Przejdź do komentarzyOkno
Tekst 8 z 10 ze zbioru: Weronika
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2015-03-19
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3140
Okno

W pewnym okresie Weronika zaczęła dostrzegać pojawiający się skądś za oknem, przepływający bezustannie, Czas. Były to obracające się bez przerwy wielkie kłębki czy szpule, na które nawijały się, lub z których rozwijały się różnego koloru i grubości nici. Z czasem zauważyła kosmiczny charakter tych kłębków czasu i stwierdziła, że są one obracającymi się gwiazdami lub innymi ciałami niebieskimi. Każde stworzenie miało tam w tych nieskończenie licznych kłębkach i ich wielokolorowych zwojach, swoje miejsce. Wiedziała, że gdzieś wśród nich był również jej czas, lecz na próżno próbowała go dojrzeć, chociaż czuła, że było go jak na czas należny dla człowieka, bardzo dużo. Zamiast swojego czasu, w miarę jak przewijały się przed jej oczyma jego kłębki, zaczęła dostrzegać coraz częściej barwne obrazy z swojego życia.

Oto staje jej przed oczyma gorące lato, drugie w czasie pierwszej wielkiej wojny. Jak wszyscy wkoło, jest głodna już od kilku dni, gdyż znów trzeba było oddać na kontyngent dla wojska wszystko z domu, stajni i stodoły, chociaż było tego za mało nawet dla ich rodziny. We wsi zostały prawie same kobiety i dzieci. Weronika jest tylko z matką i młodszą siostrą, Moniką. Codziennie rano i wieczorem, klękają przed obrazem Matki Boskiej i modlą się za ojca, którego rok temu Niemcy zabrali na front, aby walczył z Francuzami za zwycięstwo cesarza Wilusia. Niemieccy bauerzy i urzędnicy, którzy tuż przed wojną na każdym kroku wymyślali im od leniwe Polaken, i krzyczeli nieraz do nich – tu jest Deutschland i będą niemieckie porządki! – zachowują się wobec rodzin Polaken, a teraz także rodzin niemieckich żołnierzy, już bez dawnej brutalności.

Weronika z Moniką pracują przy żniwach, wiążąc i ustawiając w owalne albo podłużne sztygi, snopy zboża w wielkim majątku Landwirta za kilka garści zboża dziennie i kilka kubków mleka. Ze zboża zmielonego w domu na ręcznych żarnach, zmieszanego z trocinami przyniesionymi spod piły tnącej w majątku drzewo, z dodatkiem zmielonych kasztanów i żołędzi, pieką w chlebowym piecu lekko gorzkie w smaku placki. Czasem dostają maleńką kostkę słoniny, smalcu albo masła.

Któregoś dnia, jak co dzień tego lata, wracając zmęczone do domu, zastają w drzwiach urzędowe pismo. Zawiera ono informację, że jej ojciec został przez Francuzów zabity w bitwie pod Verdun. Weronika nagle zostawia matkę i siostrę i wybiega z domu, aby pożalić się na swoje nieszczęście niedaleko mieszkającej koleżance. Właśnie dziadek koleżanki z sąsiadem napędzili cały dzban bimbru.

– Masz, spróbuj – mówi Ulka. – To niedobre, ale pomaga.

Weronika wypija całą szklankę krztusząc się i wykrzywiając z obrzydzenia. Po krótkim czasie nie wie, co się z nią dzieje.

Ma wrażenie, że zapada się w jakąś studnię. Po chwili płynie podziemnym kanałem, w którym pachnie syropem z buraków cukrowych. Uderza w coś twardego i zatrzymuje się nagle na skale, która przybiera twarz dziadka Ulki, Ludwika. Starzec obejmuje ją kościstymi rękami w biodrach i w pewnej chwili wydaje z siebie spazmatyczne, zwierzęce odgłosy. Gdy Weronika przytomnieje, dziadek Ludwik ucieka, wyskakując przez okno do ogrodu. Weronika leży na posadzce izby i czuje, jak boli ją w kroczu. Wyczuwa krwawienie. Niedaleko obok widzi roześmianą Ulkę, która ściska się wśród radosnych pomruków z sąsiadem, mogącym być jej dziadkiem. Zdaje sobie sprawę, że tego dnia stało się z nią coś niewyobrażalnie strasznego. Nie wie, czy opłakiwać swój stan, czy śmierć ojca. Coś w niej pęka i zostaje na cale życie niewidoczna, ale wyczuwalna blizna.

Od tego czasu bała się dotyku i wzroku chłopców i mężczyzn, dopóki po kilku latach przypadkowo na zabawie nie poznała rudego Zygucha, kowala. Czekała już z coraz mniejszą nadzieją na powrót z wyprawy chłopców ze wsi, a wśród nich swojego Olgierda. Jej nienawiść i żal do starego Ludwika, zamieniły się z czasem w żal do ślepego losu. Pewnego dnia stała się naocznym świadkiem strasznego końca, jaki spotkał Ludwika. Został on bowiem w ostatnich dniach wojny przyłapany na pędzeniu samogonu i skazany wyrokiem wojennego, okrutnego prawa, na śmierć. Gdy niemieccy żandarmi prowadzili go na rozstrzelanie, co chwilę nerwowo, histerycznie wrzeszcząc, wykrzykiwał – i tak mi nic nie zrobicie!

Wszyscy obserwujący tę scenę zrozumieli co miał na myśli, gdy w pewnej chwili wyrwał się żandarmom i skoczył do studni, obok której go prowadzili. Wraz z innymi, Weronika przyglądała się, jak strażacy ze straży pożarnej długo nie mogli wyciągnąć go ze studni przy pomocy dwóch długich bosaków. Gdy go po wydobyciu nieśli, miała wrażenie jakby nieśli nie Ludwika, lecz jej zabitego na wojnie ojca. Pod koniec jej dobiegających przed oknem dni, tamto z Ludwikiem stało się w niej tylko beznamiętnym wspomnieniem, podobnym do innych.

Od Olgierda natomiast, po kilku latach od jego wyjazdu, tuż po zakończeniu pierwszej wojny, otrzymała list pożegnalny, adresowany aż z Ameryki, wraz z jego zdjęciem ze świeżo poślubioną żoną. Z listu wynikało, że nie zamierza wracać już do Wieldządza, a z wyprawy chłopców tylko on jeden jakimś cudem ocalał.


Gdy przyduszona wiekiem do jednego miejsca Weronika przestała opuszczać dom, małe okno wychodzące na drogę biegnącą środkiem wsi, stało się dla niej jedynym oknem na cały świat. W oknie zaczęły pojawiać się przed nią postaci z jej życia i poczęły rozgrywać się ponownie sceny, które dawno przeminęły. Miały one po latach już nie doraźne, stosowne do czasu i okoliczności znaczenie, ale ukazywały się jakby w ponadczasowym, symbolicznym wymiarze i były nawet bardziej wyraziste, aniżeli wtedy, gdy rozgrywały się w swoim czasie.

Siedząc w dzień a nieraz i nocami, najczęściej przy oknie, zdawała się jakby sprawdzać, czy wszystko na świecie pozostaje w należytym porządku. Kiedy straciła wszystkich swoich bliskich, nic jej już nie pozostało w życiu jak patrzeć, czy jedyni w końcu w okolicy jej równolatkowie pozostali wśród żywych – kasztan i lipa, posadzone jeszcze przez praprababkę naprzeciwko domu tuż przed jej śmiercią, nadal stoją i czy zachowują się w zgodzie z niesioną przez porę roku obyczajnością?

Czy ptaki, gołębie, gawrony i wróble, na ogół w zgodzie obsiadujące na zmianę drzewa, patrolują okolice domu w odpowiednich odstępach i w odpowiednim do pory dnia i roku, rytmie?

Co niebo zapowiada i niesie wraz z nadpływającymi z różnych stron falami chmur?

Czy czerwony grzbiet stacji, nie zanadto się przygarbił i czy nie za bardzo schował się za pobliskie wzgórze, odkąd złożony chorobą, przestał wychodzić z niego na drogę we wsi, często chwiejącym się kiedyś krokiem, największy w okolicy zawadiaka, Kazik Przybysz, któremu wszyscy we wsi przez niemal całą drugą połowę wieku woleli dla świętego spokoju ustępować z drogi?

Czy resztówka nie za wcześnie lub nie za późno, jak na porę roku, rozpoczyna dzień skrzypiącymi głosami pomp i powolnym wyrzucaniem z siebie ludzi na drogę i dalej gdzieś w świat?

Czy ruch w okolicach sąsiadującej z jej domem świetlicy, gwarantuje przygotowanie na odpowiedni czas, zbliżającej się zabawy lub okolicznościowej imprezy?

Czy dowieźli w porę piwo i pieczywo do sklepu?

Czy na swoim miejscu pozostaje na horyzoncie wieża kościoła i komin mleczarni w Nowej Wsi?

Czy aby nie pojawiają się na drodze oznaki zbliżania się do wsi czegoś niecodziennego lub niespodziewanego?

Zaczęła też z czasem widzieć w oknie znacznie więcej, aniżeli tylko to, co rzeczywiście wydarzało się w polu widzenia. Patrząc na nieokiełznanie żywiołów obejmujących czasem w posiadanie świat za oknem, bywało, że czuła się nawet mieszkanką starożytnej Galindii, która kiedyś była krainą Prus, graniczącą z Pomorzem i Kujawami, a nie rodowitą Pomorzanką, w odróżnieniu od napływających tu od ponad stu lat Niemców, Polaków z kongresówki czy od Wołyniaków, przybyłych tu w czterdziestym piątym roku, po drugiej wielkiej wojnie. Nawet kiedy nie patrzyła w okno, w niej samej zaczynały otwierać się liczne okna na różne strony świata i życia. Dzięki zasłyszanym historiom i książkom, otworzyło się w niej kiedyś okno na przeszłość i na dzieje ludzi i tej ziemi.

Czasami Weronika miała wrażenie, że to nie ta ziemia, lecz jej własne, zbolałe ciało, leżało tutaj tysiąc lat na drodze z legendarnego Krakowa nad morze, aż do ostatnich dni roku, w którym rozpoczęło się trzecie tysiąclecie, i ona przekroczyła wiek nie stu lat, lecz tysiąca lat życia. A pomimo tego to życie trwało tak krótko, jak życie pszczoły czy motyla, pojawiających się czasami za oknem, jakby dla sprawdzenia, czy jest tam jeszcze ktoś patrzący gasnącym już wzrokiem i oddychający powietrzem, coraz cięższym od natłoku wydarzeń, dziejących się w tym najspokojniejszym na świecie miejscu. Jednak Weronika czuła, że nawet krótki epizod, jakim był lot godowy pszczoły, wchodził głęboko i na zawsze w pamięć i był zapisywany obrazami przez wciąż otwarte niczym jej oczy, w oczach wieczności.

Odchodząca ze świata w końcu dziewięćsetnego roku jej ponad stuletnia praprababka Wiktoria, która pod koniec życia odkryła w sobie zdolności wróżbiarskie i której ostatnie lata upłynęły na wróżeniu z kart, patrząc na Weronikę, swoją niedawno urodzoną praprawnuczkę, przepowiedziała jej sto lat życia w nowym, szczęśliwszym aniżeli dziewiętnaste, dwudziestym stuleciu.

– Masz dziecko szczęście rodzić się na początku wieku dostatku i pokoju, dzięki przezwyciężeniu przez naukę i postęp, ciemnych sił natury, co uczyni nasze życie dłuższym, łatwiejszym oraz lżejszym.

– My, w odchodzącym już poza widok z naszego okna wieku, nie mieliśmy tyle szczęścia, gdyż przejęliśmy w spadku zbyt wiele złego z dawnych czasów, ale przez naukę przygotowaliśmy grunt dla was, na szczęśliwy koniec drugiego tysiąclecia.

Weronika wielekroć w ciągu swego długiego życia wspominała te słowa praprababki, wypowiedziane na jej widok, zaraz po urodzeniu, a powtórzone jej przez ciotki, kiedy już zaczynała cokolwiek rozumieć.

– Nasza kochana iskierka – zachwycali się nią wszyscy, gdy okazała się być żywym i wesołym dzieckiem. Nie często jednak w ciągu swego długiego życia miała wrażenie, że słowa praprababki sprawdzają się. Raczej nieraz zdawało się jej, że bliżsi prawdy byli ci, którzy wbrew jej babce i innym optymistom, widząc zachodzące na świecie zmiany, przepowiadali Apokalipsę i bliski koniec świata. W jednym jednak przepowiednia praprababki się sprawdziła, a mianowicie w tym, że uda się Weronice dożyć stu lat.

Poprzez otwarte w niej pewnego dnia okno na dzieje, Weronika pod koniec swojego życia nieraz całym ciałem czuła jak wcześniej jeszcze, w czasach tonących w mrokach zapomnienia, rozciągała się tutaj wkoło puszcza. Rytm życia w niej wyznaczały tylko głosy Nieba i Ziemi. Pierwszy człowiek nie znał i nie czuł jeszcze drzemiących w nim sił, nie był więc w stanie zakłócić rytmu natury. Starał się dostosować do tego, co spotykało go w puszczy i znaleźć swoje miejsce, wśród żywiołów szalejących czasami, ale najczęściej przychylnych, a nawet życzliwie przyglądających się w dzień łagodnym okiem słońca, to znów zagadkowymi mrugnięciami gwiazd w nocy, wszystkiemu stworzeniu, które rodziło się pomiędzy Niebem i Ziemią. Niedaleko na północy i wschodzie, rozpościerał się kraj składający się z dwunastu prowincji o tajemniczych nazwach – Sasina, Warmia, Natangia, Sambia, Skalowia, Pogezania, Barcja, Nadrowia, Pomezania, Jaćwierz i Galindia, w którym żyli kiedyś Prusowie w zgodzie z naturą, do czasu, gdy przybyli najpierw z dobrym słowem, pierwsi misjonarze nowego Boga.

Gdy siew dobrego słowa, rozpoczęty przez misjonarzy nie przynosił pożądanych plonów, a na dobre słowo Prusowie czując się zagrożeni przez przybyszy, odpowiadali włócznią czy strzałą z łuku, pojawili się z mieczami w rękach rycerze dobrej nowiny, noszący białe płaszcze z czarnymi krzyżami. Patrząc w okno, Weronika dostrzegała czasami, jak przejeżdżają przez całą wieś od północy, od strony Kotnowa, na czarnych koniach, i kierują się kilkoma równymi dwójkami, jedna dwójka za drugą, z głowami ukrytymi za przyłbicami hełmów, z tarczami i mieczami w ręku, w powiewających na wietrze białych płaszczach, i przemykając się jak duchy w stronę jeziora, którego brzegiem cwałują w nierównych podskokach, oddalają się i nikną za murami zamku, schowanego wśród drzew półwyspu. Byli wysłannikami Boga miłości, a nie budzili w niej ani w nikim z okolicy, odrobiny uczucia, poza panicznym strachem.

To ich dziełem stało się to, że po pierwszych mieszkańcach tych ziem nie pozostał nawet ich język. Pozostały tylko garstki zacieranych starannie przez zwycięzców śladów i zniekształcanych wspomnień, oraz zaledwie okruchy z prawdy życia i bogactwa obyczajów Prusów, nazwa kraju i nazwy prowincji, oraz szczątki nazw niektórych miejscowości.


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Bardzo piękna proza:)))
© 2010-2016 by Creative Media
×