Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-06-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1638 |
Miłość do psów
W moim życiu psy były zawsze. Bo psy, to moje najukochańsze zwierzątka. Pierwszym psem, jakiego z wczesnego dzieciństwa pamiętam, był duży, rudy kundelek, który wabił się Łajka. Moja Mama tak go nazwała, ponieważ Łajki były wówczas w modzie. Wiadomo, Łajka, to pierwszy pies, który został wystrzelony na orbitę okołoziemską w 1957 roku w radzieckim satelicie Sputnik 2. Nasza Łajka różniła się kolorem sierści od radzieckiej Łajki, a i większa była, ale też tak samo wcześnie zginęła. Wprawdzie nie na orbicie okołoziemskiej, jak kosmonautka-Łajka, a pod kołami samochodu, ale, jakby nie patrzeć, też tragicznie.
Później był czarny pies z białymi łatami, tak samo mieszaniec, ale jeszcze większy, podobny do husky. Moja Mama nazwała go Kazan. To po „Szarej Wilczycy” Jamesa Olivera Curwooda. Mama uważała, że nasz nowy piesek jest bardzo podobny do partnera Szarej Wilczycy, ba, że nawet ma w sobie coś z husky i wilka. Nie była tylko pewna, czy w takim samym procencie. Z czasem, jak nasz psiunio dorastał, Mama nabrała wręcz przekonania, że nasz Kazan jest, wypisz wymaluj, Kazan Curwooda… I już! No to my, trójeczka jej kochanych córeczek, nabrałyśmy przekonania razem z nią i mocno w to wierzyłyśmy. Nawet tatulko uwierzył. Ale też z czasem. Nieco dłuższym. Pamiętam, jaka dumna byłam z naszego Kazana. Wtedy jeszcze nie słyszałam, aby ktoś miał psa o takim imieniu. Nasz Kazan był kochanym, mądrym i bardzo opiekuńczym psem. Przeżył z nami 17 lat, aż do mojej dorosłości.
Kiedy miałam już swoją rodzinkę, psy, siłą rzeczy, u mnie w domu być musiały. Tyle, że nie tak od razu. Cały czas marzyłam o psie, ale że mieszkaliśmy wówczas w bloku, nie było to takie proste. Czekałam też aż moje dzieciątka podrosną na tyle, aby same mogły wychodzić z psem na dwór. Ale już wcześniej u nas w domu była za to cała menażeria innych zwierzątek, takich jak: chomiki, świnki morskie, białe myszki, rybki akwariowe. Moje dzieci bardzo kochały zwierzątka. I muszę przyznać, że nie miałam z tym problemu, aby im te zwierzątka kupować. Były odpowiedzialne i same wszystko (no, prawie wszystko) koło zwierzątek robiły. Psa obiecałam im kupić, jak córka pójdzie do pierwszej klasy. Stało się jednak inaczej i dużo wcześniej pierwszy pis znalazł się u nas domu. Oczywiście ku przeogromnej radości moich dzieci. A stało się tak tylko dlatego, że dyrektor mojej szkoły, gdzie pracowałam, miał 3-letniego psa, owczarka nizinnego, którego zamierzał uśpić, ponieważ na wsi, gdzie mieszkał, pies przetrzebił wszystkie kurniki sąsiedzkie, i ponoć nie było na niego rady. Filut, bo tak się wabił owczarek dyrektora, był pięknym psem o filuternym spojrzeniu. Biedulka nie wiedział, co go czeka. Jak go zobaczyłam w samochodzie dyrektora, w ostatniej jego drodze — do weterynarza, myślałam że mi serce pęknie. Nie mogłam do tego dopuścić, wszak byłam matką malutkich dzieci. No i Filut trafił do naszego domu, uratowany od niechybnej śmierci. Dzieciątka mojej były przeszczęśliwe, mąż mój niestety mniej. Filut bardzo szybko się u nas zadomowił i mocno przylgnął do dzieci, a zwłaszcza do mnie. Pewnie swoim psim instynktem wyczuwał, że zawdzięcza mi życie. Jednak z czasem zauważyłam, że się męczy. Przyzwyczajony był do luźnego biegania po podwórku, a i też z pewnością po podwórkach sąsiadów. U nas niestety musiał siedzieć w domu zamknięty podczas naszej nieobecności. Widać było, że źle znosi taką bądź co bądź niewolę. Kiedy wychodziłam do pracy, a dzieci do przedszkola, był bardzo niespokojny i skomlał cichutko. Chociaż przed wyjściem do pracy zawsze biegałam z nim po pobliskim parku. Po pracy i wieczorem również. Raz, kiedy jechałam z rodzinką na 2 dni do znajomych na ich imprezę rodzinną, zmuszona byłam znaleźć na ten czas opiekuna do Filuta. Mój braciszek, który pomieszkiwał u mnie, od kiedy chodził w moim mieście do Liceum, zorganizował opiekę w postaci siostry kolegi z klasy. Kiedy wróciłam z rodzinką do domu, okazało się, że nie ma ani psa, ani opiekunki. Dziewczyna pojechała z Filutem do siebie na wieś. Wróciła wieczorem i błagała mnie wręcz, abym jej dała Filuta, bo ona tak bardzo go pokochała. Przyznam, że choć żal mi było rozstawać się z Filutem, to jednak kamień z serca mi spadł. Zdawałam sobie przecież sprawę, że Filuta miejsce jest na wsi, a że jeszcze tak wspaniała Pańcia się mu kroi, tym bardziej to do mnie przemawiało i uspokajało. Przecież to szczęście dla nich obojga. Dzieci trochę popłakały, ale szybko zrozumiały, że Filutowi na wsi będzie lepiej. Potem często jeździliśmy na wieś na spotkanie z Filutem i jego szczęśliwą Pańcią. Filut już nie atakował kur. Pobyt u nas, w bloku, oduczył go tego barbarzyństwa.
Filut był u nas prawie rok. Miałam więc okazję przekonać się, że moje dzieci są za małe, że tak naprawdę, to jeszcze za wcześnie dla nich na psa, ponieważ cały ciężar obowiązków z nim związanych spadał na mnie. Obiecałam jednak dzieciom psa i chciałam słowa dotrzymać, ale dopiero za następne 2 lata. Ale koniecznie chciałam kupić boksera, bo z psem tej rasy byłam związana od dawna. Moja ciocia miała boksera i często z nim wraz z dziećmi przebywałam. Kora, bo tak się wabiła suczka rasy bokser, była wspaniałą opiekunką dla dzieci. Można było ją samą z dziećmi spokojnie nawet nad wodą zostawić. Kiedy byliśmy razem na urlopie na Mazurach, mój syneczek miał dopiero 2 latka, a córeczka 4. Pamiętam, że wystarczyło Korze rzucić komendę: - „Kora pilnuj dzieci”, i Kora od razu koncentrowała swoją psią uwagę na dzieciach. A tak bardzo była wtedy przejęta swoją rolą, że niechby no które spróbowało zbliżyć się do wody, momentalnie startowała z miejsca i głową odpychała je na brzeg. Raz nawet mojego 16-letniego wówczas braciszka ratowała, kiedy on spokojnie sobie pływał po jeziorze. To była moja robota, oczywiście dla żartów (chociaż nie tylko), widząc go tak rozkosznie pływającego, krzyknęłam:
— Kora, ratuj Wojtka! Wojtek się topi!
Kora jak szalona zerwała się z koca, wskoczyła na pomost, przeleciała po nim jak strzała, na końcu pomostu zrobiła potężne odbicie i długim susem skoczyła do wody. W mig dopłynęła do „topielca”, i chwytając go zębami za ramię, próbowała odholować do brzegu.
Mój braciszek, „niedoszły topielec”, w pierwszej chwili oniemiał z wrażenia, ale kiedy mnie zobaczył na brzegu, pękającą ze śmiechu, pomiarkował w czym rzecz, i zaczął wrzeszczeć, jakby go kto ze skóry obdzierał:
— Siostra, odwołaj komendę! Słyszysz! Rany, ona mi całą skórę z pleców zedrze! Słyszysz, odwołaj tą szponiastą diablicę! A niech to szlag, ona mnie utopi!
Mój braciszek wcześniej sceptycznie podchodził do umiejętności Kory, po tym zabawnym poniekąd wydarzeniu, przekonał się, że się mylił i nabrał do Kory szacunku… i bardzo ją polubił.
Kiedy nadszedł czas dotrzymania danej dzieciom obietnicy, liczyłam na to, że Kora urodzi nam jakiegoś szczeniaczka. Niestety, Kora się uparła zostać dziewicą do końca swoich dni. I rzeczywiście została. Zaczęłam więc czytać już ogłoszenia o sprzedaży bokserów. Ale pewnego dnia, moja córeczka przybiegła rozpromieniona ze szkoły i ogłosiła, że ma dla nas pieska. Rodzice jej kolegi z klasy sprzedają śliczne szczeniaczki, że już, że natychmiast, musimy do nich jechać, żeby ktoś nas nie uprzedził. No to pojechaliśmy, no i kupiliśmy… Nie, nie boksera, półroczną suczkę rasy basset. Nazwaliśmy ją Malwiną. W skrócie: Malwą. To był pies! Książkę można by było o nim napisać.
Nic dziwnego, że nawet i na Dalekim Wschodzie Malwa była znana.
Obrazek ten to oczywiście żart… Jednak nie do końca. Ponieważ prawdą jest, że gdziekolwiek się z Malwą pokazaliśmy, ludzie się zatrzymywali i ubawieni obserwowali ją w akcji... Tak, w akcji, bo Malwy życie, pieskie życie, to jedna wielka akcja.
Kilka akcji Malwiny opisałam we wspomnieniu pt. „Pieskie życie Malwiny… i moje z nią”:
https://www.publixo.com/text/0/t/30985/title/Pieskie_zycie_Malwiny_i_moje_z_nia
oceny: bezbłędne / znakomite