Autor | |
Gatunek | proza poetycka |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-12-30 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2684 |
Moj szafot 6
(Szóste studium schizofrenii)
Płasko, jak na blacie. Tuż obok ręczny, modlitewny młynek do kawy. Nieprzerwane linie obrusu kupczą posażkami pieprzu i soli. Kadzielnice starych makatek rozrywają Chrystusa na strzępy. Stare babcie szlifują palcami podrabiane w Chinach różańce.
Brak tchu, ofiary zbyt małe, aby nazwać je pieniędzmi. Ospałe rundy, z kilkoma półmetkami dookoła kościoła. Potem kąpiel chrztu w bolącym Chrystusa ciele, w ledwie piekącym słońcu. Tuż obok wdrapuje się oślizły wąż, z szyderczym uśmiechem na rozdwojonym języku.
Ludzie pieszczą dotyk, pospołu dążąc do wymiany czegokolwiek na cokolwiek. Potem zostają równie nietrwałe karmienia bestii ze starych baśni i poobijane od dźwigania krzyże.
Pieszczenie się nawzajem, pieszczenie imponujące, ciekawostki, osiągnięte cele i zaśnięcia, które dzisiaj bardzo trącą myszka. Nic zatem dziwnego, że przy takiej filozofii mało kto chce tu jeszcze zaglądać z innego powodu niż z obowiązku lub z czystego anachronizmu.
Entuzjastyczny zaczyn realizuje przy pomocy procentów kolejny brzeg. Potem cudowne rozmnożenie stawów hodowlanych, radośnie zaanektowanych na potrzeby karpia królewskiego. Wszędzie. Jeszcze się ich dobrze nie zarybi, a już wędrują na świąteczny stół.
Za stołem jedynie subtelna wrażliwość i wysublimowana martyrologia. Taki wielowymiarowy czas nakręcanych tradycją marionetek, umiejscowiony dokładnie pomiędzy wiarą mentalną w każdy rodzaj czucia a świadomą niewiarą w osiągnięcia zegarka. Wreszcie odpoczywamy, pozbawieni swojego oparcia, w przeczuciu nadchodzącego nieubłagalnie aspektu, jego ciągłej obecności właśnie tutaj i teraz. Obecności nie bez przyczyny, wspartej na ramieniu cudów i znaków.
Bo długi trzeba spłacać, koty przesadzać za płoty, poza krawędź. Zatem ulegnijmy koncepcji tworzenia pod wpływem szału tworzenia. Wszak tworzenie zawsze musi się przedzierać przez gnuśność i ciszę. Ciszę ciężką, mało znaczącą, zaskakująco nikłą. Ciszę całą na raz, przeszkadzającą sobie nawzajem, zanoszącą się od płaczu i wchłaniającą złe emocje. Jej renoma jest ustalona, śmiać już nie bardzo jest z czego, kiedy próbne zwieńczenie za jasną cholerę nie pasuje.
Rybia opowieść o życiu, z pozycji odciętej głowy karpia królewskiego.
Paradygmat tutejszości, wychodzenie ze skorupy by stworzyć ciszę o wiele bardziej prawdziwą, samą w sobie, pomagającą w podróży poprzez każde kłamstwo, któremu jakoś nigdy jeszcze nie wyszło to na dobre. Wiec zapewnijmy stawy, ze rozbierzemy się wspólnie z nimi, aż do miąższu. Też nadgryziemy ciszę, lecz nie ręczę za całość zębów.
Rozkosz zalewa świat, rozpacz zalewa świat. I tak to już jest z tymi Słowianami, kiedy tłuką rzeki i wrzucają w nie pianę. Spójna w nich tylko chęć oddania moczu pod latarnią i robienia na rodzinie większego wrażenia, niż freski z Kaplicy sykstyńskiej.
Pierdu pierdu, wieczna wiosna i kretyńskie wspomnienia, których nijak wyrzucić.
Wieczny Franz Kafka.
oceny: bezbłędne / znakomite