Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-04 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1694 |
„Niereal”
To nie był wsiad do pociągu byle jakiego, radosne oderwanie się od płaszczyzny stałego gruntu pod nogami i ruszenie na przekór grawitacji w miarowym stukocie tak dobrze znanym użytkownikom naszych kolei. Za oknem owszem, przesuwały się mogące pasować do modelu wakacyjnej utopii krajobrazy - pola i lasy tańczyły przed moim wzrokiem, zmieniały swe objętości i pokazywały mi się w pełnych trzech wymiarach. Nawiedziły mnie w środku i przypomniały lata, kiedy lata były latami, a było to właśnie lata temu. Były świetlne, gorące, roztapiające chodniki na wiedźmią smołę, którą gotowało się patykami i zostawiało w niej ślady, które gdzieś tam może istnieją do dziś. - Przepraszam, czy tu wolne? - głos wyciągnął mnie za włosy i znowu jestem tu i teraz, w przedziale którejś tam robotniczej klasy pociągu, w którym jak zawsze, ale to zawsze można było pobrać próbkę przekroju społecznego i badać ją podczas nudnej podróży.- Tak, oczywiście, proszę bardzo - ładnie przytaknąłem brzydkiej dość niestety dziewczynie, co mówię z przykrością, ale pewne wydarzenia stawiają mnie dziś w niezręcznej normalnie roli skurwysyna, z brzytwą szczerości na podorędziu, ale na razie jeszcze schowaną za codzienną kurtuazją.-Proszę - zapewniłem raz jeszcze.Niezobowiązująco spojrzeliśmy na siebie, ona usiadła vis-a-vie mnie, spojrzeliśmy jeszcze raz, wyciągnęła jakiś magazyn dla kobiet, a ja znowu wzrokiem wyrzuciłem się za burtę. Najważniejsze, pomyślałem, że nie ma już zimy, ze skończył się ten przyszły po jesieni, która co roku mocniej daje w kość, czas pustostanu, gdzie noc ściska dzień do rozmiarów szpilki i przebija nabrzmiały od lęków, atmosferycznej frustracji i podobnych bagaży emocjonalnych kondon. Człowiek budzi się z tej trwającej od zeszłego popołudnia nocy, cała ta wewnętrzna chemia wariuje, pojebana przez zaburzenia dawkowania tego światła, słońce to latarenka na ledwo zipiących bateriach, jak jest śnieg to jest zimno, a jak nie ma to jest mniej zimno, ale szaro, mokro i nawet wronom nie chce się latać, tylko siedzą na kikutach drzew i nic nie robią. Aż wzdrygnąłem się na tą myśl, taką kaskadą wylała się prawie znikąd. Dziewczyna też to zobaczyła, bo zaświeciła we mnie znad okładki z jakąś naczelną celebrytką tego sezonu, której wyraz twarzy usilnie próbował wmówić mi, jakie piękne jest życie. Jej życie.Dopiero teraz doszło do mnie, że jedziemy. Ten słynny, miarowy stukot (ktoś, kto nazwał ten dźwięk powinien zastrzec nazwę i pobierać opłaty za używanie jej) zaczął działać i cały przedział pogrążył się w podróżnej hibernacji. Ten patrzył przez okno, ta czyta, podobnie jak moja brzydula, tamci coś tam gadają, ale nie bardzo. Za oknem robiła się wiosna. Po tylu miesiącach połączonych sił miesiąców deszczu i śniegu promienie słońca podładowały akumulator i raziły świeżo, ożywczo. Można było, po zamknięciu oczu, przeżyć swoje małe, prywatne idaho gdy pozwalało się osiąść słońcu na powiekach i nie spłoszyć go, otwierając je. Taka miniwieczność na własne potrzeby, czyste trwanie w bycie niezakłócone przez uczestnictwo w życiu, które co chwilę coś chce i wymaga. Więc wiosna. Po dziesiątkach dób spędzonych ze szkieletami drzew tak się do nich przyzwyczaiłem, że z podejrzeniem spoglądałem teraz na te pruszące się zarodki, te wirusy życia oznajmiające o corocznej reinkarnacji łona natury. Niesamowite, powtórzyłem sobie mimo tej podejrzliwości, po raz któryś rok z kolei. Miarowy stukot trwał w najlepsze i jak ten dobosz wybijał rytm interaktywnego slajdu panoramy za oknem.Odwróciłem wzrok od szyby i rzuciłem okiem na inny rodzaj materii ożywionej, ale jakby mniej od tej na zewnątrz. Materia ludzka nie dawał zbyt dużo znaków istnienia. Nie integrowała się, i podobna była bardziej do jakiejś materii kosmicznej, materiału gwiazdowego, który sam trwa w pustej przestrzeni, świeci, rośnie, kurczy się a potem umiera wybuchem. Kosmiczną dywagację przerwała mi nagle kometa kanara. Z ogonem zostawionych za sobą ludzi, którzy chowali wyjmowane przed chwilą bilety podążał, leciał naprzód. W odróżnieniu jednak od oryginalnego ciała niebieskiego (był ciałem w niebieskim, tak między nami), które wiadomo kiedy ponownie się ukaże, nikt nie wiedział kiedy taki konduktor znów się ujawni, z niewidocznych przestrzeni innych przedziałów. No i nie poruszał się po elipsie, tylko raczej tak wahadłowo. Mniejsza z tym jednak, bo właśnie dobił ku mnie. Zabrzmiało nieśmiertelne `bilety do kontroli`, i już przyciągnął do siebie rój wyciągniętych w pół zgięcia łokci rąk, zakończonych świstkami papieru. Maszynką kasującą kąsał karteczki, oddawał właścicielom, dziękował i pogwizdując szybował dalej. Nie ma opcji, że nie lubił tej pracy. I więcej: lubił tak bardzo, że nie wytącił go z równowagi nawet pisk hamulca i hamowanie, kiedy ma się wrażenie, że zaraz dojdzie do katastrofy kolejowej, a potem w wiadomościach wyjdzie na jaw że dróżnik był pijany, że maszyneria pociągu nie miała przeglądu od peerelu, itede, itepe. Jakimś cudem wyhamowaliśmy i pozostaliśmy przy życiu. Za szybą mignął napis jakiejś miejscowości, niewielkiej zresztą, kilka domów i ta wieża kolejowa, nie wiem jak się to nazywa, ale właśnie i ta wieża. Ludzie z zewnątrz znaleźli się wewnątrz, rozgościli się na miarę możliwości goszczenia się w tych siermiężnych warunkach kolejowych i pociąg z wielkim bólem znów zaczął jechać. Oczywiście pierw wystartował z przeciążeniem godnym wahadłowca, co nie jest komplementem dla włodarzy naszych kolei, ale potem dość płynnie przeszedł do swojego cwału, kłusu, i za chwilę znów słońce raz to wyglądało, a znowu to chowało się za ścianami lasów i grzbietami pól. Wiosna! Miarowy stukot kół znów dobijał się do bębenków.W zasadzie - co mnie sprowadziło do tego miejsca właśnie, skoro mogłem być w miejscu zupełnie różnym od siedzenia tu, w tym przedziale żadnej klasy, z anonimowymi kompanami? No właśnie.Do pewnego momentu żyło mi się całkiem dobrze. A potem pojawiła się Ona.
*
To była na jakiejś imprezie, pamiętam dobrze u kogo, gdzie i kiedy właśnie przez Nią, to właśnie Ona stała się, a może była już od początku gwoździem wieczoru, który przyciągał szpilki. Kłuły ją aż bolało, ale Ona widocznie była masochistką. A ja, raczej nikt konkretny, trochę jak szczur na pokładzie eleganckiego statku, zaszyłem się na szalupie kanapy i spożywałem napoje wysokoprocentowe, żeby chociaż trochę poczuć się mniej nie na miejscu niż faktycznie byłem. Wokół przewijało się życie towarzyskie wątpliwej jak dla mnie maści, królowała mentalna hipsterka, na którą byłem i jestem wyczulony i uczulony. Gdybym pośród tego badziewia osobowościowego nazwał ją femme fatale czułbym się jednym z nich, ale w Niej rzeczywiście było coś takiego. Wpadła i rozwaliła imprezę, krótko mówiąc. Wcześniej wszystko było po planowemu, grała muzyka, ludzie snuli się jeden od drugiego i pili jakiś poncz, co niektórzy pod jego wpływem zaczynali czuć się Konradami i melodeklamowali jakieś pijackie urojenia, i myśleli że to trendi. No nie bardzo. W tym gdzieś momencie weszła Ona, rozmowy ucichły, muzyka ani trochę. Ludzie spojrzeniami utworzyli jeden wielki snop światła, który pośród ciemności padał centralnie na Nią, rzeźbiąc Jej na twarzy maskę światłocienia, który dodawał Jej wszystkiego, co w kobietach takich jak Ona najbardziej pociągające. Ja tymczasem jeszcze bardziej zacząłem się topić w mojej kanapie. Ona swoim tymczasem, w pulsie basu przeszła korytarzem, umodelowała wyzywający półuśmieszek doskonale widoczny na skrytej cieniem twarzy i zniknęła w innym pokoju. Z jednej strony odetchnąłem z ulgą, jak oddycha się gdy nad głową przechodzi bokiem burza, ale z drugiej, byłem ciekaw Jej wyładowań oraz niszczycielskiej mocy. Patologia pożądania pod wpływem alkoholu. O kurwa, sam zaczynam improwizować, pomyślałem. Sięgnąłem po następną szklankę białego rumu z kolą. Na domówce znów zrobiła się pogoda, uczestnicy wrócili do imprezowej normy, jak wcześniej. Co jakiś czas widziałem Ją przemykającą gdzieś uboczami w towarzystwie jakichś ludzi. Pierw roześmianą, by potem, gdy szedłem do łazienki, ujrzeć ją stojącą pod ścianą i patrzącą z jednym wyrazem twarzy, ale bystrym i krytycznym, na to co się wokół Niej działo. Potem znów się uśmiechała, rozmawiała, a nawet tańczyła. Ruszała się niesamowicie, i nawet w tańcu odbiegała od normy. Nie wiem, czy wypiłem za dużo, ale czułem jakieś podprogowe przyciąganie. Roztaczała magnetyzm. Widziałem aureolę plusów i minusów nad jej głową łączących się. Niby wróciłem do swojej łajby, którą cały czas wcześniej ewakuowałem się z tej imprezy, ale teraz miałem ochotę wyskoczyć z niej na główkę do wody. Ewidentnie byłem pod wpływem. Mieszanka alkoholu i feromonów to czysty narkotyk. Muzyka załatwiała resztę, dopowiadała ciągi dalsze moich fantazji, tworzyła ścieżkę dźwiękową tego filmu, który śnił mi się tej nocy. Półmrok pomieszczeń, ustępujący gdzieniegdzie światłu z witrażowych lamp imitował, a może nawet naprawdę kreował intymność i poczułem, że tu i teraz chcę Jej koło siebie. Wstałem, i skoczyłem na główkę do tej płytkiej wody ryzykując trwałe kalectwo, a za oknem mróz i wirujące płatki śniegu w pomarańczowym świetle latarni.
W ręku miałem doping, tego pomocnika, który z łaski swojej upłynniał mowę, ulepszał kojarzenie faktów i dawał błogosławieństwo, lub przekleństwo pewności siebie. Kolejna szklanka białego rumu, ale i tak adrenalina tętniła mi ogłuszająco po skroniach, razem z muzyką. To już był czysty film, widziałem takie coś w telewizji, i zawsze miało to mało wspólnego z doczesnym, codziennym życiem. Zamazany widok z trybu pierwszej osoby, uimpresjonistyczniony przez lekkie rozmazanie obrazu, odrealniony przez poczucie `co ja kurwa robię?!`. Nie, tego jednak w telewizji nie grali. Nieważne. Mijałem statystów tej imprezy, ciemne postacie bez twarzy, podchodziłem do rozmów wyrwanych dla mnie z kontekstu i zostawiałem je w pół słowa w powietrzu. Nie widziałem Jej już od jakiegoś czasu, zajęty byłem planowaniem tej akcji i alkoholizowaniem się, przez co moja taktyka uległa trochę dezintegracji. - Siema, co tam, co tak siedziałeś cały wieczór na tej sofie, teraz chodzonego dostałeś widzę, dupa zaczęła boleć, haha, w końcu w końcu, bo już myśleliśmy że umarłeś nam, haha, piątka stary, dawaj brudzia, co, ze mną się nie napijesz?Wyminąłem jakiegoś dalszego znajomego, co to stał się w ten wieczór wielkim przyjacielem, bo nie miałem na niego czasu. Tylko Ona. Pamiętałem, że miała hipisowską sukienkę ornamentowaną w pędy bluszczu, koloru jasnociemnego chyba, włosy związane jakoś tak kobieco, ale z dziewczęcym zacięciem, a niebieskie oczy świeciły jasno i przebijały mrok jak te witrażowe lampy. Ani razu mnie nie zaszczyciły. Jeden pokój, nie ma, korytarz, nie ma, salon - to samo. Kurwa. Czyżbym za długo dryfował? Ludzie pokapowali się że coś mi odbiło, bo przeczesywałem dom już prawie biegiem. Słyszałem, jakobym się nawciągał za mocno. Teraz w powietrzu zostawiałem tlący się śmiech. Haust drina i nie obchodziło mnie to.Drugi raz okrążyłem metraż tych osiemdziesięciu kilku metrów kwadratowych, rzucałem oczami na lewo, prawo, do przodu i za siebie, już przez okno w kuchni wyglądałem by zoba...- Mnie tak szukasz?W pół wyjrzenia zatrzymałem się, i przez sekundę trwającą tą przysłowiową wieczność kontemplowałem te trzy słowa, które jak te trzy strzały przyszpiliły mnie do tej wieczności trwającej jeden ruch sekundnika. W końcu odkleiłem się. Nietrzeźwość puściła, choć drinka trzymałem mocno. To był mój sekundant. Odwróciłem do Niej głowę na wdechu, by zatankować płuca i nie krztusić się przy próbie rozmowy, jeśli takowa nastąpi. A Ona stała, oparta o kuchenny blat, i podobnie jak ja dzierżyła w uścisku szklankę, tyle że z zieloną substancją. Zapytała o to samo, choć teraz tylko wzrokiem i lekką gestykulacją ciała. Kompulsywnie poprawiłem włosy. Ona była nienaganna. To już nie był film, nie grałem sam dla siebie głównej roli jak poprzednio, teraz to był teatr. Ona i ja, na deskach podłogi, a kuchenne wyposażenie było rekwizytami. Byliśmy sami. Publiczność bawiła się za ścianą. Ubrana była faktycznie w tą hipisowską sukienkę i miałem wrażenie, że ten bluszcz nie wspina się po niej, tylko po Niej. Wije się na Niej coraz wyżej, oplata i symbiozuje, że tworzą jedno.- Skąd ta pewność, że właśnie ciebie? - odpowiedziałem w końcu, z zimną krwią, bo alkohol zdążył obniżyć temperaturę tak, że krew prawie mroziła się w żyłach, choć paradoksalnie było mi niewyobrażalnie gorąco.Jej faktycznie niesamowicie niebieskie oczy przyćmiły się trochę, by lepiej skoncentrować na mnie swoje promienie, a kształtne usta wykształciły słowa:- Widziałam, jak gryzłeś się siedząc, gryzłeś się biegnąc, a teraz gryziesz się stojąc. Może i nie mnie szukasz, ale i ja czuję się dziś pogryziona - przygryzła wargi i spuściła wzrok, ale tylko, uwaga, na sekundę, po czym dodała - jesteśmy podobnie okaleczeni.Nie, z tą femme fatale przegiąłem, przecież to uosobienie kobiecej wrażliwości, pomyślałem sobie, ale później, o wiele później, jaki ja byłem głupi, łatwowierny i sprzedajny nawet chwilowej kobiecości na wyimaginowany własny użytek. Jak ja umiałem nie tak zinterpretować ten Jej kameleonizm, kiedy jak roślina na Jej ubraniu wspinała się po mnie wciąż w górę wciąż w dal, po nogach w stronę gardła, a potem wchodziła do ust i kneblowała mi je pocałunkiem. Myślałem, że tak ma być, że to ta gra w którą grają wszyscy, że wreszcie dostąpiłem łaski i zostałem trafiony strzałą i przyszpilony do Niej. Do Jej tego niebytu, który obiecywała mi za każdym razem, wyznając mi uczucie. Że ten niebyt to ta nirwana, której miała własną definicję, i mówiła mi o niej jak o nieskończenie wielkiej pani z nożem, która sterylnym ostrzem odcina nas od brudów doczesności i wynagradza antypoczuciem zmysłów, i że wtedy możemy w pełni trwać dopiero razem. Ale o tym dowiedziałem się później, znacznie, znacznie później. A teraz było teraz. Głupie teraz, kiedy stałem sam na sam z Nią, ze swoją substancją w ręku, a Ona ze swoją, i krzyżowaliśmy kolory naszych oczu, podczas gdy słowa ścierały się na miazgę i upadały wymięte i niezdolne do dalszego lotu na podłogę. Wojna płci, można powiedzieć, choć w naszym przypadku to była jedynie igraszka, amory, dla postronnych jakieś końskie zaloty, ale jak wiadomo, publiczność mieliśmy za ścianą.Odpowiedziałem w końcu.- Że ty jesteś pogryziona, to widać. Ja niekoniecznie - niekoniecznie tak, jak chyba tego oczekiwała. Znałem ją z relacji innych, słyszałem co nieco, więc nie chciałem entuzjastycznie zaczynać z Nią tej partii szachów, którą niechybnie otwierała. Nie chciałem być od początku pionkiem, bo a Ona tak, czuła się już królową. Tak gwoli ścisłości - co o Niej słyszałem z tych relacji innych? Była królową - enigmatyczności. Do końca nikt nie wiedział gdzie mieszka, z kim się zadaje, jak spędza wolny czas, czy pracuje, czy się jeszcze uczy. Nic konkretnego. Nawet jak ma na imię, bo nazywali ją różnie. Nie umknęło mi w tych drugoręcznych relacjach też to, że zazwyczaj wypowiadano się o Niej z różnymi odcieniami tonu pogardy, tak jak mówi się o kimś, komu czegoś się zazdrości. Jej najwyraźniej ludzie bardzo zazdrościli. Być może tej osobowości, która trzymała ją od tak zwanych przeze mnie `grup masowego przekazu` z dala, i nie pozwalała nikomu się do siebie wkupić. A że była niebrzydka, ale ładna na swój sposób, dla wybrańców zaś piękna, nienawidzono jej tym bardziej. I teraz stoję z tym kimś rodem z legend miejskich i rozmawiam. Chociaż rozmową nie można jednak tego nazwać. Na razie zrobiliśmy po ruchu. Ust. Teraz jej kolei, wedle prawideł tej starej jak świat gry. Nie czekałem długo. Dobrze rozgrywała.- Hm. Skoro uważasz mnie wzorem innych za kalekę, więc nie będę ci psuła wieczoru swoją niepełnosprawnością.Do kurwy nędzy, dobrze trafiła. Wie, co ze mną nie tak. Wykonała dobry ruch. I kiedy już odchodziła, rozmywała mi się sprzed oczu to nie wiem, czy to alkohol, czy zwykły instynkt zaklęty i przeklęty w hormonach pokierował moją ręką wprost na jej ramię. To była moja odpowiedź, mój ruch. Słowa tylko dopowiedziały resztę.- Poczekaj. Jestem tolerancyjny. A poza tym, kończy ci się drink - ostatnie zdanie powiedziałem jak kolaż wszystkich tajnych agentów świata, ale nie zauważyłem na jej twarzy i w oczach żadnego zmrużenia oznaczającego zażenowanie - kontynuowałem więc:- Pogadajmy więc przy pełnych szklankach. Zaczynając od nowa. Nagle, z asertywnego do patologii stałem się samcem alfa po kądzieli. I nawet ucieszyła mnie ta zmiana. Adrenalina wyraźnie doszła do konsensusu z testosteronem, tworząc wraz z alkoholem przyjemnie stymulującą mieszankę. Ona nie oponowała, sam zabrałem swoją rękę z Jej przegubu.- Zatem prowadź do wodopoju - niesłychanie dźwięcznie kobieco zaproponowała, ale podprogowa nakazała, więc tylko przepuściłem Ją savoir vivre`owo przodem, a potem już tylko ja prowadziłem. Z jasnej, samotnej kuchni wyszliśmy ponownie w ciemne rewiry wypełnione ruchem i muzyką. Po drodze zerknąłem na okno - w nim nadal wiraż i taniec płatków śniegu rodem z haiku. Nie miałem jednak czasu układać własnego, bo już dotarliśmy do alkoholowego szwedzkiego stołu w salonie, gdzie w świetle stroboskopu migała panorama ustawionych na stole wieżowców butelek i niższa zabudowa szklanek i kieliszków. Cała metropolia upojenia, że tak sobie zaśmiałem pomyśleć. Nie musiałem jej zapraszać ani gestem pokazywać, że MOŻE usiąść. Sama wpakowała się na nieopodal stojącą kanapę zupełnie bez ceregieli. Pod ścianą zaś wyświetlały się cienie ludzi próbujące uprawiać życie towarzyskie, ciemnych w obu znaczeniach, ale czasem błyskające bielmem oczu w naszą stronę. W żadnym wypadku ani mnie, ani tym bardziej Jej to nie dekoncentrowało. Nawet przeciwnie - ja to ja, nie zwracałem na to żadnej uwagi, ale Ona wyraźnie igrała z tymi podejrzeniami, ale przy tym nie robiła z tego jakiejkolwiek prostytucji. Wiedziała po prostu, że patrzą zazdrośnięci, nienawidzący i tak dalej. Umiała się obchodzić z motłochem, to zauważyłem. I zapytałem:- Co pijesz?A Ona, jak już oderwała się od analizy nowej sytuacji i ponownie zaszczyciła mnie tym spojrzeniem, które teraz opalizowało i odbłyskiwało szkliwem pobliskich butelek, to powiedziała:- Gdzieś tu była butelka z absyntem. Weź mi nalej w proporcji jeden do trzy. W szklance bardziej do herbaty, niż do wódki. Neurony już powoli zaczynały magnetyzować do siebie, zaczynało się ich przyciąganie z mojej głowy do Jej za pomocą wewnętrznego magnetyzmu jaki roztaczała, a na zewnątrz właśnie wręczałem jej drinka.Przywarła usta do szklanki i upiła tylko kawałek łyka, jakby szklanka tego absyntu była tylko pretekstem do zaprojektowania dalszej sytuacji. Ja stałem jak głupi i patrzyłem. Ona zobaczyła.- Żałosne, żebym musiała jeszcze cię zapraszać, byś usiadł - i powiedziała.Nalałem i sobie, i za chwilę już razem topiliśmy się w miękkości kanapy, jak i w obfitości alkoholu.- Więc... - zaczęła, ale już ja musiałem dokończyć. Zreflektować się po tej zawieszce ze staniem.- ...więc tak, może i szukałem cię - uciąłem Jej. - I uprzedzam twoje następne pytanie. Sam nie wiem dlaczego.Popatrzyła łaskawiej jakoś, jakby oczekiwała rozmowy opierającej się na grze słów i dopowiedzeń, ale nie kolejnej imprezowej gadki szmatki. Podkręciło mi to neurony na maksa, stawały dęba prawie że. - Ale dlaczego? - wymuszała jakąkolwiek odpowiedź, a Jej twarz pełna było raz to cienia, jaki zalegał w pomieszczeniu po kątach, a raz światła, jakie krzątało się po ścianach. Oczy działały po kociemu, odblaskując jedno i drugie. Źrenice były czarnymi dziurami pożerającymi mnie jak pył kosmiczny. Przyciągała mnie, czy konsumowała?- Przecież powiedziałem, że nie wiem - odpowiedziałem Jej i sobie zarazem. - Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło. Cały czas siedziałem na swojej łodzi, i wtedy weszłaś.Z pozycji neutralnej, w jakiej dotąd siedziała, przesiadła się na bardziej otwartą - usiadła na nodze i skierowała się do mnie, cały czas jednak rentgenując mnie swoim wielkim błękitem.- Mów dalej, ciekawa jestem...Upiłem na wdechu pokaźną część swojego rumu aż do momentu, kiedy alkohol stawał się nie do przełknięcia, kiedy goryczał i wyczuć można było w nim każdy procent napisany na etykiecie. Nie zgorszyłem się jednak. Ani nim, ani Nią. Przewiłem wzrokiem od jej wysokich, zimowych butów, przez zaczynające się w okolicy jej ud pędy bluszczu, które kończyły się w zatoce dekoltu, ozdobionego cienkim, srebrnym łańcuszkiem. Wspinałem się na Nią wzrokiem niczym na najtrudniejszy szczyt, ale daleko mi było do wierzchołka. Ciekawe, ile z Niej spadło, pomyślałem. - Dotąd ewakuowałem się stąd, męczyło mnie siedzenie tu, denerwowali ludzie, muzyka i nowobogackie tapety na ścianach. Kiedy weszłaś, czy weszłaś, nie wiem, przestało mnie to obchodzić. Byłem obok tego, poza. Po prostu chciałem zobaczyć, kim jest ten ktoś, kto w taki sposób wyłączył mnie z tego wszystkiego. Śmiejesz się z tego?- Uśmiecham się z tego, a to co innego - bo faktycznie, pokazywała mi od połowy mojego zdania górny rząd swoich zębów, i nie byłem pewny intencji dlaczego.- Będę spał spokojnie.Nastąpiła ta chwila obowiązkowego zamilczenia, ale nie tego z gatunku niezręczności, kiedy każdy niemy moment powoduje zakłopotanie i szuka się w głowie na gwałt byle jakich słów by, tylko go przerwać. My celebrowaliśmy nim pierwszą w historii naszej znajomości zakończoną wymianę zdań, którą nie roztrzaskaliśmy się na manowcach naszych o sobie wyobrażeń.Płynęliśmy dalej na naszej kanapie i przypieczętowaliśmy to, każde z osobna, skierowanym do siebie uśmiechem. Uśmiechem na nic nie wskazującym, wyrażającym jedynie zadowolenie, że tak potoczyliśmy pierwszą konwersację. Oczywiście żadne z nas nie było na tyle głupie, by się zacząć teraz tym chełpić, ale oboje to wiedzieliśmy.- Mimo wszystko ośmieszyłeś się, biegając po domu jak kretyn. Wcześniej słyszałam komentarze na twój temat, ludzie gadali, że chyba przyrosłeś do tego mebla, a potem zerwałeś się jak pies z krótkiego łańcucha - i to było piękno relacji z Nią, żadne tam rurki z kremem, pierw uśmiech a potem strzał z liścia. Czekałem na takiego kogoś.- A ty, co ty na to? - zapytałem.- Na te twoje bieganie? Pierw się bałam, potem śmiałam, a potem ośmieliłam.- Ośmieliłaś co?- Wystawić ci się, bo żal mi się ciebie potem zaczęło robić, chłopaku - i siorbnęła zielonego płynu.Ja siorbnąłem swojego, rumu zabarwionego kolą, i kontynuowałem:- Rozumiem. Ale skąd właściwie wiedziałaś, że szukam a k u r a t ciebie?- Intuicja?- Zawsze, wasza płeć, gdy przychodzi coś wyjaśnić, zasłania się intuicją?Zaśmiała się, wyrzucając głowę w tył. Włosy kaskadą przelały Jej się z ramion na plecy. - I nie myliłam się. - Co do...- ...co do tego, że pomagając ci, pomogę sobie. Miałam chęć dobrze dziś spędzić czas, myślałam że nie spędzę, ale chyba będzie inaczej. Zdrowie...Uderzyliśmy się ściankami szklanek wydając na świat dźwięk kryształu. - Twoje przede wszystkim - powiedziałem toast i równocześnie spełniliśmy go, upijając po łyku. Wszystko działo się szybko, w sumie nie dziwiło mnie to, gdy żyje się w tempie dziejącej się ze wszystkich stron imprezy, gdy muzyka jest faktyczną ścieżką dźwiękową życia, i gdy nie jest się ograniczonym przez wymuszająco coś co chwilę codzienność. Siedzieliśmy na naszej łodzi ratunkowej, a wokół szalało morze ruchów i gestów, jednak ten szum to był tylko okolicznościowy dodatek do tego, że sobie płynęliśmy. Uprawialiśmy dryf dowolny, niewrażliwi na prądy, którymi rządziło się przyjęcie. Kapsuła ratunkowa wystrzelona w kosmos, bez sygnału S.O.S, a w środku zero grawitacji, sam magnetyzm.Teraz oboje zajęliśmy się kontemplacją panoramy tego, co przed nami. O dziwo milczenie nie sprawiało dyskomfortu, widocznie milczeliśmy na tych samych falach - w końcu znajdowaliśmy się na materii płynnej. Mimo to, tych fal, chciałem Jej się o coś spytać. Drink w ręku mówił mi że jeśli nie teraz, to nigdy. Posłuchałem się jego bezpośredniej mądrości.- Powiedz mi coś więcej o sobie. Proszę.Spojrzała na mnie, w sumie widziałem tylko szkliwo jej białek, ale nawet w nich załamało się nagle światło. Widocznie, choć niewidocznie, posmutniała.- Nie ma sprawy, nie było tematu... - dodałem szybko. Z jak dotąd cynicznej, teraz stała się zrefleksjonowana jakaś, za nimbem jakiejś tajemnicy snuła się myślami po swojej głowie, zauważalne to było. Chowała się za cieniem na swojej twarzy.- Hej, przepraszam, cofnijmy się w czasie, o dziesięć słów temu, zrób to ze mną, dobrze? - naciskałem. Widać było, że z czymś walczy. Nie wiedziałem, czy ten cień był jej sojusznikiem, czy wrogiem.- Spokojnie, wszystko jest w porządku...Pomału powracała. Oczy odchodziły mgłą, zyskiwały dawnej barwy, i za chwilę już tylko uśmiech wykrzywiał jej twarz i powodował mikroskopije zmarszczki w kącikach oczu.- Przepraszam najmocniej, miałam okres zawiasu, ale teraz jesteśmy kwita - powiedziała z dawnym przekąsem w dźwięcznym głosie. Nagle, z głośników doszły mnie znajome rozbrzmienia akordów z dawno niesłyszanej piosenki. O dziwo, Ona też zastrzygła uszami. - Pozwól, że wynagrodzę ci to. I pokażę coś o sobie - po czym wstała i siłą zaciągnęła mnie na sam środek, epicentrum salonu, i w tym momencie rozwaliła imprezę, jak to wspomniałem na początku.Dawno niesłyszaną piosenką był kawałek Pavement`u `Starlings of the Slipstream`. Akordy przebrzmiewały kiedy wpadliśmy sobie w objęcia, a gdy utwór na dobre wybuchł po uderzeniu w talerz, wirowaliśmy przy akompaniujących chórkach dookoła własnych osi, tańczyliśmy oderwani od grawitacji, tańczyliśmy na wodzie, zeszliśmy z szalupy. Zewnętrzne światła świec, które od jakiegoś czasu paliły się, rozmyły się w kręgi jak rozmywają się gwiazdy przy odpowiednio długim czasie ekspozycji. Przez tą muzykę, przez dotyk, przez każde zadrganie jej ciała oznaczające daną emocję, przekazywała mi wiedzę o sobie. Słowa to tylko słowa, pomyślałem sobie, co ja chciałem przez nie usłyszeć, kiedy pytałem się o Nią?Śpiewaliśmy niedoskonale każde słowo tej piosenki, wybuchaliśmy razem z wybuchami talerzy, rozbrzmiewaliśmy po sobie z akordami, a kiedy nastąpiła solówka - przepadłem. Dostąpiłem zaszczytu zażycia najwspanialszego naturalnego narkotyku dostępnego na tej planecie. Gdzieś tam w odmętach brzmienia tego dźwięku po omacku muskaliśmy się wargami, ale nie scalaliśmy. Miałem katharsis. Solówka mięła, falowała mi świadomość, koncentryczne kręgi świec znaczyły dalekie widnokręgi pośród pustki materii, która nas ogarnęła. I przed sobą dwie gwiazdy o niebieskim świetle. Konstelacja bez imienia.Muzyka wygasła, piosenka skończyła się, nastąpiła cisza. Jeszcze mocno odurzony rozejrzałem się dookoła - przed chwilą było tu ciemno, jakieś świetlne obręcze nas otaczały, ale teraz zmieniły się w tłum, który nie wiedział jak zinterpretować to, co widział. Ja w sumie też, nie wiedziałem że aż tak mnie to poczesa. Mimo to byłem pewny, że kaca po tym mieć nie będę. Rozstaliśmy się z objęć nie wiem kiedy. Mimo to kontakt wzrokowy był nadal. Teraz przyszło mi na myśl, że po takim szczytowaniu pacniemy dość mocno o ziemię, że trzeba będzie uruchomić nic nie mówiące słowa, bo przecież nie możemy wiecznie tylko trwać w tym i tym, co przed chwilą.- Dziękuję - powiedziałem tymi słowami, ale miałem wrażenie, że jednak coś znaczą.Zbiegowisko zaczęło się przerzedzać, widocznie wytrącone z imprezowego nastoju. Na miejsce muzyki tamtej pojawiła się inna, ale tak nijaka, jak większość tu zebranych. - Za co dziękujesz? - odpowiedziała i zapytała w jednym, słowami tymi co nic.- Za ułamek ciebie, głupia - po prostu się wkurzyłem, po takim doświadczeniu jak tamte świadomie sprowadzała mnie do poziomu chodnika - za to, w jaki sposób mi go pokazałaś. - To był tylko taniec, pijacki pląs, poza tym, chciałam przyprawić kogoś tu obecnego o zazdrość.Nie dowierzałem i chyba niedosłyszałem.- Zajebiście. Było mi o tym powiedzieć wcześniej, to chętnie pomógłbym ci w realizacji tego w ramach żartu, zamiast robić jaja ze mnie.Coś kłamało jej w oczach. Na razie jednak nie wiedziałem co.- Pogadamy na kanapie, przy pełnych szklankach? - zaproponowałem.- Było naprawdę miło, nawet fajnie spędziłam z tobą czas, ale jesteśmy nieznajomymi. Nadal.Faktycznie, nawet nie wiedziałem, jak ma na imię. W ogólnym zamroczeniu nie zaproponowałem jej wymiany tak oczywistej uprzejmości. Głupek.- Mimo wszystko chciałbym zmienić nasz status - parłem.- To urocze, ale muszę już uciekać. Dochodzi północ, i jak widać zaczynam zmieniać się już w coś nieładnego.Zebrała swoje rzeczy z sofy i ruszyła w kierunku korytarza. Pobiegłem, a jakże.- Daj mi jakiś namiar do siebie - wydyszałem ku niej, zatrzymując ją ręką - numer, albo coś. - Nie dasz mi spokoju, widzę... dobrze. Niestety nie pamiętam swojego, daj mi swój - numer stary jak świat, pomyślałem. Mimo wszystko na jakimś skrawku zapisałem jej nerwowo dziewięć cyfer, wręczyłem świstek i znów zatrzymaliśmy czas w obopólnym milczeniu, tylko na siebie patrząc.- Wiem dobrze, że nie jesteś taka jak teraz. Zdradziłaś się mi wtedy, na parkiecie, a potem chciałaś to zatuszować. Nie wiem czemu, ale jeśli najdzie cię na wyjaśnienia, masz mój telefon - zasypałem niemość lawiną słów.- Nic nie obiecuję - powiedziała, założyła kurtkę i rękawiczki bez palców, spojrzała jeszcze raz na mnie, otworzyła drzwi i wyszła. Nastąpiła chwila ciszy, po której wróciłem do salonu, usiadłem w naszej łodzi, którą odpłynęła, i nalałem sobie rumu. Nie czekałem długo, za chwilę pojawił się kolejny daleki, ale teraz bliski przyjaciel, którego na oczy ze dwa razy może w życiu widziałem, i wyskakuje z gadką:- I co, spierdolił ci kopciuszek, a taka piękna z was była para, poszukaj, może zgubił kozaka gdzieś w przedpokoju, ha ha..Na dworzu, na zewnątrz słyszałem, jak zamykają się drzwi od taksówki i po chwili odgłos silnika ustąpił nocnej ciszy, gubiąc się wśród tundry zasypanego i zamrożonego miasta. Z kopciuszkiem miał nawet rację, bo znowu byłem w środku jakiegoś klasycznego banału. `Przyjaciel` chciał powiedzieć coś jeszcze, ale w pół słowa znalazł się na podłodze, po czym już sam ubierałem się i za chwilę podążałem pod wyznaczającymi deptak latarniami, bo śniegu było tak dużo, że nie było tego chodnika widać. Śnieg chrupał pod butami, skrzył się w siarczystym mrozie, który paraliżował zimnem włosy w nosie. Z jednej strony miałem ochotę przykryć się tą kołdrą przykrywającą wszystko i zasnąć, ale z drugiej byłem ciekaw, czy za chwilę po moim zaśnięciu nie zadzwonił by telefon. Lub chociaż jakaś wiadomość złapała się w sieć. W takim zastanowieniu dotarłem do domu.
*
Pociąg zaczął hamować. W ekranie okna wyświetliło się jakieś większe miasto, co wnioskowałem już wcześniej, gdy przejeżdżaliśmy przez przedmieścia pełne fabryk i magazynów.W końcu stanęliśmy na dobre, oczywiście z obowiązkowym piskiem klocków hamulcowych. Po tym, nastąpiła równie obowiązkowa rotacja podróżnych, z wysiadaniem starych i zastępowaniem ich przez nowych o zupełnie świeżych twarzach, nie przepatrzonych jeszcze. Pomyślałem sobie przez to, ile na Świecie jest różnych sytuacji, ile dzieje się poza moją wiedzą, jak małym ośrodkiem tego Świata jestem ja. Ile różnych twarzy ma codzienność, i jak przewija się jego środkiem slalomem źródło życia. A między tym małe i duże radości, małe i duże dramaty. Jechałem dla Niej po coś specjalnego, co tylko można zdobyć było, jadąc do jeszcze większego miasta, spotykając się z kimś kogo skądś tam znała, i dokonując z nim wymiany. Gdy opowiedziała mi o tym, myślałem że ją uduszę, ale tylko swoim znanym mi sposobem jednak przekonała. Pamiętam dobrze naszą pierwszą rozmowę, i już wtedy trafiła w sedno. Tak, byłem pogryziony, i Ona zresztą też, i to mocniej ode mnie, i wybrała sobie doskonałego partnera, by nawzajem lizać sobie rany. Jednak od początku. Prawie.
*
Na drugi dzień myślałem, że umrę. Nie dość, że ścięło mi białko w głowie do poziomu zagrażającemu życiu, to jeszcze miałem tego kaca numer dwa, jednak. Jak wczoraj non-stop miałem wrażenie pływalności, to dziś byłem nawet nie wrakiem, tylko już dnem morskim, przez jakiś wrak przygniecionym. I jeszcze ta cholerna pora roku. W lato kurowałbym się słońcem, wystawił przepity ryj przez okno i czerpał fluidy, ale nie dziś. Za oknem tragedia - uśpiony przez niedzielę, styczniowy krajobraz z zatapetowanym na mlecznoszaro niebem, a na ziemi stratowany i zbrukany śnieg, bez jakiejkolwiek dziewiczości prosto z niebios. Słońce to było jaskrawiące się gdzieś znamię zza błony chmur, i weź tu człowieku żyj w takich polowych warunkach. Mimo to, pamiętałem wczoraj. Pamiętałem Ją. Co z Nią, i dlaczego. Automatem przeszły mi przez myśl pytania czy było warto, co zyskałem i ile straciłem. Nie była to jednak zimna kalkulacja, bardziej kalkulator emocji za i przeciw. Gdy nacisnąłem przycisk równania, na ekranie wyświetliła się wartość pozytywna, na plusie, a to dobrze. Odetchnąłem z ulgą. Tylko moja opinia publiczna uległa nie wiem czemu. Łyknąłem coś na ból głowy, na ból duszy jeszcze nie miałem remedium. Jednak zakręciła mi w głowie, a tego nie zagłuszę apapem. Usiadłem w kuchni i przyglądałem się wierzchołkom szkieletów drzew. Nagle, w pokoju usłyszałem, że coś złapało się w moją sieć. Klasyczny dźwięk odebrania wiadomości tekstowej, nigdy nie ustawiałem sobie żadnych jingli ani ulubionych piosenek. Zostawiłem herbatę wijącą się parą w samotności.Dorwałem telefon, rozpadającą się nokię z otwieraną klapką na jednym zawiasie, i tak, mam! Jak wół symbol koperty, klikam, chwila loadingu, jak to w telefonach sprzed ośmiu lat, i... wygrałem samochód za dwa pięćdziesiąt z vatem. Bardzo brzydko wyraziłem się o operatorze, znienawidziłem go, będę bojkotował reklamy jego sieci przełączając na inny program, kiedy będą lecieć. Nie dam się tak robić więcej. W ramach protestu położyłem się spać, odłączyłem się od global network. Szum pustego kanału w telewizji.
*
Byłem od jakiegoś czasu bez pracy, bez pieniędzy, więc zero rokendrola od tamtego czasu. Utrzymywałem się z tego, co udało mi się odłożyć z pracy poprzedniej, ale sytuacja zaczęła być podbramkowa. Nastąpił więc ten moment - wizyta w urzędzie pracy. Zima stajała trochę, ziemia wypełzła spod ukrycia, optymiści mówili że już wiosna, ale gdzie tam. Urząd jak to urząd, zawsze czułem się w nim jak w obozie koncentracyjnym: kolejki, wyniszczeni ludzi czekający na swoją kolej i filujący na wszystko strażnicy w postaci urzędasek. W jednym i drugim miejscu nie było nadziei, i wychodziłeś z niczym. Tylko tu z pustymi rękami, a tam, w obozach, z pustym ciałem. Nie na miejscu porównanie, wiem.Złożyłem podpis, podziękowałem za ofertę pracy jako konserwator powierzchni płaskich w gimnazjum i już wychodziłem, gdy ktoś:- Cześć! - krzyknął.To nie była jednak Ona. To była jakaś inna ona, i chyba kojarzyłem ją z tamtego przyjęcia. - O, cześć.. - odpowiedziałem, kiedy podeszła bliżej. O ile dobrze pamiętałem, była jedną z tych, z którymi Ona się wtedy zadawała.- Jak żyjesz od tamtej imprezy, daliście wtedy pokaz z Kat, nie mówiło się o niczym innym wtedy...Kat...- Eee, jak żyję? Jak widać - i rozejrzałem się po urzędowej poczekalni.- Też nie możesz znaleźć pracy? Ja szukam drugi miesiąc już i nic..Chciałem donieść jej o lukratywnej posadzie sprzątaczki w szkole, ale odpuściłem.- Nie mogę też... - za to odpowiedziałem, po czym: - ...znasz się... z Kat?Popatrzyła na mnie.- Jesteśmy tylko znajomymi.- Co u Niej?- Nie wiem, od tamtej pory nie widziałam się z Nią, podobno objazdowo sprzedaje znicze po cmentarzach.- Możesz powtórzyć?- Słyszałeś. To nie jesteś z nią w kontakcie, że pytasz się co u niej?- Eee, właśnie zostawiłem telefon w domu i nie jestem w kontakcie, więc muszę lecieć... Znajdziesz pracę...kiedyś. Zobaczysz - nie byłem najlepszy w pocieszaniu odkąd pamiętam - cześć, trzymaj się, powodzenia...- No cześć, cześć.. - pożegnała się, `lekko` zdziwiona.Leciałem jak wariat, biegłem byle szybciej, po piętnastu minutach wpadłem prawie razem z drzwiami na klatkę schodową i wspinałem się sprintem po jej spiralności. Minąłem listonosza. Klucze z kieszeni a potem w zamek, dwa przekręcenia, mechanizm się poddał, spust klamki i już jestem u siebie. Wpad do pokoju, klapka do góry, jest koperta, OK, loading i wiadomość:`O 19 na Cmentarzu Lipowskim, jeśli jeszcze Ci zależy. Zielone światło. Aleja 12, kwatera 3.`Co mam Jej, znicza zapalić? Pomyślałem po jako takim dojściu do siebie.
Dopiero gdy się ściemniło, poczułem adrenalinę, podobnie jak wtedy. Nie wiedziałem, czy zaprosiła mnie na pogrzeb, a jeśli tak, to kogo? Kupować Jej kwiaty, czy wieniec pożegnalny? Serio, tego typu czarny humor mi się załączył. Wisielczy. O godzinie za dwadzieścia pięć dziewiętnasta zamknąłem na powrót drzwi kluczem. Wsiadłem w linię podmiejską, chciałem być wcześniej, bo musiałem jeszcze rozeznać się po tych kwaterach, alejach, a że cmentarz nie był małym, to jeszcze tym bardziej. Położony był też w mniej newralgicznym punkcie miasta, lekko odosobnionym, gdzie łatwo było spotkać ludzi, jakich nie widuje się w centrach. Wysiadłem prawie że na pętli. Przywitał mnie śnieg w rozsypce, w widocznej dezintergracji, topił się sam w sobie. Leżał już prawie tylko gdzieniegdzie, ustępując miejsca naturalnemu podłożu, jakim była ziemia. Chyba faktycznie o tej wiośnie prawdę mówili. Mimo widocznych zmian nadal było zimno, mokro, nieprzyjemnie, a drzewa straszyły swoją nagością, ożywiane w makabrycznym tańcu przez wiatr. Ruszyłem w końcu. Od przystanku do cmentarza był kawałek spacerem, który pokonałem w kilka minut, po czym dotarłem do cmentarego ogrodzenia. Zza niego spoglądali na mnie ze zdjęć martwi już ludzie, w tym dzieci, na co szczególnie nie mogłem patrzeć. Wydawało mi się, że wzorem Mony Lisy widzą mnie pod każdym kątem. Zacząłem przeklinać Ją za tę Jej grobową inwencję. Co Ona sobie myślała, że będzie oryginalna, spotykając się ze mną tu? Innym dziewczynom wystarcza bar, dyskoteka, względnie restauracja, ale nie, Ona musiała przebić wszystko, i ustawić się ze mną w nocy na cmentarzu... Jeśli wyjdzie na jaw jeszcze, że słucha metalu, kończę tę przygodę bezwzględnie. Dobra, już nie ma odwrotu, wkraczam w bramy piekieł i... przekroczyłem emaliowany na zielono płotek. Za nim jednak nie było kolorowo. Witała mnie rozpostarta aleja właśnie chyba, po której obu stronach kwitły jak polne kwiaty groby, krzyże, na niektórych paliły się znicze, inne straszyły milczeniem. Wiadomo jakim. Na końcu ścieżki osiedliła się ciemność, wsysająca wszystko i nie dająca nic w zamian. A Ona gdzieś pośród tego wszystkiego jest...Zacząłem szukać. Aleja dwunasta... Poszedłem prosto tą wejściową, po drodze spoglądali na mnie umarli, niektórzy uśmiechnięci, a inni jakby byli już trupami za życia. Przyświecałem sobie telefonem szukając właściwej drogi, ale było ciężko. Wszedłem w głąb nekropolii, byłem po kilku zakrętach, straciłem orientację. W tych ciemnościach czułem się jak w niebycie. Blade światło z telefonu potęgowało iście pozaziemskie, pozagrobowe wrażenie, gdy padało na mogiły, a one rzucały ruchome cienie, kiedy obok nich przechodziłem. Oczy ze zdjęć zdawały się świecić w ciemności i podążać za mną. Gdzie Ty jesteś?Niespodziewanie, nawet dla samego siebie, postanowiłem zgasić telefon, wyłączyć światło. Wiedziałem, że i tak nie zadzwoni, że to jest jej trochę chora gra, bym kluczył po tym cmentarzu i szukał Jej. Ale to była moja wina, zabiegałem wtedy o Nią, i teraz mam za swoje. Przypomniałem sobie o zielonym świetle, że to go mam szukać, a nie patrzeć pod nogi chodząc z telefonową latarką. Dałem sobie chwilę na ponowne przyzwyczajenie się do ciemności, ale i tak nie zobaczyłem. W ścianie czerni, która rozciągała się przede mną, było kilka ogników, ale żaden nie miał tej barwy, której wypatrywałem. Szedłem dalej, bo może byłem nie na tej kwaterze. Wszedłem teraz do dzielnicy nie budżetowych grobów, ale w coś na kształt powązek, gdzie dominowały wielkie mauzolea z rzeźbami aniołów i świętych. Wielkie, potężne postacie, nadkruszone jednak przez czas - nawet one nie są wieczne. Mimo to noc dodawała im mocy i zamiast pocieszenia, oferowały tylko strach. Nagle coś zamajaczyło z lewej strony. Zamajaczyło i zgasło, coś o innej niż inne barwie. Zielonej...- Hej, to ty? - krzyknąłem, rozdzierając czarne powietrze.Na chwilę ponownie przykryła wszystko cisza, opadając jak kurz.Trwałem z nią tak, zdawało mi się, że wieczność zapadła wokół, gdy:- Tak. Podejdź tu...Zapłonęło zielenią coś unoszącego się nad ziemią, by wskazać mi drogę. Ruszyłem ku temu. W miarę zbliżania światło rosło, kształtowało się, i pomału zacząłem dostrzegać rysującą się konturami sylwetkę, która je trzymała. Kilkanaście dodatkowych kroków i już widziałem odblask ognika w Jej oczach. Tańczył swój taniec żywiołów. Stanęliśmy w końcu naprzeciw, bezpośrednio. Miała na głowię czapkę czapke peru i krótką ortalionową kurtkę zimową. Buty te same co wtedy.Zaczęła od opieprzenia mnie:- Co tak długo?- Jeszcze się pytasz? Gratuluję ci wybornej aranżacji i logistyki, a motyw z zielonym światłem ujął mnie, ale mamy już telefony na świecie - nie pozostawałem Jej dłużny, nie zamierzałem.- Przepraszam cię bardzo, wiem, że to dziwne, chore... - spokorniała nagle.Nie wiedziałem, czy naprawdę, czy znowu rozpoczyna swoje szachy.- No dobrze już... w końcu jestem jednak. Mimo wszystko.- Dziękuję za to... Choć, pokażę ci coś...- W końcu jakieś konkrety.. - ucieszyłem się, że jednak przyjście tu nie było do końca jej fanaberią - prowadź zatem...Podała mi zielone światło, które było czymś w rodzaju znicza, ale nie do końca nim, bardziej lampionem raczej, po czym... złapała mnie za rękę. I uśmiechnęła się. - Przepraszam za wtedy, na imprezie - powiedziała, kiedy ruszyliśmy aleją - ale musiałam się tak zachować, wiem, że zostałam dla ciebie uosobieniem złej kobiety i tym bardziej dziękuję, że się zjawiłeś.Odpowiednio używa słowa. Zjawiłem się. W nocy na cmentarzu.- Sam nie wiedziałem, dlaczego to robię. Może po prostu mam pociąg do tego typu akcji, może to da się leczyć...Zaśmiała się. Perliście, wręcz nieprzyzwoicie w takim miejscu o takiej porze. - Powiedzmy, że niewiele pamiętam z tamtego wieczora. Że byłem naje... odpowiednio znieczulony.- I dobrze, że nic nie czułeś. - Czułem, do pewnego momentu. Poprowadziła mnie w jakieś rozgałęzienie i zatrzymaliśmy się przed jakimś rodzinnym grobowcem. Zielone światło lampki rzucało migotliwe światło na rzeźbione litery imion i nazwisk, oraz dat. Spoczywała tu cała rodzina.- Czyj to pomnik? - zapytałem.- To jest rodzina Aleckiewiczów.- Acha.- Już wyjaśniam. Przez jakiś czas miałam kontakt z ostatnią żyjącą osobą z ich familii, byłą psychiatrą, Łucją Aleckiewicz. Pracowała ona przy pewnej metodzie sugestii, której mnie nauczyła.- Co to za metoda sugestii? - Jest to metoda oparta o świadome śnienie, kiedy czas spędzony w tym stanie wykorzystuje się do poprawy własnego nastroju w rzeczywistości. Leczysz się we śnie, rozumiesz? - Ty...leczyłaś się tym sposobem?- Tak, ale to działa też w drugą stronę.- To znaczy?- Uzależnia. Żeby móc uzdrowić się, musisz mieć odpowiedni zapas pozytywnej mocy, by przelać ją ze snu do jawy. Prościej mówiąc, jest się tam w totalnej euforii.Znów nie wiedziałem, jak mam interpretować to, co słyszałem. Gdyby nie personalia i daty tej psychiatry na nagrobku, nie uwierzyłbym w to. Sugestia, metoda, sen jakiś? Również chyba śnię.- Dobra, powiedzmy że rozumiem, że jak dotąd nadążam i nie widzę logicznych sprzeczności. Ale po co w ogóle ci ta sugestia? To znaczy, co chciałaś wyleczyć przez nią? - najbardziej nurtowało mnie właśnie ostatnie swoje pytanie.Spojrzałem na Nią, na twarzy miała dużo cienia, ale oczy jasne.Westchnęła, po czym:- Miałam jakąś niechcącą dać się zaleczyć lekami odmianę depresji. Połknęłam całe koncerny farmaceutyczne i nic. Zero reakcji. Zmieniałam lekarzy jak rękawiczki, ale nadal mi nie pomagali. W końcu, ktoś polecił mi niepraktykującą już Aleckiewicz. To była dwa lata temu. Umówił mnie na spotkanie w jej mieszkaniu, i po paru wizytach, kiedy stało się jasne, że leki więcej szkodzą niż pomagają, zaproponowała mi swoją sugestię.- I co ty na to?- To była ostatnia deska ratunku. Przestrzegła mnie o jej eksperymentalności, pouczyła o konsekwencjach, odradzała nawet, ale ja chciałam, bo nic innego mi nie zostało. Rzygałam na widok kolejnego opakowania leków o tych wszystkich pojebanych nazwach, które ofiarują ci w swojej chemii nowe życie, a tak naprawdę to puste placeba...Nabierałem coraz większej pewności, że mówi prawdę. I zaczęło mi jej być żal... nawet.- Mów dalej, słucham.. - proponowałem.Westchnęła po raz drugi.- Nauczyła wprowadzać się w stan hipnotyczny, letarg, kiedy zasypiasz tu, a budzisz się tam. Biegałam po własnej świadomości, to było najpiękniejsze marzenie senne, a potem budziłam się i czułam lepiej. Kolorowałam tym swoją rzeczywistość, a potem z chęcią powracałam tam, by kontynuować kurację.- Codziennie? Znaczy, każdej nocy?- Nie, trzeba było dawkować to pomału. Inaczej groziłoby zniszczenie siebie tu, a nieodparta pokusa bycia tam. - Ale dawkowałaś to rozważnie, tak?- Tak, ale do czasu. Podczas leczenia bardzo zżyłam się z Łucją, pomagała mi w tym, została lekarzem i przyjaciółką. Niestety, w siedem miesięcy potem zmarła. - Przykro mi, naprawdę... - było.- Dzięki. Tak więc zostałam sama, i już pewnie wiesz, jak leczyłam swój ból po stracie jej... - Domyślam się.Westchnięcie numer trzy.- Zaczynałam się już coraz lepiej czuć w realu, coraz rzadziej zaglądałam w siebie, prostowało mi się wszystko... ale potem wpadłam na dobre. Budziłam się we śnie dzień w dzień, noc w noc. Wstawałam tylko coś zjeść i do łazienki, a potem znowu. Efekt terapeutyczny ustępował narkotycznemu, w realu znów wpadłam w depresję, czułam sie w nim jak na zejściu...- Słucham dalej...- Słuchaj, wtedy na imprezie uciekłam, bo miałam głód. Nasz taniec...był prawdziwy... tak bardzo, że musiałam uciec i przeżyć to we śnie, czy rzeczywistości, nie wiem...- I...?- I przeżyłam. Kilka ucieczek poświęciłam przeżywaniu tego. Coś wtedy pękło, chciałam wrócić do rzeczywistości, podziękować ci za to, że dałeś mi powód do powrotu. - Nie masz za co dziękować. Zrobiłem to świadomie, chciałem wtedy kontaktu z tobą... Słuchaj, Kat, wiem, że tak cię zwą..- Dla ciebie Katarzyna. Zdrabniaj, jeśli chcesz, ale nie lubię. Po prostu Kat.-... więc słuchaj, Kat, mogę, chcę ci pomóc w tym jakoś. Jak mogę?- Chcesz? Naprawdę? Wiedziałam, że odstajesz, wiedziałam..- Więc co mogę dla ciebie zrobić?- Uratuj mnie. Ale jeszcze nie dziś. Teraz jest późno i zimno, więc zacznij od jutra. Spotkajmy się jutro.- Ale już nie na cmentarzu, to jest mój warunek, dobrze?Uśmiechnęła się. Do twarzy było Jej w zielonym.W milczeniu popatrzyliśmy na nagrobek Łucji Aleckiewiczowej, milczeniu tym, w którym nie było śladu żadnej krępacji. Ale nie grobowej. - Pójdźmy już stąd. Nienawidzę cmentarzy - przerwała ciszę, po czym opuściliśmy to miejsce, pożegnaliśmy się uściskiem dłoni i ruszyliśmy, każde w swoim kierunku. Krzyknąłem jeszcze za Nią:- Tylko o niczym dzisiaj nie śnij! - i zniknęła za zakrętem.
*
Ja spałem dobrze, i obudziłem się chętny do życia jak nigdy. Umówieni byliśmy już jak ludzie cywilizowani, czyli w jakimś niedużym barze z dobrą kawą, o godzinie czternastej. Do tego czasu myślałem o tym, co mi wczoraj mówiła. Jeszcze raz przemyślałem cały wątek, wszystkie za i przeciw realności jej przypadłości. Postanowiłem jednak wejść w to, chciałem Jej pomóc, ruszyła mnie tym. W tych warunkach czas zleciał mi do spotkania. Czekałem o umówionej godzinie w umówionym miejscu, czyli na kanapie w klubokawiarni o nazwie `Czarny Rynek`. Od razu mówię, że nie sprzedawali tam narkotyków. Zobaczyłem Ją przez okno. Miała na sobie płaszcz, wiadome obuwie i nie miała czapki peru. Weszła przez drzwi zwinnie, i jeśli nie powiedziałaby mi wczoraj tyle o sobie, w życiu nie dałoby się po Niej poznać, że ma takie kłopoty, jakie ma. Zauważyła mnie i uśmiechnęła się. Włosy miała związane, na oczy nałożyła pociągający makijaż, i ogóle cała wydawała mi się... nierealna.Równocześnie powiedzieliśmy sobie `cześć`, co wywołało spazm śmiechu, i usiadła na drugiej sofie, vis-a-vis mnie. Zdjęła płaszcz, pod którym gustownie ukryła żakiet lub marynarkę, nie znam się na nazewnictwie, i spojrzeliśmy sobie po oczach.- Jak się spało? - zapytałem, ryzykując już na wstępie nieetyczność.- Spało się dobrze. Bez niepotrzebnych komplikacji - podjęła grę i wyszła z niej zwycięsko.- Cieszy mnie to. Co pijesz?- Kawa. Obudzi mnie - ciągnęła.- To ja też się skuszę.Za chwilę parowały nam przed oczami dwie nieduże filiżanki, które były miłym widokiem gdy spoglądało się za okno, i widziało postępującą degradację zimy.Przez najbliższych kilkanaście minut nie poruszaliśmy żadnych tematów związanych z wczoraj, tylko gawędziliśmy, jak to się robi przy kawie. Nawet gadając o duperelowatych sprawach wykazywała inteligencję, którą coraz bardziej mi się podobała. - Może zjesz coś, masz chęć na ciasto? - zaproponowałem, widząc że jest szczupła, granicząc z anoreksją.- Serce mówi że tak, rozum stanowczo zabrania. Chętnie. Za chwilę smakowaliśmy się w czekoladowym pierniku. Nie można jednak było wiecznie tego przeciągać. - Więc... jak mógłbym ci pomóc, Kat?Spozarła na mnie swoimi błękitami obramowanymi czarnym tuszem, które widocznie do mnie przemawiały. Tęczówki miała jak mgławice rozmazane wybuchem gwiazdy. - Czy ja aby nie zabieram ci tylko czasu? Chcesz mi pomagać po tym, co zrobiłam ci wtedy? - wyznała.- Jeśli bym nie chciał, wczoraj sama chodziłabyś z tym lampionem po cmentarzu, strasząc duchy.Rozpromieniła się w moment. Była tą samą osobą, z którą płynąłem wtedy kanapą. Wróciła.- Cieszę się z tego, wiesz?- Miło mi z tego powodu - odpowiedziałem i uśmiechnąłem się.Chwila milczenia. Bezproblemowego.- Nie wiem jednak, czy mogę prosić cię o taką przysługę...- Możesz. Poproś.- Dobrze. Poczułabym się lepiej, pomógłbyś mi, gdybyś czasem zechciał się ze mną spotkać, wyjść gdzieś, porozmawiać...Trochę mnie zamurowało.- T y l k o t y l e? - powiedziałem bardzo wolno i cedziłem każde słowo.- Aż tyle. Dla mnie to aż tyle - po oczach poznałem, że mówi prawdę.- Do... dobrze, oczywiście, jestem do Twojej dyspozycji, Katarzyno, Kat znaczy, kiedy tylko będziesz chciała...Właśnie w tej chwili zawarł się między nami niepisany pakt. Położyła mi dłoń na mojej dłoni, a ja zatrzasnąłem mechanizm palców. - Dziękuję - powiedziała, a ja:- Przyjemność po mojej stronie - odpowiedziałem.
*
Dla kogoś z zewnątrz musiało to wyglądać jak klasyczne, nudne love story. Przynajmniej takie odnośnie Nas słyszałem opinie. Że żerujemy na najniższych miłosnych instynktach, że wkręcamy sobie jakiś film, że robimy to pod publiczkę. Nie obchodziło mnie zewnątrz, kiedy byłem w środku, totalnie w epicentrum, więc robiliśmy to nadal. Co konkretnie? My po prostu spędzaliśmy najlepszy czas, jaki można spędzić w towarzystwie kogoś, na kim sobie nawzajem zależy. Nam zależało, więc kiedy byliśmy gdzieś solo, czuliśmy się jak przecięci na pół. Wszystko było o połowę wtedy gorsze, słońce świeciło o połowę słabiej i dopiero kiedy myliśmy `My`, wokół wszystko wracało do normy. Postrzegaliśmy się jako części jednego organizmu, więc osobno nie mieliśmy racji bytu. Uzależniłem się od tego wrażenia.Od czasu spotkania w `Czarnym Rynku` nie było dnia bez siebie. W międzyczasie znalazłem pracę, zarabiałem wystarczająco, by potrafić utrzymać siebie i od czasu do czasu rozerwać ją kinem, a potem zjeść coś na mieście. Śnieg stopniał całkowicie i czuć było powrót do życia, nadchodziło przedwiośnie, unosiło się to wszystko w powietrzu, i my też się unosiliśmy. O dziwo, zaczęto Nas zapraszać na spotkania takie jak tamte, kiedy się poznaliśmy, a my korzystaliśmy, i prawie zawsze wywoływaliśmy poruszenie. Mimo to zapraszano nas ponownie, jakbyśmy byli jakimś punktem w repertuarze wieczoru, jakby wiadomym było, że `coś się stanie`, kiedy będziemy we dwoje. Bawiliśmy się tym wrażeniem, podpuszczaliśmy ludzi, testowaliśmy na ile możemy posunąć się, zanim ktoś ześle na nas ekskomunikę. A potem nam się znudziło. Zaszywaliśmy się u siebie w domach, zapalaliśmy świece, puszczaliśmy nasze ulubione piosenki, opowiadaliśmy sobie o sobie, poruszaliśmy tematy życia i śmierci. Zaskoczyła mnie, gdy spytana o to drugie odpowiedziała, że nie miałaby nic przeciwko niebytowi, jeśli tylko potrafiłby ukoić jej demony. Z całych sił odwodziłem Ją od tej myśli, i zasiewałem słowami ziarenko wiary - jakiejś naszej małej, prywatnej religii. W naszych rozmowach, oprócz tej o bycie i niebycie, nie poruszaliśmy tematu, który nas ze sobą połączył. Nie czuliśmy potrzeby tego, bo on nawet nie był obok, tylko po prostu zniknął, nie było go, nie było tematu.Pewnego dnia spotkaliśmy się jak zawsze, i powiedziała mi:- Jestem zdrowa.Ze szczęścia przewróciłem się z Nią na chodnik, i prawie przejechał nas rowerzysta. To skandal, że tak mało jest ścieżek rowerowych w naszym mieście.- Widzisz, prawie załatwiłaś nam obojgu twój wymarzony niebyt - powiedziałem, śmiejąc się głośno.- To był niebyt kontrolowany, kochanie - odpowiedziała z zalotem, i po tych Jej słowach długo nie odrywaliśmy od siebie naszych ust. Ale już w pozycji stojącej.Wydawało Nam się, że weszliśmy w kolejny wymiar Naszej relacji, już gdzieś plasujący się pod ostateczność w związku dwojga osób.Ja czułem się odurzony, chodziłem lekko, w pracy wszystko pozytywnie, żadnych spięć, budziłem się i zasypiałem w stanie, w którym dożyć bym chciał do końca życia. Ona promieniała, znalazła zatrudnienie na pół etatu w biurze rachunkowym, mieliśmy uczucie, pieniądze, płonęliśmy bez strachu przed spaleniem. I to nas zgubiło.To był wieczór jak zawsze, choć o żadnej rutynie mowy być nie mogło. Planowaliśmy spędzić u Niej ostatnich parę godzin soboty, obejrzeć jakiś film, potem zasnąć i obudzić się, jak zawsze. Wypiliśmy parę kieliszków wina za kilkanaście złotych, i poczuliśmy się jeszcze bardziej pewnie niż dotychczas. Nikt nikogo nie namawiał, oboje stwierdziliśmy, że musimy spróbować zażyć szczęścia absolutnego. Poczuć, jak to jest smakować go aż do granic świadomości, bo potem możemy już nie mieć okazji. Zdecydowaliśmy się.- Jak to się robi? - zapytałem. Wyjaśniła mi, że trzeba pierw osiągnąć jakąś częstotliwość fal mózgowych, najlepiej przy ulubionej muzyce. Potem, i nie mogłem w to uwierzyć, za pomocą takiego trójkąta, w który się uderza pałeczką, gra się sentencję opracowaną przez Łucję Aleckiewiczową, i podobno wtedy się odlatuje. Spytałem, jak Ona się hipnotyzowała, bo nie mogła jednocześnie leżeć i uderzać w ten trójkąt. Spryciula nagrała sobie ten dźwięk, i puszczała z głośników.- Jesteś gotów, kochanie? - zapytała.Kiwnąłem głową bez zastanowienia i położyłem się na łóżku.Pierwsze próby nie były udane: piosenka mijała, Kat grała jakieś chore melodie na tym instrumencie, i bardziej przypominało to seans spirytystyczny lub jakieś chińskie metody leczenia łupieżu, niż zabieg terapeutyczny. Po chyba szóstym razie zaczynałem wątpić, że to zadziała. - Cierpliwości, mi też na początku się nie udawało... - zapewniała mnie. Zmienialiśmy piosenki, mijały minuty, piętnaście minut, dźwięk tego ustrojstwa obijał mi się po czaszce, wypełniał jej przestrzeń, i w chyba szesnastej minucie zasnąłem. Obudziłem się stojąc gdzieś na jakimś wzniesieniu, wzgórzu, klifie, nie wiem. Wiał mocny, ale ciepły wiatr, a na lekko żółtym niebie szybowały epicko wyglądające i również żółte kłęby cumulusów. Światło pochodziło z zachodzącego słońca chyba, ale nie byłem pewien, bo czułem jakbym je połknął. Coś niesłychanie, nieopisanie gorącego, ale w rozpieszczającym znaczeniu, było w środku mnie i promieniowało na mnie całego. Nie mogłem złapać oddechu przez te uczucie pierw, ale po chwili oddychałem już oddechem kogoś, kto osiągnął stan równowagi totalnej, który pogodził się z życiem i oswoił je, a one aportowało i przynosiło mu w zębach wszystko, co miało najlepsze. Trawy falowały uspokajająco, chmury przewalały się nad głowami, pieszcząc wzrok fantazyjnymi kształtami rodem z impresjonistycznych obrazów. Zrobiłem krok i poczułem euforię, że mogę chodzić, słyszeć i czuć. Byłem wdzięczny, że miałem okazję się urodzić. Nagle poczułem dotyk na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem znajomą konstelację swoich ukochanych oczu, i po prostu wybuchłem emanacją radości, miłości i oświecenia. - Ładnie tu sobie urządziłeś - powiedziała i już zakneblowała mi sobą usta. Kolejny zastrzyk czystej euforii, wyekstrahowanej do własnego użytku. Przeszedłem przez wszystkie stany skupienia i ulatywałem w kosmos.- Tu jest jak w raju, to jest niebo, umarliśmy już? - pytałem się jak to laik.Ona śmiała się w niebogłosy.- Nie, to jest to, o czym ci mówiłam, tym można uleczyć byłoby cały świat, nikomu nie chciałoby się uprawiać zła, gdyby choć na chwilę tu trafił i wyniósł stąd zapas sił...Wznieśliśmy się na poziom magii, używaliśmy umysłu w maksymalnej liczbie procentów, odczuwaliśmy emocje do sześcianu, wchodziliśmy w każdy wymiar... Słońce zaszło i nad nami roziskrzyło się chyba z milion gwiazd, barwą tak krystaliczną, że rzucaliśmy cienie. Milczenie było idealną formą komunikacji w tym stanie, bo i tak rozmawialiśmy telepatycznie, przez gesty i spojrzenia. Chodziliśmy trzymając się za rękę i byłem pewien, że czas nie istniał. Umarłem ze szczęścia.
Przebudziłem się leżąc obok Niej, trzymając Ją przy sobie. Obudziła się pod wpływem pocałunku.- To nie był sen, prawda? - chciałem się upewnić.- To był najprawdziwsza jawa... - potwierdziła. Wstaliśmy czując się lepsi, czując do siebie jeszcze więcej, niż parę godzin temu. Ta metoda rzeczywiście działa, pomyślałem sobie. Jak Aleckiewiczowa na nią wpadła...?To była najpiękniejsza niedziela w moim, przepraszam, Naszym życiu. Spacerowaliśmy parkowymi alejami, słońce świeciło całościowo, a chmury zręcznie je omijały, by nie robić nam przykrości. Usiedliśmy na ławce, rozkoszując się dniem.Mimo to wiedziałem, że musimy omówić tę kwestię. Ona przeczytała mi to w myślach i sama zaczęła:- Wiesz, że to był pierwszy i ostatni raz? To jest jak narkotyk, uzależnia po pierwszym razie. Łucja tego się bała, że jej dzieło będzie służyć ku temu, że ludzie się zatracą, że będą szczęśliwi, rujnując prawdziwe życie. Nie wiedziała, w jaki sposób to opatentować do prawidłowego użytku. - Mogła dołączyć ulotkę lub kazać się skonsultować z farmaceutą, kiedy dostawało się swój trójkąt - jakoś tak zażartowało mi się.- To nie jest śmieszne...- Wiem, żartowałem tylko. Ja już nie czuję potrzeby robienia tego. Dostałem to co chciałem, czuję się lepszy po tym doświadczeniu, nic więcej mi nie potrzeba...- Cieszę się, że tak twierdzisz... ulżyło mi.To była piękna niedziela.
*
Następne dni i kilka tygodni były podobne, słoneczne dla Nas dzięki słońcu zewnętrznemu i temu wewnątrz. Ranki i południa spędzaliśmy każde w swojej pracy, by potem spotykać się, chodzić po mieście, a na końcu zasypiać razem u mnie, albo u Niej w domu. Nastało prawdziwe przedwiośnie, a my kwitnęliśmy zgodnie z rytmem natury.
*
Jakiejś soboty wieczorem wróciliśmy z miasta do mnie i położyliśmy się spać, tzn. położyliśmy, ale nie spaliśmy. Patrzeliśmy na siebie leżąc, i wtedy znowu postanowiliśmy spróbować.Mimo szczerych zapewnień podczas tamtej pamiętnej niedzieli, że to już koniec z tym, czuliśmy podskórne ciśnienie, by jeszcze raz. - Ale to już na pewno ostatni. Potem wyrzucamy trójkąt i niszczymy nagrania - przekonywaliśmy sami siebie.Chwila przygotowań i znowu leżałem na wznak, a Ona obok mnie wystukiwała dźwięki. Poszło szybko. Za chwilę obudziłem się na leśnej polanie, obok było jezioro a na nim zadrzewiona wyspa. Nie minęło parę chwil, gdy leśną ścieżką zobaczyłem idącą ku mnie Kat. Było tak samo dobrze jak wtedy, jak nie lepiej. Rozpierające gorąco, ekstaza, serca topiły nam się i rozpływały po sobie, czuliśmy, że to właśnie miłość. Po wszystkim znowu byliśmy u mnie w domu i był poranek.Zgodnie stwierdziliśmy, że było warto. Czuliśmy się jeszcze lepsi.Potem znów rzuciliśmy się w mały wirek obowiązków, a potem byliśmy razem. A potem po raz trzeci zawitaliśmy do naszego azylu, by później robić to z częstotliwością przynajmniej dwóch, trzech razy na tydzień.
- Ostrzegałam Nas, mówiłam, opowiadałam ci o tym, jakie to podstępne... - Kat płakała mi w ramionach - miało skończyć się na razie, a do czego doszliśmy... teraz żyjemy tylko po to, by w nocy chodzić po polach, lasach, siedzieć nad rzeką... to jest chore...Wiedziałem, że ma rację, że straciliśmy kontrolę, ale co miałem jej teraz powiedzieć? Musiałem lecieć banałem:- Będzie dobrze, nie jest tak źle przecież, nie jesteśmy tam codziennie...- Co drugi... - wtrąciła.-... no dobra, ale to nie jest jeszcze powód, by panikować, wyjdziemy z tego, wywalamy dziś ten trójkąt i kasujemy dźwięk...- Musimy to zrobić, to jest jedyne wyjście...Nie zrobiliśmy. Za to oglądaliśmy kompleks wodospadów o lazurowej wodzie, a na nocnym niebie co rusz przemykały meteory.- Masz jakieś życzenie, kochanie? - zapytałem ją z największym oddaniem, gdy nad głową błysnął nam okazały bolid.- Tak.- A jakie?- By to nigdy się nie skończyło, najdroższy.
Ranek pełen był łez i panicznego lęku przed przyszłością.
*
Ponownie wjeżdżałem do miasta, tylko że te było wyjątkowo duże. Przedmieścia ciągnęły się dobrych kilka minut, a zanim dojechaliśmy do centrum, gdzie był mój przystanek, miałem okazję pozwiedzać wzrokiem. W sumie miasto jak miasto. Ulice, domy, samochody, a przede wszystkim ludzie. Wszędzie. Pociąg zwalniał swój bieg. Podróżni zaczęli szykować się do opuszczenia wagonu, a ja razem z nimi. Przyzwyczaiłem się mimowolnie do niektórych twarzy, teraz każdy pójdzie swoją drogą, własnym torem. Zatrzymaliśmy się, oczywiście z perturbacją. Inaczej nie można. Udałem się tam, gdzie łączą się dwa wagony i gdzie stoją ci, dla których zabrakło miejsc siedzących. Drzwi otworzyły się, i wyszedłem na peron.
*
Kolejne dni zwiastowały dalsze załamania naszej pogody. Za dnia byliśmy każde w swojej pracy, potem spotykaliśmy się, ale bardziej z lęku przed byciem osobno w takiej sytuacji, niż z powodu niemożności oderwania się od siebie, jak wcześniej. Jak kiedyś.Czuliśmy, że przestajemy cokolwiek do siebie czuć, nasz związek niewidocznie rozwiązywał się, rozsupływał, ale widzieliśmy to. Tym bardziej bez oporu budziliśmy się w Naszym śnie, który był dla Nas jawą. To był nasz rezerwat, ostatni bastion, gdzie jeszcze byliśmy dla siebie tacy jak przedtem... Łataliśmy w tym stanie wszystkie niedobory rzeczywistości i braliśmy oddech na to co będzie potem. Na ten nieznośny stan, kiedy zaczyna się nie wiadomo kiedy, i który trzeba przecierpieć. Cierpieliśmy więc, ale nie było to cierpienie uszlachetniające. Wprost na odwrót, karleliśmy pod jego ciężarem, byliśmy własnymi cieniami, które są na wieczność przylepione do podłogi i nie mogą wstać.
Kat rzuciła pracę. Mówiła, że nie wytrzymuje. Ja do swojej chodziłem, musiałem, ale było to katorgą. Dziesięć godzin robienia czegoś wbrew własnej woli, z samoistnie opadającymi powiekami, gdy w tym czasie moglibyśmy być razem. Tam.Któregoś dnia, po przyjściu do domu, nie mogłem się do Kat dodzwonić. Zaniepokojony pojechałem do Niej, i zapasowymi kluczami, które kiedyś mi dała, otworzyłem drzwi i wszedłem. Gdzieś podprogowo spodziewałem się takiego widoku. Na łóżku leżała Kat, śpiąca, a na wyświetlaczu jej empetrójki widać było muzyczny plik, który był niczym innym jak nagranymi przez Nią dźwiękami trójkąta.- Kat, Kat, obudź się, czemu to zrobiłaś? - zacząłem ją szarpać.Po chwili ocknęła się, spojrzała na mnie, i z wyrzutem na twarzy powiedziała:- Nie wybaczę ci tego, co teraz zrobiłeś... czułam się już tak dobrze, po co mnie dotykałeś..?Nie mogłem tego słuchać, zakręciłem się na pięcie i biegiem opuściłem Jej dom. Nie było już Jej dla mnie.
To były najgorsze chwile w moim życiu, ale przerwał je dzwonek telefonu. - Słucham?- Kochanie, przepraszam, nie chciałam tego powiedzieć...Może nie wszystko jeszcze stracone...- To moja wina, Kat, powinienem przewidzieć, że to jest tak niebezpieczne... to ja powinienem powiedzieć dość, zamiast zachęcać nas jeszcze do tego..- Ale to ja ci o tym powiedziałam, pokazałam. Powinnam sama się z tym męczyć, zamiast oczekiwać od ciebie pomocy, której tyle m dałeś...- Kat, damy radę z tego wyjść, teraz widzę światełko w tunelu...- Sami nie damy. - Jak to nie? Damy, nie raz już radziliśmy sobie z problemami..- Mówię ci, nie sami. Przyjedź do mnie, powiem ci o czymś.Nie minęło pół godziny, a już siedzieliśmy razem, objęci jak dawniej.- Więc mów, o co chodzi? Kogo nam trzeba? - pytałem.- Raczej czego...- Nie rozumiem...Coś tliło Jej się w błękicie... może to te światełko w tunelu... Zaufałem, może po raz ostatni w życiu komukolwiek...- Dobrze - powiedziałem - zróbmy wszystko, byle wrócić do siebie.
- Co? Czy to jedyne wyjście? - gdy opowiedziała mi o co chodzi, nie chciałem w to uwierzyć.- Jedyne. I nie do końca pewne. Nawet Łucja nie miała pewności, czy to zadziała, dopiero nad tym pracowała. Tym jedynym, ale nie do końca pewnym dla Nas wyjściem, było skazanie się na trzy dni bezsenności, a potem oczyszczenie się przez kilkunastogodzinną komę, a może trwającą nawet dłużej.- Czemu dopiero teraz mi o tym mówisz? - miałem Jej za złe skrywanie tego przede mną.- Bałam się, że będziemy zmuszeni wybrać ostateczność... nie chciałam do tego doprowadzać...- Nieważne. Jeśli Łucja uznawała ten sposób za prawdopodobny, spróbujmy go. Ale jak niby mamy wprowadzić się w trzydniową bezsenność? Jesteśmy zmęczeni po naszych epizodach, mamy napady snu podczas dnia, więc jak?- Niestety, farmakologicznie...- W życiu nie pozwolę, byś się naćpała...- To nie będą narkotyki. Na rynku leków jest coś takiego, jak środek antynasenny... przeciwieństwo nasennego...- Jest bezpieczny?- Lekarze przepisują go dla kierowców, pilotów samolotów pasażerskich lub z tym z narkolepsją... nazywa się Cintrax...- Jeśli to ma nam pomóc...- Łucja wspominała właśnie o nim. Niestety jest drogi i na receptę...- Pieniądze nie grają roli, tylko skąd go weźmiemy?- Tu akurat nie będzie trudno. W internecie jest mnóstwo ogłoszeń, na przykład kierowcy nie zjedli całego opakowania i teraz handlują nim, bo można zarobić... Chwila milczenia, w której jednak dało się wychwycić napięcie.- Dobrze, zróbmy to - przyzwoliłem, detonując jego ładunek.- Dla Nas - dopowiedziała.- Dla Nas.
Na dworcu w dużym mieście był słoneczny, ciepły dzień. Wiosna chowała się po kątach i wyglądała z każdego zakamarka. Chodnik nagrzany słońcem mirażował w oddali, załamując obraz.
Miałem czekać punkt trzynasta przy zejściu do przejścia podziemnego, ale nie wiem na kogo. Kat powiedziała mi, że ustawiła mnie z jakimś typem, ale jak on będzie wyglądał - oboje nie mieliśmy pojęcia. Miałem stać tylko w tym miejscu i o tej porze. Męczyła mnie myśl, że żeby się wyleczyć musimy załatwiać sobie nielegalnie jakieś leki, a potem brać je niezgodnie z ulotką i bez konsultacji z lekarzem farmaceutą. Bałem się o Kat, jak Ona to zniesie, ale pocieszało mnie paradoksalnie, że już miała z podobnymi specyfikami do czynienia.W tym czasie w moim kierunku podążał na oko trzydziestokilkuletni facet. Spiąłem się, byłem lekko zdenerwowany, ale nie dawałem po sobie tego poznać. Zbliżał się, był kilka metrów ode mnie, załapaliśmy kontakt wzrokowy, ale minął mnie i po schodkach wszedł do podziemi. Czyli to nie on. Musiałem stać dalej. Miasto żyło własnym życiem, nadanym mu przez jego mieszkańców. Nikt się nie pokazywał, ludzie mijali mnie obojętnie, zacząłem się niecierpliwić. Przyjdzie, czy nie przyjdzie? Może zrezygnował, pomyślałem sobie, gdy nagle zza pleców:- To ty po ten Cintrex? - usłyszałem zniżony głos. Parę schodków niżej stał facet, około pięćdziesiątki, po prostu wyjęty żywcem z kabiny tira.- Ja - przytaknąłem, i zszedłem kilka stopni niżej. Gość też był lekko zdenerwowany, oglądał się na boki, filował, czy nie ma nieoczekiwanego przypału w postaci tajnych agentów.- To szybko, załatwiamy i po sprawie - powiedział.Równocześnie dokonaliśmy wymiany, ja dostałem opakowanie, i sprawdziłem czy nie wsypał tiktaków - nie, Kat pokazywała mi zdjęcia tych tabletek, i zgadzały się. Facet w tym czasie liczył, czy dostał tyle króli ile sobie zażyczył. - Zgadza się. Dzięki bardzo i polecam się na przyszłość - powiedział, po czym udał się w głąb ciemnego korytarza. Ja schowałem tabletki do kieszeni i udałem się na peron, gdzie za parę minut miałem pociąg powrotny.
Będąc już w przedziale, zupełnie porzuciłem myślenie o porze roku, ludziach, miastach i w ogóle nie myślałem. Szybko dojechałem do siebie, w końcu podróż powrotna zawsze mija szybciej.
*
- Mam! - krzyknąłem od progu.Kat podleciała jak na skrzydłach.- To te, doskonale - powiedziała po oględzinach.Spojrzeliśmy sobie w oczy.- To kiedy zaczynamy? - zapytałem.- Jutro. Dziś wyśpijmy się, by musieć zjeść jak najmniej tabletek tego czegoś.- Dobrze. Kat?- Słucham?- Kocham cię. Mimo wszystko.- Ja ciebie też. Długo nie wychodziliśmy ze swoich objęć.
Położyliśmy się, daliśmy po buziaku i zasnęliśmy niemal od razu.
Ranek był pochmurny, zanosiło się na deszcz, ale byliśmy mimo to.Zjedliśmy śniadanie, lekkie, żeby nie zwrócić Cintraxu, i rozsypaliśmy go na talerzyk. Czerwonobiałe kapsułki.Szybkie spojrzenie po sobie, połączyliśmy się rękoma, i nawzajem zaczęliśmy się nimi karmić.- Ile musimy tego zjeść?- Na razie po kilka, najwyżej potem dorzucimy następne.- Dobrze...Jedliśmy. Ja dawałem Jej, a Ona mi. Po szóstej powiedziała, że na razie wystarczy.- Przed nami trzy dni, co będziemy robić? - zapytałem.- Przede wszystkim, nie spać.
*
Rozpadało się w końcu. Deszcz walił po szybach, a my czuliśmy się dziwnie z perspektywą trzech dni, które musieliśmy spędzić na jawie. Pierwsze godziny minęły szybko, dużo rozmawialiśmy, snuliśmy plany na minutę po komie, która czekała nas po przymusowej bezsenności. Plany były proste - wrócić do siebie w każdym znaczeniu. Odzyskać przeszłość i przyszłość. Postanowiliśmy, że damy radę. Migiem zleciało nam do pory obiadowej, zjedliśmy jakąś zupę, już nie padało, ale było pochmurno. Mimo że razem, płaciliśmy cenę za nasz raj w postaci czucia się obok siebie, mimo wszystko. Mieliśmy tego świadomość.
Włączyliśmy jakiś film, obejrzeliśmy go, obojętnie przyjęliśmy napisy końcowe. Jeszcze było jasno, mimo że nadszedł niezaawansowany wieczór. Doczekaliśmy w końcu do ściemnienia nieba, które zwiastowało noc, której się obawialiśmy.
Zrobiło się ciemno, bezgwiezdnie.
Zapaliliśmy światła, rozświetliliśmy całe mieszkanie. Przygotowalismy kolekcję filmów, które oglądaliśmy w naszych najlepszych czasach. - Musimy wziąść kolejne kapsułki - powiedziała Kat, i połknęliśmy jeszcze po dwie.Rozpoczęliśmy nocny maraton filmowy. Widzieliśmy sceny, przy których śmialiśmy się, płakaliśmy i które najchętniej byśmy wycięli.Nie robiły na Nas wielkiego wrażenia.- Jak się czujesz - zapytałem Ją.- Jeszcze nie chce mi się spać - odpowiadała.
Po piątym filmie mieliśmy dość telewizji. Ze wschodem słońca zaczęliśmy czytać książki. Dzienną gwiazdę przyjęliśmy serdecznie, ciesząc się na swój sposób, że pierwsza noc za nami. Jeszcze tylko dwie. I dwa dni. Przyjęliśmy po kolejne dwie kapsułki. - Następne weźmiemy na noc - powiedziała.
W miarę rozrastania się dnia widzieliśmy pojawiające się objawy zmęczenia. Podkrążone oczy, sporadyczne poziewanie, ale tak, żeby drugie nie widziało. Nie chcieliśmy ciągnąć się w jeszcze większe dno, bo i tak byliśmy już wystarczająco pod powierzchnią, tonęliśmy.
Wybiło południe. Nie mogąc wysiedzieć w domu, zdecydowaliśmy się na spacer. Założyliśmy ciemne okulary, wzięliśmy się pod ręce, jak staruszkowie, i wyszliśmy przed dom. Dziwnie na Nas ludzie patrzyli. Obeszliśmy najbliższą okolicę, posiedzieliśmy na ławce, pomówiliśmy do siebie i wróciliśmy na odwyk. A raczej na nawyk, bo chcieliśmy znowu się związać, przywyknąć do siebie. Jeśli było by inaczej, już dawno byśmy obudzili się w innym miejscu, albo zwyczajnie zasnęli.
Jakoś dotrwaliśmy do kolejnego wieczora. I znowu filmy, i znowu bezowocna wyprawa po sentymentach. Zjedliśmy sakramentalną porcję. Przytuliliśmy się nawet. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie, godzina po godzinie, śmiertelnie świadomi istnienia czasu, istnieliśmy z nim, pod jego dyktando. Po trwaniu przez wieczność wynagrodził nas brzaskiem, mimo to jednak byliśmy wampirami. Słońce przywitaliśmy w ciemnych okularach.
- Uda nam się, skarbie, przetrwaliśmy drugą noc, jeszcze tylko dziś i następna, a potem śpimy prawdziwym snem... - dodawałem Jej otuchy.- Tak... jeszcze trochę - przytakiwała mi śmiertelnie zmęczona.
Usiedliśmy przy stole, cały czas w okularach, i zjedliśmy śniadanie. Dosłownie po kilka kęsów, piliśmy tylko wodę, bo robiło nam się niedobrze, byliśmy na granicy zwrotu treści żołądkowych i obawialiśmy się to zrobić.Jakoś wytrzymaliśmy i wszystko zostało na miejscu.
Czas znów pokazywał swoją dyktaturę, kazał podziwiać się od najmniejszej sekundy, zegarki chodziły w zwolnionym tempie, rosło poczucie nierealności. Jednak miał taką wadę, że zawsze pędził w jednym kierunku, więc prędzej czy później wybiło południe.
Byliśmy na ostatnich nogach. Kat z listka wyłupała po jednej kapsułce, i podaliśmy sobie doustnie. Kręciło Nam się w głowach, oboje mieliśmy omamy, poszumy w uszach, straciliśmy poczucie czasu, ale nie pomagało nam to. Kierowaliśmy się położeniem słońca, i gdy znalazło się za drzewami i padało w Nas rozproszonym przez listowie promieniem, wiedzieliśmy, że już niedługo. Na ścianie wyświetlały się nasze cienie. Cienie cieni.
Zaczęło się ściemniać, czyli nadchodziła dla Nas ostatnia runda. Byliśmy wycieńczeni psychicznie i fizycznie. Z jednej strony potwornie umęczeni, ale z drugiej trzymani przy jawie przez farmakologię, co dawało niebezpiecznie skrajne połączenie. Oboje mieliśmy wrażenie że wyszliśmy z ciał, że oglądamy jakiś film, że to się nie dzieje naprawdę. Wyglądaliśmy i czuliśmy się jak duchy, które będą straszyć przyszłych lokatorów tego mieszkania.Tylko to, że mogliśmy pić, i nic nie przelewało się przez Nas na podłogę upewniało Nas, że nimi nie jesteśmy. Jeszcze. Zaczęła się ostatnia noc. Teraz musieliśmy być razem, czy tego chcieliśmy, czy nie. Usiedliśmy na kanapie razem, tak jak wtedy, gdy się poznaliśmy, przedtem jednak włączając Nasze najulubieńsze kawałki z płyty Blur`a, Think Tank. Gdy poleciało `Battery In Your Leg`, siedzieliśmy we własnych objęciach i płakaliśmy jak dzieci. Mimo strasznego stanu psychicznego doskonale zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak Nam na sobie bardzo zależy.- Wytrzymamy tę noc... - szeptaliśmy do siebie raz za razem, a`Out of Time` dodawało nam otuchy.Chyba tylko dzięki tym piosenkom nie zasnęliśmy i nie oszaleliśmy. Nie wychodziliśmy nawet na najmniejszą chwilę z własnych rąk. Około trzeciej w nocy autystycznie patrzyliśmy w ścianę. Nie wiedzieliśmy, w jakim stanie skupienia materii jesteśmy. - Jeśli tylko jakiś promień słońca padnie Nam na twarz, idziemy do łóżka - zapewnialiśmy siebie i czekaliśmy na nie jak na światło w tunelu.
Byliśmy już poza świadomością, byliśmy emocjonalnie zmumifikowani, bez nadziei, gdy coś zaczęło Nas razić. Ocknęliśmy się z tego, spojrzeliśmy sobie w oczy, ale milczeliśmy. Pomogłem Jej wstać, i jak śmiertelnie chorzy poszliśmy w stronę łóżka, by umrzeć. Położyłem Ją wygodnie, potem usadowiłem się obok.- Dobranoc..- Dobranoc.. - powiedzieliśmy sobie i nie pamiętam nic więcej. Urwał mi się film.
Przypominałem sobie tylko coś jasnego, jakieś słowa dochodzące z oddali, potem coraz wyraźniej, a na końcu usłyszałem śmiech. Widziałem coś jakby obraz, falujący i oddychający kolaż. Pogodne barwy raz to jaśniały, raz to przygasały, pomiędzy rozpościerającą się wszędzie ciszą, która była ukojeniem. Byłem przyjemnie pozbawiony myśli, odczuwałem tylko, kierowałem się intuicją. Jakiś oddech, który swoim tempem stroił mi bicie serca, skierował się na wysokość moich oczu i kluczył. W końcu słowa nabrały kształtu i stały się zrozumiałe:- Śpisz ? Ja już nie, nie muszę...Otworzyłem oczy. Był taki sam poranek, jak wtedy, kiedy zasnęliśmy... Spaliśmy kilka minut?Przede mną siedziała Kat, wyspana... i szczęśliwa. - Ile czasu nas nie było?Powiedziała, że spaliśmy dwa dni. Bezsennie. - Czuję, że obudziłem się, a ty?- Z bardzo długiego, złego snu...- Nie śnijmy już więcej, dobrze?- Nie mam takiego zamiaru. Niech snem będzie już tylko ta jawa. W tym momencie wiedziałem, że wróciliśmy do siebie. Obudziliśmy się na jawie.
***
Nie przeszkadzało nam nawet to, że wiele razy później nad miastem unosiły się żółte chmury, za plecami słyszeliśmy wodospady, a wiatr nie wiał, ale śpiewał nasze ulubione piosenki. Między innymi Pavement – Spit on a Stranger. A my po prostu żyliśmy. Ze sobą, a to, gdzie żyliśmy, było już nam obojętne. Mówiliśmy sobie, że to te uczucie tak wygląda, albo tak właśnie zaburza postrzeganie. Nie wdawaliśmy się w szczegóły i było tak pięknie, że aż nierealnie. Jak we śnie.
***
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bardzo dobre / znakomite
Opowiadanie po odpowiedniej korekcie doskonale by się sprawdziło w formie książkowej [albo w książce, czyli w antologii z gatunku SF] publikacji :)
Serdecznie :)))
oceny: bardzo dobre / znakomite
Ale opowiadanie psychologicznie ciekawe,nawet surrealistyczne,chociaż z tym językiem-ku..wa,i zaje..e,za którym nie przepadam,jest jednak wrażeniowo inaczej.
Koty podobno chodzą swoimi drogami?
oceny: bezbłędne / znakomite
Ale też nadzieję, że w s z y s t k o, co zrobisz, dobrze się skończy.
Jak w tej pięknej, literacko doskonałej, historii, gdzie tylko RAZEM pokonujemy wszelkie nasze ludzkie ułomności i ograniczenia