Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-08-11 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 358 |
Ni z tego, ni z owego, mama zaczęła słabować. Nagle zmalała i upodobniła się do wiórka. Na pytania odpowiadała bełkotliwymi monosylabami. Mimo to czepiała się życia. Przecząc biologicznym procesom, starała się nie rozczulać nad swoim stanem zdrowia. Mimo, że na jej twarzy widać było cierpienie, ignorowała prześladujące ją coraz częstsze ataki bólu. Nadrabiała miną. Zmieniała temat, kierowała moje zainteresowanie w nieważną stronę, albo nagle wychodziła z pokoju. Lub, symulując niezłe samopoczucie, snuła opowieści o nieznanych wypadkach ze swojego dzieciństwa. Lecz na własnej skórze przekonywała się, że nie wystarczy silna wola i upór, by pokonać to, co ją wyniszcza. Nadal jednak, rwała się do robienia mi śniadań i obiadów, ale widać było, że zajmuje to jej coraz więcej czasu. Była za bardzo osłabiona i gotowanie trwało. Niekiedy robiła to z przerwą na odpoczynek. W rezultacie śniadanie było o 13, a obiad o 22. Czasami następowała poprawa i wtedy siadała w bujanym fotelu przy mnie, by rozmawiać i zapomnieć o chorobach. Lecz takie święta zdarzały się coraz rzadziej i często miałem przygnębiające wrażenie, że, niosąc mi tacę z jedzeniem, z trudem dochodzi do okna mojego pokoju, by zobaczyć świat.
Powoli przygasała. Poddawała się, jakby zapadała się do własnego wnętrza. Jej spojrzenia coraz częściej matowiały, blakły, nieruchomiały, rytmicznie i nieubłaganie oddalały się od mojej rzeczywistości. Nie podnosiła się z łóżka i jak przedtem ona, tak teraz ja starałem się o nią troszczyć. W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić; Było mi ciężko zaglądać jej w oczy, podczas gdy patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu. Nie dawało się nawiązać z nią porozumienia. Dawniej elokwentna, roztropna i wesoła, teraz nie poznawała mnie. Moje widzenie świata pozostawało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy.
Z minuty na minutę zastępowało jedne wrażenia, drugimi: poprzez doznania odzwierciedlone grymasem jej twarzy. Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią rozmowę. Jak gdyby, wyręczając mnie, wiodła ze mną bezdźwięczną dyskusję o przeszłości. Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc na jej twarzy wysiłek, byłem z nią zalewie duchowo. Istniała tylko w swoich przeżyciach, wśród kwiatów i pąków, podczas gdy ja znajdowałem się w zupełnie innym wszechświecie. Nie w otoczeniu kwiatów, ale w ich owocach. Nie w urojonych tęsknotach i świecie fantazji, ale w codzienności.
A kiedy zdarzało mi się ją dogonić i zrównać z nią, kryła się już w innej porze myślenia i znowu była ode mnie za daleko. Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem. Przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jestem. Będąc wyłącznie ze sobą, znajdowała się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że, siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami, pragnąłem oznajmić, że ją kocham. Lecz nie zdążyłem.
Była już tak przezroczysta i zobojętniała na to, co działo się wokół niej, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, odczułem ulgę. Ale choć wiedziałem, że śmierć była dla niej wyzwoleniem, to jeszcze przez długi czas nie potrafiłem pogodzić się z jej odejściem. Uporać z tym, że nie zdążyłem jej poznać tak, jakbym chciał. Obwiniałem się za to, że nie zdołałem wykorzystać chwil, gdy mogliśmy ze sobą rozmawiać. I stwierdzałem po niewczasie, że pewne rzeczy działy się albo za rychło dla niej, albo zbyt późno dla mnie, gdyż kiedy przychodziły, to już nie było dla nich odpowiedniej pory.
Lecz pocieszałem się myślą, że to, co wydawało mi się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nowej i nieznanej drogi. Dotarło więc do mnie, że ci, z którymi chciałem dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ja. Czułem się więc zaskoczony faktem, że czas obecny kłóci się z moim wczorajszym. I zatrwożyło mnie to, gdyż uświadomiłem sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci teraz.
*
Dotychczas żyłem w świecie utopijnym; więcej czułem, niż mogłem zrozumieć. Lubiłem stawiać na swoim, rządzić, wydawać rozkazy, panować nad sytuacją. Byłem kapryśny, po swojemu przebiegły. W decydujących momentach starałem się trzymać rękę na pulsie, choć był to puls anemiczny, coraz bardziej nieważny. W moim życiu był okres negowania wszystkiego, co było odstępstwem od normy. Lecz, razem z upływem lat, przyszło coś znacznie dziwniejszego: ludzie, którzy byli zbudowani prawidłowo, wydawali mi się nienormalni, a wszystko, co nienaturalne, stawało się typowe.
Dni, godziny i tygodnie spędzane w łóżkowej monotonii, upływające mi pomiędzy patrzeniem w sufit, a przytulaniem się do ściany, powlekały się patyną miesięcy, rdzawym nalotem bezczynności, osadem coraz bardziej gasnącej wiary w przyszłość. Stwierdzałem więc, że nie mam w sobie siły na dalsze zmagania i zaczynam tracić grunt pod nogami, a ulgę przynosiło mi stwierdzenie, że wszelka utrata jest uzupełniającą częścią życia i przyprawą losu.
*
Sprawy należące do rytuałów, poranne budzenie, mycie, układanie w barłogu, zajęcia te pozwalały mi nie myśleć o tym, co nastąpiło; wreszcie mogłem zajmować się, czym chciałem i znajdowałem w sobie ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami dochodzącymi zza ścian. By się wyzwolić spod natłoku toksycznych myśli, starałem się być bez przerwy pochłonięty pracą. Udawałem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Było mi wtedy niezgorzej. Lecz tylko w dzień, bo gdy zbliżała się noc, popadałem w parszywy nastrój. Kiedy przypływała, a razem z nią strach przed zaśnięciem, układałem powiastki z nieokreślonymi herosami.
Słuchałem gwarnego tłumu postaci skandujących pytanie: czy to ty jesteś potępiony? Ulegałem wtedy podłym nastrojom wsączanym mi w ucho przez te widziadła i nie mogłem oprzeć się zdumieniu, że były tak do mnie podobne! Źle znosiłem ich odwiedziny. Ich roztkliwienia czynione półszeptem i swoje odpowiedzi. Przypatrując się notatkom, uważnie, w skupieniu i ochoczo dyktowali mi, co mam o nich sądzić. A nad ranem ginęli w rosie przydrożnych drzew, by zjawić się znowu, gdy nadejdzie ciemność. O wschodzie słońca musiało minąć parę minut, zanim dowlokłem się do świadomości, że nie trzeba mnie utulać. Kiepsko znosiłem ich odwiedziny i przesadne roztkliwienia. Uważałem, że już nie muszę im podlizywać się i być wobec nich przymilny, bo ich drapieżny czar stracił magiczną moc.
*
Aż którejś nocy odeszły co silniejsze, a zamiast nich pojawiły się słabsze, mniej napastliwe: głosy, które próbowały mnie nawracać na racjonalne trwanie. Zapraszały do świata złożonego z grzecznych i posłusznych obroży. Nakłaniały do czcigodnych zachowań. Przebiegle mówiły, że skoro mam zamiar pokicać jeszcze po tym łez padole, powinienem zwolnić obroty. Jednak w ich zaproszeniach wyczuwałem fałsz. Nieomal czułem na plecach ich odrażającą obecność, lepkie dotknięcia, łomoty i wibracje. Towarzyszył im wzgardliwy śmiech: pełen politowania chichot prorokujący mój kres. Pytały, od kiedy tańczą we mnie zjawiska i krajobrazy. Odkąd mam te furkoczące przywidzenia, zamęty, odmęty i rozkołysania. Od kiedy wracają mi wspominkowe napady, a ich zamazany sens plącze się po niespiesznej pamięci. Od jakiego czasu, wyprężonymi batalionami, wdzierają się do mnie fakty, daty i miejsca, które, być może, kiedyś coś tam mówiły, napominały i skłaniały do zadumy, a teraz były fantomami?
Miałem więc wrażenie, jakbym dysponował nieograniczonym „dzisiaj”. Niby nadal robiłem dalekosiężne plany. Na pozór władałem sprecyzowanymi zamierzeniami. Lecz jednocześnie wiedziałem: pewniki, za które dałbym się posiekać „teraz”, „jutro” zostaną wycofane z obiegu. Byłem tedy w kropce: pałętałem się po ziemi od tak dawna, a coraz mniej wiedziałem o sobie.
Co moment doświadczałem różnych wątpliwości. Zrobił się ze mnie jakiś płochliwy i przygaszony osobnik. Nie mogłem nawet powiedzieć, że dokucza mi depresja, gdyż nie było to przygnębienie w stanie czystym, smutek rozpoznawalny od razu. Przypuszczam, że była to raczej maść na skrupuły, plasterek zapobiegający rozprzestrzenianiu się psychicznych toksyn, mikstura z niegdysiejszych emocji. Lecz, jak wiadomo, koniec etapu jest początkiem następnego. Jak gdyby ginęła nadzieja i odmykały się drzwi prowadzące do następnej fali lęku.
Toteż z obawą wkraczałem w nieznane przestrzenie. Stwierdzałem, że czas nie ma brzegów; jest ciągły i bezkresny. Toteż zabrałem się za spisywanie wspomnień. Jakkolwiek życzliwe głosy mówiły, że jest już za późno i powinienem to robić wtedy, gdy posiadałem umysłową krzepę. Gsyi stać mnie było na zdrowy rozsądek. Mawiały, wpędzając mnie w złość, że przedtem czasu, a teraz nie mam do nich głowy. Na ich gust, za często mylę wydarzenia; skutki grają w salonowca z przyczynami.
Plączę nazwiska, mieszam przyjaciół z wrogami, przedstawiam osoby typu „olaboga”, jako ludzi „palce lizać” i „do rany przyłóż”. Wytkały, iż niepotrzebnie myszkuję po ich życiorysach dopatrując się pozytywnych cech tam, gdzie nie ma czego szukać, a pomijam te, które są złe. Z litości nie wspominały o fizycznych wizerunkach; moje notatki zamieniają - w tak zwanym okamgnieniu - „prawdę faktu” na „prawdę fikcji”. Tłuścioch z piętnastej strony, na dwudziestej podobny jest do kija. Łysy okazuje się brunetem, a przystojniak - cherlakiem.
Tak więc dałem sobie spokój z przekonywaniem głosów do swoich konfabulacyjnych racji. Mówiłem w zamian: to, co się ze mną dzieje, jest senną marą, która przemija. Nie ograniczam się do podawania czytelnikowi faktów: otwierając mu oczy i serce na swój świat, skłaniam go do przemyśleń i zwracam uwagę na punktowo zarysowany problem.
Cdn.