Przejdź do komentarzyopowiadanie 'Suazi'
Tekst 2 z 20 ze zbioru: Suazi
Autor
Gatunekproza poetycka
Formaproza
Data dodania2010-11-05
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń4302

Suazi


Po kilkudziesięciu minutach lotu znad Morza Śródziemnego do Frankfurtu i następnych kilkudziesięciu minutach dalszego lotu nad Niemcami, znalazł się w Monachium. Okazało się, że ma całą dobę czekania na samolot do Wrocławia. Po prostu trafił na jedyny taki dzień w tygodniu, kiedy nie latał samolot ze stolicy Bawarii do stolicy Dolnego Śląska. Mógł więc rzucić okiem na miasto, w którym odbywały się złowrogie kiedyś dla jego plemienia sabaty, skupiające i potęgujące niszczycielskie siły, docierające ongiś aż nad brzegi jego świętego Dniepru. Krążył po deptaku Starego Miasta, przygotowującym się do hałaśliwego i butnego, dorocznego Święta Piwa, w labiryncie uliczek pomiędzy Dworcem Głównym a Ratuszem. Wymijali go co jakiś czas młodzi ludzie w kapeluszach z bydlęcymi rogami. W panującym pośród ścian budynków, chwilami nieznośnym zaduchu i upale, przypomniało mu się w pewnej chwili, jak oglądał z Miriam, pasące się na pastwiskach należących do jej plemienia, stada afrykańskiego bydła nguni, odpornego na upały.

Po zatoczeniu kilku większych i mniejszych kręgów wokół średniowiecznego rynku, zatrzymał się na kufel zimnego piwa. Popatrzył na talerz zupy, podanej jakiemuś gościowi obok i przypomniał sobie smak czerniny robionej na Pomorzu, z tryskającej na talerz, mieszanej z octem krwi, wypływającej z gardła zarzynanej nożem bardzo powoli, kaczki. Przeniósł się na chwilę na sąsiadujący z Pomorzem, odległy od Bawarii o ponad tysiąc kilometrów kraj Prusów, jako że sposób przyrządzania czerniny przypominał mu składane przez Prusów ofiary ze zwierząt i ich rytuały ofiarne. Potem poczuł w ustach smak pitej niedawno krwi byka i wtedy przeniósł się znowu z powrotem o magiczne dziesięć tysięcy kilometrów od Monachium, w dolinę Ezulwini, i znalazł się wśród afrykańskiego ludu Suazi.

Pojechał tam niedawno z wioski Miriam, aby naradzić się z dostojnymi Bemanti, co ma dalej czynić – czy ulec namowom Miriam i jej matki, królowej, i starać się o koronę po królu Mepha, czy też mimo całej wzajemnej życzliwości, nie ulegać pokusom niedawno poznanych kobiet, nęcących go od jakiegoś czasu perspektywą wspaniałej, czekającej go u ich boku, przyszłości.

Gdy przybył do kraju Suazi, cała dolina, zalana promieniami popołudniowego słońca, była wypełniona wszystkim żyjącym ludem, oczekującym dorocznego cudu narodzin nowego życia. W domach pozostali tylko otoczeni szacunkiem i opieką starcy, niezdolni już do tego, aby się podnieść z posłań, ale i z nich niektórzy zostali wyniesieni w bambusowych lektykach na powietrze, przesiąkające coraz większą magią dokonującego się właśnie w ich czujnej obecności, ostatniego aktu dojrzewania. Na strażach, gdzieś na krańcach kraju oraz przed pałacem króla Ngweyamy – Największego Lwa i królowej matki Ndlovukazi – Wielkiej Słonicy, czuwali uzbrojeni żołnierze. Lud miał w tym momencie zwielokrotnioną siłę, powiększoną o wspomnienia postaci przodków, noszonych przed oczyma i w duszach, a teraz podczas obrzędu, wszyscy głośno wymawiali imiona swoich nieobecnych już pradziadów i ojców, którzy dzięki temu stawali się znów na tę chwilę, obecni wśród żyjących. Ciała ich przodków, schronione po śmierci w górskich pieczarach i przykryte głazami z widniejącymi na nich wyrytymi magicznymi napisami, miały zapewnioną bezpieczną drogę, poprzez krainę ciemności, na drugą stronę gór, na zbocza schodzące do świateł i wody największego oceanu. Wszyscy czuli, że ich krewni odeszli do krainy wiecznego życia, ale żywym pozostawili rozproszoną wszędzie w dolinie całą swoją moc, tak potrzebną na tej ziemi, aby dawała wciąż nowe życie.

Właśnie kilka dni temu, kiedy Święty Księżyc znalazł się w przedostatniej fazie, poprzedzającej fazę pełnej dojrzałości, na wszystkie strony świata rozbiegli się Bemanti – uczeni mężowie i kapłani zarazem, aby przynieść na zbliżającą się uroczystość, zwaną Incwala, magiczne pierwiastki wszelkiego życia

Aleksander musiał więc na zasięgnięcie rady, czekać do ich powrotu. Czuł się nieco nieswojo, jak intruz zakłócający swoją obecnością powagę dziejącego się cudu, gdyż zwracał na siebie niemal powszechną uwagę swoją odmiennością. Z tego, co zdążyła mu opowiedzieć przed wyjazdem tutaj Miriam i od jej braci, wiedział, że w tym czasie, gdy na nich wszyscy tu czekali, Bemanti na zboczach gór Lebombo, zbierali korzenie, łodygi, liście, kwiaty i nasiona świętych ziół. W wartkich nurtach wszystkich rzek, nad których czystością czuwali przez cały rok, nabierali po naczyniu świętej wody. Na wybrzeżu oceanu, od którego kiedyś oddzielili ich wrogowie, przybyli z przeciwnego brzegu oceanu, mieszkali kiedyś członkowie największego ich klanu, Dlamini, czekający wciąż na cud powrotu. Teraz, na tym wybrzeżu, Bemanti zbierali z jeżących się złowrogo grzbietów fal, potrzebną na tę największą uroczystość, słoną morską pianę, w której najpełniej objawiał się łączący się z duchami powietrza i ziemi, duch oceanu. Oceanu, który był ich kiedyś, przez wieki – Matką, braną w objęcia Ciemności. A ojca? Ojca też – gdyż ojciec to była ta ciemność, która brała Matkę – Ocean w objęcia. Z tych to rodziców w bólach, w zamierzchłych czasach oni, Suazi, się zrodzili.

W tym czasie, gdy Bemanti udali się po nowe pierwiastki życia, król Ngweyama niepostrzeżenie dla nikogo, zniknął na odludnym miejscu, aby w samotności i zachowując post, zebrać w siebie w ciągu dnia ze słońca, a ciągu nocy z gwiazd, jak najwięcej sił, potrzebnych do odrodzenia jemu i całemu narodowi. Odmawiał w tym czasie, pełne tajemnych zaklęć, sięgających najdawniejszych czasów początków stworzenia, modlitwy do Boga Mkhulumnchanti.

Odosobnionego miejsca, dokąd udał się król, strzegły przed intruzami regimenty chłopców, których czekało podczas uroczystości przejście do wyższych stopni wtajemniczenia, a każdego chłopca najwyższego i najstarszego regimentu, czekało upragnione, uroczyste wejście w czekające go u boku wybranki, liczne rozkosze oraz jeszcze liczniejsze obowiązki, męża i dorosłego obywatela Suazi.

Rozstawione wokół miejsca odosobnienia króla straże, nie pozwoliły Aleksandrowi podejść na odległość, umożliwiającą mu dokładnie obserwować zachowanie króla w miejscu odosobnienia, na co miał z jakiegoś niejasnego wewnętrznego powodu, nie tylko przez zwykłą ciekawość, wielką ochotę. Czuł, że jest coś bardzo ważnego, co powoduje, iż właśnie on powinien zobaczyć najbardziej tajemnicze, ściśle strzeżone, nawet przed własnymi współplemieńcami, zachowanie króla w najbardziej ważnym w każdym roku, dniu z życia wspólnoty. Po jakimś czasie, ponieważ pomimo przeszkód i dużego niebezpieczeństwa, jakie go prawdopodobnie czekało, gdyby wydał się jego zamiar, jednak z niego nie zrezygnował, jego pragnienie chociaż częściowo się spełniło. Po dłuższym błądzeniu w ciemnościach, wokół zaklętego, niedostępnego kręgu królewskiej tajemnicy, kluczeniu i poszukiwaniach, znalazł dogodne miejsce w koronie drzewa, z którego mógł pomimo znacznej odległości, przez jakiś czas, wprawdzie tylko przez lunetę, zaobserwować część wykonywanych przez króla rytuałów. Ze zdziwieniem, ale i satysfakcją stwierdził, że większość z nich on już dawno poznał, gdyż są to w znacznej większości kosmiczne rytuały, przekazane jemu jeszcze w dzieciństwie, przez dziadka Ado.

Obserwował potem, jak młodzi chłopcy z całego królestwa, mający dostąpić wejścia w świat dorosłych, aby przygotować się do obowiązków dojrzałych obywateli, w świetle księżyca zrywali gałęzie niewielkiego drzewa lusekwane i wyruszyli z nimi w trwającą całą noc długą wędrówkę do Lobamby, serca królewskiej doliny Ezulwini. Dziewczęta, które czekało wejście w związki z chłopcami, zrywały w tym samym czasie trzcinę. Po całonocnej wędrówce, o świcie, chłopcy i dziewczęta zbudowali w Royal Kraal, śpiewając przy tym uroczyste pieśni, wioskę chat, zwaną kraal. To w tych chatach, zbudowanych podczas pełnej cudów nocy, dojdzie jeszcze w czasie trwania tej nocy i następnych, do pierwszych miłosnych związków pomiędzy nowożeńcami.

W samą porę pojawili się Bemanti, ze świętymi roślinami, wodą i pianą z oceanu, aby pośrodku kraalu, poświęcić na ofiarę byka. Dwóch potężnie zbudowanych wojowników, w jaskrawo kolorowych strojach, wyprowadziło uwiązanego sznurami za rogi byka i powaliło go na ziemię. Podczas gdy jeden przytrzymywał zwierzę leżące bokiem na ziemi, drugi nożem błyskawicznie przeciął mu tętnicę szyjną i podstawił płaskie naczynie, do którego spływała tryskająca krew. Rozległy się donośne błagania ludu o powrót króla. W odpowiedzi na te błagania, odmieniony i odnowiony tajemnymi praktykami król, opuścił wreszcie miejsce odosobnienia. Pojawił się znów przed ludem, wypił puchar byczej krwi, posmarował twarz, nogi i ręce palcem umoczonym w posoce, która rozlała się po ziemi i zaczął taniec, przy uderzeniach wielkich bębnów. Poruszał się najpierw powoli, miarowo, majestatycznie i dostojnie. Potem tańczył coraz szybciej, w takt coraz szybszych uderzeń, odzywających się coraz bardziej jakby natarczywie, coraz mniejszych bębnów. Wtórowały mu do tańca dziewczęta, wykonujące taniec trzciny – Umhalanga. W czasie tańca, nad dziewczętami zaczęły unosić się, trzęsące się w powietrzu w takt tanecznego rytmu, setki trzcinowych witek. Aleksander domyślił się, albo sobie przypomniał z jakichś zasłyszanych opowieści, że dziewczęta z czerwonymi piórami we włosach, to księżniczki. Król obserwując ich taniec, mógł którąś z nich wybrać na jedną ze swoich żon.

Aleksander widział potem, jak w towarzystwie wszystkich żon, król Ngwenyama zjadał święte rośliny, pił świętą wodę i namaszczał ciało morską pianą. Wreszcie zjadł całą dynię na znak, że odtąd mieszkańcy Suazi mogą spożywać tegoroczne zbiory. Wszyscy starali się wypić, chociaż po maleńkim łyku byczej krwi i kreślili na swoich ciałach znaki, palcami umoczonymi w krwi zmieszanej z ziemią. Aleksander nie śmiał odmówić, kiedy i jemu podano do wypicia łyk byczej krwi. Po jej wypiciu, również i on posmarował sobie twarz i łydki krwią zmieszaną z ziemią. Potem patrzył, jak mężczyźni podskoczyli ochoczo, unosząc w górę ręce, wydając z siebie bojowe okrzyki, a kobiety podniosły się ze swoich miejsc i wszyscy razem tańczyli z radością następny taniec, zwany żyuralanga, czyli labirynt, albo taniec żurawi. Ruszył w końcu do tańca również Aleksander. Zrazu nieśmiało i niezdarnie, jednak z upływem czasu, z coraz większym wyczuciem ruchu i rytmu, wtapiał się w rytualny krąg. Od tej pory, gdy wraz z innymi znalazł się w tajemnym kręgu tańca, już nie dawano mu odczuć, że jest obcy, a on poczuł się zjednoczony z ludem Suazi i pokonując coraz to nowe figury tańca – labiryntu, czuł się wewnętrznie coraz silniejszy. A gdy wszyscy zmęczeni, ale radośni, a wśród nich Aleksander, udali się na odpoczynek po tańcu, rozpoczęła się ogólna uczta.

W czasie uczty, jeden spośród uczonych Bemanti, do których przysiadł się Aleksander, opowiedział mu o pochodzeniu tańca żurawi.

– Nie wiem, czy istnieje na świecie starszy taniec, aniżeli tańczony przez ludzi już tylko z naszego plemienia, taniec żyuralanga – zaczął.

– A narodził się ten taniec w czasach, gdy nie było jeszcze na świecie człowieka. Żyło we wnętrznościach nadoceanicznej góry na naszym pradawnym kontynencie Lemurii, z którego pochodzili nasi przodkowie, stado żurawi. Te żurawie przez cały czas słyszały plusk morskich fal, mówiący im, że istnieje poza ścianą góry inny, nieznany im świat, którego odgłos dobywał się do ich uszu zza ścian góry i przez to poczuły tęsknotę za innymi obszarami. Ponadto, pomimo tego, że bardzo się kochały, nie mogły siebie zobaczyć, z powodu ciągłych ciemności, panujących wewnątrz góry. Chciały więc dostać się w inne rejony, których istnienie przeczuwały, a w których było światło. Uchwyciły się więc nawzajem za skrzydła i zaczęły jeden za drugim iść przed siebie, wijąc się na wszystkie strony w poszukiwaniu wyjścia z labiryntu ciemności, gdzie były uwięzione. Bardzo długo tak zakreślały różne zygzaki tanecznych figur, dopóki nie ominąwszy i nie pokonawszy wielu przeszkód, zobaczyły wreszcie po raz pierwszy smugę światła. Jednakże okazało się, że droga do tej smugi światła nie wiodła na wprost, lecz nadal trzeba było idąc ku niej, kreślić po drodze zawiłe figury labiryntu. Jeszcze siedem razy ogarniała je podczas wędrówki ciemność i pojawiał się promyk światła. Jednak podjęty trud doprowadził je wreszcie po długiej wędrówce na brzeg morza, skąpany w cudownych promieniach słońca. Od tej pory, każdej wiosny żurawie poszukując w okresie godowym partnerów do wędrówki, tańczą, a tym tańcem każdego roku przypominają i powtarzają przebytą kiedyś drogę z ciemności do światła. Człowiek podpatrzył ten taniec żurawi, gdy zaczął poszukiwać dróg w labiryntach kosmosu i swojego życia.

Po uczcie, dziewczęta ofiarowały się pomagać królowej Ndlovukazi naprawiać dom w Lobambie, uszkodzony niedawno przez huragan, na co nie było dotąd czasu, z powodu przygotowań do dorocznego święta.

Kiedy Aleksander udał się po zakończeniu uroczystości pod olbrzymie drzewo, gdzie Bemanti mieli rozpocząć swoje wróżby, dostrzegł, że znajdują się już tam wszyscy czterej bracia Miriam.

– Będziemy ciągnąć losy, które przygotują Bemanti. Niech duchy, które najlepiej wiedzą co dobre, zadecydują kto ma być królem, powiedział najstarszy z braci, Khojo. Stawaj z nami do wróżby, niech los, który jest w rękach bogów, rozstrzyga, kto z nas ma zostać królem.

– Zawrzyjmy układ – zaproponował Aleksander. – Pociągnijcie losy beze mnie. Ale nie powiedzcie, ani swojej matce, ani siostrze Miriam o tym, że nie brałem udziału w losowaniu. Mnie zaś pomóżcie bezpiecznie odlecieć do mojego kraju.

– Ale one ciebie nie puszczą, nawet jeśli nie zostaniesz królem.

– Dlatego właśnie, potrzebna mi jest wasza pomoc.

– Niech o tym decyduje nasz nowy król – zgodzili się wszyscy.

Najmłodszy z braci, imieniem Nhoi, który w wyniku losowania miał być nowym królem, rzekł: – Skoro Aleksandrze byłeś dla nas tak łaskawy i pomogłeś nam uniknąć hańby przed naszym ludem, należy się tobie pomoc i ją otrzymasz. Po uroczystościach u naszych przyjaciół Suazi, odwieziemy cię na lotnisko w Johannesburgu, dopilnujemy, aby tym razem nie schwytali ciebie przed odlotem Tamci, a matce i siostrze powiemy, że po niepomyślnym dla ciebie losowaniu, ty nam uciekłeś.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
z zainteresowaniem przeczytałem ten tekst gdyż wprawdzie jest trudny ale bardzo oryginalny i specificzny
avatar
Z przyjemnością poznałem Suazi. Szkoda tylko, że prawie połowa ludności tego małego kraju jest zarażona HIV. Smutne.
© 2010-2016 by Creative Media
×