Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-03-29 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 408 |
Wiele lat temu wykupiłem dwuczęściową wycieczkę do Grecji: tydzień zwiedzania zabytków i tydzień wypoczynku nad morzem. Specjalnie wybrałem wypoczynek w Paralii, bo zamiast plażowania, chciałem wyjść na Mitikas, najwyższy szczytu Olimpu.
Teraz, planując coś takiego, wszystkie informacje znalazłbym w internecie, a wtedy potrzebne do tego były zagraniczne mapy i przewodniki, których w polskich sklepach nie było. Wycieczkę musiałem więc planować, będąc już w Grecji.
Dlatego, zaraz po wylądowaniu w Atenach, zapytałem naszą pilotkę, czy wie skąd i którędy chodzi się na Olimp. Oczywiście nie wiedziała, ale podała mi adres biura informacji turystycznej i to już było coś.
Podczas gdy nasza grupa czekała na zmianę warty ewzonów* przed Grobem Nieznanego Żołnierza i starała się podejrzeć, co mają oni pod spódniczkami, ja poszedłem do owego biura i kupiłem mapę turystyczną masywu Olimpu.
Przez następne dni zwiedzaliśmy piękne greckie zabytki i w końcu dotarliśmy do Paralii.
Tam okazało się, że o chodzeniu na Olimp nikt nic nie wie, a wszyscy kierowali mnie w tej sprawie do Litochoro. Pojechałem więc na drugi dzień do tej miejscowości, gdzie dowiedziałem się wszystkiego, czego potrzebowałem. Okazało się, że najkrótsza droga na Mitikas zaczyna się w Prionii, dokąd najlepiej jest dojechać taksówką. Stamtąd trzeba iść do schroniska Spilios Agapitos, przenocować i rano ruszyć dalej. Na szczycie należy być przed południem, bo tylko wtedy są ładne widoki. Po południu przeważnie nadciągają chmury i już nic nie widać.
Po zaczerpnięciu informacji, postanowiłem jeszcze tego samego dnia zrobić mały wypad w góry. Litochoro leży u stóp Ano Tsouknida, jednego z niższych szczytów Olimpu, i postanowiłem na niego wejść. Dzień był długi i myślałem, że do wieczora zdążę. Podejście nie było trudne, choć wąska ścieżka wiodła ostro pod górę po trawiastym zboczu. Szedłem szybko i po niedługim czasie byłem już wysoko. Gdzieś daleko widać było morze, a pode mną, nade mną i przede mną było tylko to trawiaste zbocze; jedynie za mną, hen w dole, błyszczały kwadraciki dachów Litochoro. Otaczała mnie bezgraniczna przestrzeń, a ja byłem tylko maleńkim punkcikiem na żółtozielonym tle. Poczułem się bardzo osamotniony i nawet naszły mnie wątpliwości, czy słusznie zrobię, wybierając się na Mitikas. Zrozumiałem, że na zdobycie Ano Tsouknida i powrót zabraknie mi już dnia, więc zawróciłem.
Wzorem tatrzańskich zbójników, którzy na Liptów chadzali tylko z oscypkami i moskolami** w torbach, postanowiłem na drogę wziąć pieczywo i ser. Uzupełniłem to jeszcze czekoladą i tak zaprowiantowany, pierwszym autobusem następnego dnia pojechałem do Litochoro i stamtąd taksówką do Prionii.
Był tam stary, niski budynek restauracji i zagroda dla mułów, którymi transportowano towary do wyżej leżących schronisk. Dalej były już tylko skały i gdzieś tam ukryty za nimi Mitikas. Szlak nie wydawał się trudny i był dobrze oznakowany, więc pozostawało mi tylko iść.
Szedłem więc i byłem coraz wyżej. Prionia dawno zniknęła mi z oczu, Mitikas się nie pokazywał, a wkoło były tylko skały, sosny, trawy i jakieś krzewinki. Jedna z nich miała duże liście i owoce podobne do amerykańskich borówek. Zerwałem jeden i przegryzłem - był słodki. Już sięgałem po następne, gdy zauważyłem leżącą na ziemi tabliczkę z napisem: „Don`t eat. Poison. Atropa belladonna”. Wyplułem szybko, co miałem jeszcze na języku i wypłukałem wodą usta. Byłem zły na siebie, że zjadłem nieznany owoc i znowu naszła mnie wczorajsza wątpliwość: Czy dobrze robię, że się tu pcham?
Dalszy marsz przebiegł już bez zaskoczeń i w końcu dotarłem do schroniska. Był to duży, kamienny budynek, stojący na skalnym tarasie otoczonym sosnami. W schronisku było wszystko czego potrzeba, oprócz atmosfery, jaką mają nasze lub słowackie schroniska. Mimo braku tej atmosfery zjadłem klopsiki w ostrym sosie, wypiłem szklaneczkę wina, popatrzyłem na góry i poszedłem spać, bo jutro miał być dzień prawdy.
Zacząłem ten dzień o świcie. Szybko zjadłem śniadanie i ruszyłem na szlak, a za mną poszedł schroniskowy pies. Węszył między skałami, czasem znikał gdzieś na dłużej, ale twardo szedł ze mną.
Mitikas to najwyższy szczyt Olimpu, ale ładniej prezentuje się jego niższa sąsiadka Stefani. Żeby ją zobaczyć, musiałbym pójść okrężnym szlakiem i nadłożyć drogi. Tak też zrobiłem i po jakimś czasie ukazał mi się wielki, biały szczyt, wygięty jak garb żubra lub dzika. To była Stefani w całej krasie. Potęgi dodawało jej jeszcze to, że stała nad ogromną przepaścią o bardzo stromych ścianach. Podszedłem na jej skraj i spojrzałem w dół w nadziei, że zobaczę dno. Dna nie było widać. Widok zapierał dech, ale czas naglił i musiałem ruszać w kierunku mojego właściwego celu.
Gdy byłem już blisko, zobaczyłem poniżej szczytu ze dwadzieścia osób otaczających księdza w turystyczno-polowej szacie liturgicznej, który odprawiał mszę katolicką. Z początku nie uwierzyłem uszom ani oczom, ale zmysły mnie nie myliły - to byli Polacy.
Wtedy poczułem się jak w filmie science fiction, bo zupełnie nie rozumiałem tamtych ludzi. Byli w kraju bardzo przywiązanym do prawosławia, na jego świętej górze i koniecznie tu musieli demonstracyjnie pokazywać swój katolicyzm. Co to miało wspólnego z Bogiem? W mojej ocenie była to niepotrzebna i prostacka prowokacja religijna. Ciekawe co by ci ludzie zrobili, gdyby na Giewoncie modlili się jacyś innowiercy? Zapewne pozrzucaliby ich w przepaść. Było mi wstyd, że to byli moi rodacy. Cofnąłem się więc i ukryty za skałą, czekałem na koniec liturgii. Na szczęście zaraz się skończyła i po chwili cała grupa, rozgadana jak dewotki po nieszporach, ruszyła w stronę schroniska.
Gdy znowu zapanowała olimpijska cisza, ruszyłem dalej. Mitikas przypomina sterczący do góry język. Oddzielony on jest od reszty masywu małym siodłem i przechodząc je, musiałem uważać, bo skała była tam gładka i grożąca poślizgnięciem. Wszystko poszło dobrze i wkrótce dotarłem na szczyt.
Spełniło się moje marzenie. Oto stałem samotnie na zeusowym tronie. Z tyłu miałem blaszaną grecką flagę, a pod stopami Grecję. Zrobiło się uroczyście i wcale bym się nie zdziwił, gdyby nagle obok mnie stanął Gromowładny. Tymczasem zamiast niego pojawił się tamten pies, który na chwilę gdzieś przepadł i teraz wrócił. A może to nie był pies? Może to jednak był Zeus, który przecież ukazywał się ludziom pod różnymi postaciami?
Było pięknie, ale w dali, nad niezdobytym przedwczoraj Ano Tsouknida, zaczynały gromadzić się chmury, a to znaczyło, że trzeba się zbierać.
Schodziłem tzw. „Żlebem Louki”. Robiłem źle, bo taką rynną bezpieczniej byłoby podchodzić. Bogowie jednak czuwali nade mną i jakoś udało mi się zejść do ścieżki trawersującej zbocze o wdzięcznej nazwie „Zonaria”. Choć ścieżka była wąska, a zbocze strome, to dalej szło mi się dobrze i bez problemów wróciłem do schroniska Spilios Agapitos. Tam dojadłem mój ser z chlebem i szybko ruszyłem w drogę, żeby jeszcze przed nocą dotrzeć do Litochoro. Na Prionię nawet nie spojrzałem i puściłem się w dół szlakiem biegnącym wąwozem Enipea.
Droga była wygodna, ale do celu było jeszcze bardzo daleko. Zajrzałem więc tylko na chwilkę do zabytkowej kapliczki przy klasztorze Agios Dionysios i poszedłem dalej. Przyspieszałem, ale wkrótce okazało się, że już bardziej nie mogę. Moje zbójnickie zapasy wyjadłem już co do okruszka i byłem głodny; na szczęście potok niósł czyściutką wodę i pić mogłem do woli.
Po opuszczeniu wąwozu spotkałem parę młodych Węgrów i zapytałem ich, jak daleko jeszcze do Litochoro. Odpowiedzieli, że oni szli ponad trzy godziny. Zrobiło się nieciekawie. Szedłem już pół doby, za mało jadłem i zaczynałem słabnąć - a tu jeszcze taki kawał drogi.
Do Litochoro dotarłem po zmroku. Na ostatnich nogach doszedłem do przystanku i zwaliłem się na ławkę. Gdy przyjechał autobus, z trudem do niego wsiadłem, bo moje kolana wyginały się we wszystkie strony i nie chciały mnie nieść.
Idąc do hotelowego pokoju, z przykrością stwierdziłem, że drugie piętro to bardzo wysoko. Zrzuciłem ubranie na podłogę, ugryzłem kawałek sera, wypiłem szklankę zimnej retsiny*** i upadłem na łóżko. Obudziłem się nazajutrz w południe brudny, spocony i głodny. Na szczęście czułem się dobrze i moje kolana też. Ogarnąłem się i resztę dnia spędziłem jak porządny wczasowicz: jedząc, pijąc i pluskając się w morzu.
Dzień przed odlotem do Polski pojechałem do Salonik. Pochodziłem po starej części miasta i poszedłem do Muzeum Kultury Bizantyjskiej. Tam, w sali z ikonami, zobaczyłem dawno niewidzianego znajomego. Nasze obopólne zaskoczenie było olbrzymie, ale miłe.
Okazało się, że spotykanie rodaków za granicą nie zawsze musi być nieprzyjemne.
* ewzoni - żołnierze greckiej formacji reprezentacyjnej, których elementem munduru są krótkie plisowane spódniczki.
** moskole - placki wypiekane na blasze pieca kuchennego.
*** retsina - popularne wino greckie, wyrabiane z dodatkiem żywicy sosnowej.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
PS. Spotkałeś w Grecji "dawno niewidzianego znajomego", podobnie jak ja kolegę szkolnego po prawie 20 latach... na Syberii. Dziwnie przecinają się człowieka ścieżki, te życiowe oraz dosłowne.
Tak, takie spotkania są zaskakujące, ale zawsze miłe.
oceny: bezbłędne / znakomite
Tak, Mitikas to 2918 m n.p.m., ale sprzęt wspinaczkowy nie jest tam potrzebny. Wystarczą dobre buty, kondycja i trochę rozsądku (jak zawsze w górach).
oceny: bezbłędne / znakomite
Gruntowna W I E D Z A /o nich i o samym sobie/
oraz
P O K O R A
Bezcenne
oświetlają c a ł y horyzont
Masz rację, W I E D Z A i P O K O R A są konieczne.