Armas czule pogładził ją po głowie.
- Co ty mówisz? To niemożliwe. Jak to Robert nie żyje? Kto go zabił, jak?
- Wampir! – załkała Sophie. – Kobieta o czerwonych włosach, wampirzyca!
W tym momencie do izby weszły babka i matka, niosąc wiadro mleka i pęk świeżych ziół. Obie z zaskoczeniem spojrzały na obejmujące się rodzeństwo i zapłakaną twarz Sophie.
- Sophie mówi… - zaczął nerwowo Armas.
- Słyszałyśmy. – spokojnym głosem przerwała mu babka.
- Odezwę Imperatora także słyszałyśmy. – dodała Elian, patrząc synowi w oczy. – Widziałyśmy jego żołnierzy. Idź synu, wszyscy wiemy, że nie masz innego wyjścia. Bogini będzie miała cię w swojej opiece. Nie martw się nami, jesteśmy silnymi kobietami, poradzimy sobie. Tylko, zaklinam cię, nie daj się zabić! Wróć, aby wreszcie wybrać sobie żonę.
- Matko, o czym ty mówisz? – zapytała Sophie tłumiąc szloch i ocierając łzy. – Jaka odezwa? Co tutaj robili królewscy żołnierze?
- Idę do wojska. – odparł Armas z goryczą. – Tarhal szykuje wojnę, chce łupić i grabić wszystkie państwa wokół. Siostro, nie chcę zostawiać was samych, ale zrozum, że nie mam wyboru.
Sophie zastanowiła się przez chwilę.
- Rozumiem. – powiedziała powoli. – Idę z tobą. Muszę nauczyć się władać mieczem, aby móc odnaleźć demona, który zabił Roberta i pomścić jego śmierć.
- Dziewczyno! Coś ty znowu wymyśliła? – wykrzyknęła przerażona matka. – Zawsze byłaś nieokiełznanym dzieckiem, ale tym pomysłem przeszłaś samą siebie! Niewiasta na wojnie, z mieczem u pasa, któż to widział! I na bogów, jaki wampir?
- Matka ma rację. – podchwycił Armas. – Obóz żołnierski, a już tym bardziej wojna, to nie miejsce dla młodej kobiety. Nawet tak odważnej i zręcznej, jak ty. Jeśli naprawdę Roberta zabił demon, dla własnego dobra nawet nie próbuj go szukać.
- Synu, jaki demon? – wykrzyknęła matka, coraz bardziej zdenerwowana. – Wampir to stwór z legend, nie można go spotkać w prawdziwym świecie!
- Ale ja ją widziałam! Widziałam na własne oczy, jak pozbawia go życia i gołymi rękami usypuje kurhan nad jego ciałem, a on w okamgnieniu obrósł kwieciem. Pokażę wam! Jest w lesie tuz przy strumieniu, zobaczcie jeśli mi nie wierzycie!
Branna spojrzała na wnuczkę. Miała oczy swego ojca i ten sam zapał, który wiódł go przez życie. Zdecydowała się ją poprzeć. Nie wątpiła w prawdziwość ani jednego z jej słów.
- Są na świecie rzeczy, – rzekła. – o jakim nawet magom i uczonym się nie śniło. A i legendy o krwiopijcach nie wzięły się znikąd. Wierzę w każde słowo Sophie i jeszcze dziś pójdę złożyć kwiaty na grobie jej niedoszłego męża.
Dziewczyna spojrzała na babkę z wdzięcznością.
- Ja naprawdę muszę pomścić jego śmierć. Przysięgłam przed Boginią. W lesie u strumienia przysięgłam śmierć morderczyni Roberta, powołując się na wszystkie świętości i wszystko, co przeklęte. Jeśli złamię przysięgę, moje serce już nigdy nie zazna spokoju.
W izbie zapadła cisza. Przysięga miała wielką wagę, a na tych, którzy jej nie dotrzymywali Bogini bez wahania zsyłała piorun kulisty – znak przestrogi i kary. Sophie, podobnie jak jej starszy brat, nie miała już wyboru. Ogniem wypisała swój los. Elian zrozumiała, że musi pozwolić jej uczynić, co zechce. Była taka podobna do Magnusa.
- Co więc zamierzasz zrobić? – zwróciła się, już łagodnie, do córki. – Armas naprawdę nie może cię zabrać ze sobą, nie narażając twojego życia i cnoty. Kobieta w obozie wojskowym może być najwyżej nierządnicą, a nikt z nas nie dopuści, by spotkał cię taki los.
- Udam się do Taviru. Wuj Faitvor był niegdyś korsarzem i sztuka fechtunku nie jest mu obca. Z pewnością zgodzi się nauczyć nieco swoją bratanicę.
Matka potaknęła tylko, zaś babka odparła pocieszająco:
- Napiszę do mojego syna stosowny list, w którym osobiście poproszę go o opiekę nad tobą, Matce nie odmówi.
Armas smutno spojrzał na siostrę. Wyruszy sama w daleką, niebezpieczną podróż, a on nie może ani temu zaradzić, ani jej towarzyszyć.
Po kilku godzinach, spakowawszy najpotrzebniejsze rzeczy, rodzeństwo osiodłało konie i opuściło rodzinny dom. Czułe pożegnanie z matką i babką odcisnęło ślady łez na ich twarzach. Jechali ramię w ramię, on na kasztanowym ogierze, ona na jabłkowitej klaczy imieniem Kropla. Nie rozmawiali prawie wcale, ciesząc się po prostu swoim towarzystwem i pod milczeniem kryjąc lęk, że to ich ostatnie wspólne chwile. Gdy słońce stanęło w zenicie, zostawili za sobą wieś, w której spędzili dzieciństwo i dotarli do najbliższego rozstaju. Armas zmierzać miał do Archen, stolicy Harmountu, Sophie zaś do Taviru, największego miasta portowego Eadanu. Jedno na północ, drugie na południe.
- Czas się pożegnać. – powiedział drżącym głosem Armas.
Ostatni raz objął siostrę i ucałował w miękki, ciepły policzek. Sophie otarła łzę.
- Mam nadzieję, że będzie dane nam się jeszcze kiedyś spotkać. Niech Bogini ma cię w swojej opiece!
- I ciebie, najdroższa siostro!
Równocześnie spięli konie i ruszyli w przeciwnych kierunkach, każde na spotkanie swojego przeznaczenia.