Autor | |
Gatunek | sensacja / kryminał |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-12-26 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3543 |
Koniec gry
Kibice gospodarzy zaczęli coraz mniej interesować się wydarzeniami na boisku. Zgodnie z zegarkami mijała właśnie osiemdziesiąta minuta meczu i Orły Brzezin remisowały z Błękitnymi Dmosin, co dawało gospodarzom pewność utrzymania się w B klasie i szansę na poprawienie się w przyszłym sezonie. Dla przechadzającego się nerwowo po swoim polu karnym bramkarza gości remis był porażką. Tak samo myślał trener, który stał na uboczu, kilka metrów od ławki rezerwowych i odpalał papierosa jeden po drugim. Nie pokrzykiwał na chłopaków jak miał to w zwyczaju. Oparł się o poręcz ogrodzenia okalającego boisko i wodził wzrokiem za piłką. Ona tego popołudnia współpracowała tylko z zawodnikami Orła Brzeziny.
Chłopcy na ławce milczeli i wpatrywali się w czubki swoich butów. Kierownik drużyny spoglądał co kilkanaście sekund na zegarek mając nadzieję, że czas zacznie płynąć przynajmniej dwa razy wolniej. Wzdychał ciężko i podpierał twarz łokciami opartymi na kolanach. Kiedy patrzył na swoich podopiecznych biegających bezradnie za piłką wzbierała w nim złość. Miał ochotę samemu wejść do gry, ale wiedziała, że mógłby tym posunięciem rozbawić tylko kibiców na trybunach. Pozostawało mu jedynie patrzenie na zegarek i wzbranianie się przed utratą nadziei.
Paweł Kopniak wyglądał na w pełni skoncentrowanego. Rzeczywiście tak było, ale wewnątrz cały się trząsł przepełniony goryczą za puszczoną bramkę z końcówki pierwszej połowy. Nikt nie mógł przypisać mu jakiegokolwiek błędu, ale czy to ma jakieś znaczenie? Idealne podanie pomiędzy dwóch obrońców jakim obsłużył swojego napastnika środkowy pomocnik gospodarzy było z najwyższej półki. Paweł zrobił to, co nakazywał mu instynkt - wyszedł na piąty metr i skrócił maksymalnie kąt strzału. Czekał do końca na reakcję napastnika. Nie spuszczał wzroku z biało - czerwonej piłki, który była przyklejona do stopa wysokiego blondyna nacierającego na strzeżoną przez niego bramkę. Środkowi obrońcy zbyt wolno ruszyli za nim. Miał wystarczająco dużo czasu i miejsca, żeby ułożyć nogą do precyzyjnego loba pod samą poprzeczkę. Kopniak nie patrzył jak wpada do bramki. Klęczał bezradnie i rozejrzał się po twarzach chłopaków. Mówiły coś więcej. Mówiły, że nie ma szans na wygranie tego meczu. I nie zmienił nic kontrowersyjny karny z sześćdziesiątej minuty dla Błękitnych. Wykonany bezbłędnie, ale patrząc na trenera można było wywnioskować, że to i tak nic nie zmienia. To nie był dzień tej drużyny.
Sielska atmosfera, jaka zapanował na trybunach irytowała Pawła tak bardzo, że za każdym razem kiedy po nieudanym zagraniu Orłów piłka lądowała w jego czerwonych rękawicach ze wściekłością i z całą siłą wykopywał ją daleko do dwóch napastników z przodu. Mimo złości robił to bardzo dokładnie, ale chłopakom w napadzie brakowało już siły, a może także wiary. Dlatego piłka robiła dwa kozły, mijała nie naciskanych przez nikogo obrońców i lądował w objęciach jego kolegi po fachu na drugim końcu boiska.
Ten, po jednym z takich zagrań zdecydował się odpowiedzieć takim samym. Nie był to wykop tak silny i precyzyjny jak te prezentowane przez Pawła, ale piłka nożna to gra błędów. Przez błąd w komunikacji dwaj środkowi obrońcy równocześnie wyskoczyli w powietrze chcąc wybić piłkę. Przefrunęła ponad ich głowami i spadła na wolne pole. Za ich pleców wbiegł niekryty egzekutor z końcówki pierwszej połowy. Widząc całą sytuację do środka zbiegł lewy obrońca. Starł się bark w bark z napastnikiem, próbując odebrać mu futbolówkę. Blondyn umiejętnie się zastawiał i w pełnym biegu odepchnął łokciem obrońcę. Wbiegł w pole karne, ale nim podniósł głowę do góry pod jego nogi zwalił się Paweł i schwycił pewnie piłkę. Napastnik zawył i upadł na ziemię łapiąc się za kostkę. Sędzia dmuchnął w gwizdek. Paweł zerwał się na równe nogi ciskając piłką o murawę.
- Co się dzieję panie sędzią? Coś nie tak?! - wkurzył się i spojrzał chudemu sędziemu prosto w oczy. Chwało to zaledwie chwilę, bo arbiter spuścił wzrok i pokazał faul dla Błękitnych.
- Numer dziewięć atak łokciem - uargumentował arbiter i wskazał na wijącego się na murawie blondyna. Podbiegli do niego lekarze i zaczęli schładzać jego nogę.
- Dalej, wstawaj człowieku! Było czysto! - denerwował się Kopniak. - Panie sędzio, to gra na czas!
- Biorę to pod uwagę. Wyjdźcie panowie za boczną linię.
Lekarze pomogli zawodnikowi wstać i dokuśtykać za linię boiska. Kopniak ustawił piłkę w miejscu wskazanym przez sędziego. Zrobił szybki przegląda pola i nakazał graczom wyjść wyżej bramki przeciwnika. Wziął rozpęd i wykopał miękką piłkę, która szybowała bardzo powoli. Widział, jak w miejscu jej lądowania zagęszcza się liczba graczy. Jeden z rosłych stoperów już zbierał się do wybicia jej głowę, kiedy niższy od niego o kilkanaście centymetrów napastnik Błękitnych zabrał mu ją dosłownie tuż sprzed nosa. Sprowadził ją do ziemi i ruszył ile miał tylko sił przed siebie, zszedł do środka i widząc, że bramkarz próbuje rzucić mu się pod nogi zrobił zwód w lewo i minął jego szorujące po murawie ciało. Sam na sam z bramką pozwolił piłce wpaść do środka. Odchylił się na lewo, uderzył piłkę wewnętrzną stroną prawej stopy. Nim się odwrócił w stronę chłopaków na ławce zwaliło się na niego trzech jego kumpli z boiska. Ławka rezerwowych eksplodowała. Kierownik podbiegł do trenera i uniósł go wysoko. Ten z papierosem w ustach machał rękoma na wiwat. Paweł machał dumnie pięścią i spojrzał na trybuny, gdzie rozbawieni do tej pory kibice klęli niemiłosiernie na swoich pupilków. Dwa do jednego. Awans do A klasy stał się rzeczywistością.
Doliczone przez sędziego dwie minuty były najpiękniejszymi w dotychczasowej piłkarskiej karierze Pawła. Wymieniali swobodnie piłkę, grając w dziadka z brzezińskimi Orłami. Trener nadal palił, ale robił to teraz z uśmiechem na ustach. Po końcowym gwizdku świętował na murawie razem z drużyną w akompaniamencie własnych okrzyków radości i nieprzyjemnych komentarzy wychodzących ze stadionu kibiców gospodarzy. Dwóch z mężczyzn zeszło z trybun i furtką w ogrodzeniu weszło na stadion. Mieli jeansowe kurtki i ciemne czapki z daszkiem. Poprosili kierownika drużyny na bok. Paweł kątem oka widział jak rozmawiają. Mężczyźni w czapkach wydawali mu się znajomi. Tłumaczyli coś z uśmiechem na ustach. Jeden z nich przyglądał się świętującym chłopakom tak jakby próbował kogoś odszukać. Kierownik przyszedł mu z pomocą.
- Paweł! Paweł, chodź do nas. Panowie chcą z tobą porozmawiać.
Kopniak odłączył się od kolegów i żwawo podbiegł do trójki mężczyzn.
- Pawełku ci panowie chcieliby z tobą porozmawiać. Zostawiam was na osobności - powiedział kierownik. Poklepał Pawła po plecach i z wyszczerzonymi resztkami zębów odszedł w kierunku drużyny.
- Nazywam się Lucjan Kwiatkowski a to mój młodszy kolega, Marian Wiśniewski - przedstawił się starszy mężczyzna z rzadziutkim wąsem pod nosem. - Niesamowity mecz.
- Tak, mieliśmy dużo szczęścia.
- Szczęście w piłce jest potrzebne, ale jeżeli chcesz zdać moje zdanie, jest guzik warte bez umiejętności - wyjaśnił Wiśniewski i podrapał się po swoim czerwonym nosie.
- Nie wiem czy wiesz, ale obserwujemy cię od dłuższego czasu. Właściwie to przez całą rundę wiosenną któryś z nas był twoim aniołem stróżem - powiedział starszy z mężczyzn.
- Jesteśmy obserwatorami z Widzewa Łódź. Skautami, łowcami talentów. Można nas różnie nazywać. Każdy wielki gracz przechodzi przez nasze ręce. I uwierz, że nie lubimy marnować swojego czasu. Wiesz o czym mówię? - spytał Wiśniewski.
- Domyślam się proszę pana. To bardzo... duże wyróżnienie dla mnie - słowa ugrzęzły Kopniakowi w gardle.
- Przez te kilka miesięcy poznaliśmy cię bardzo dobrze. Wiemy już, jak cię poprowadzić, żebyś doszedł na sam szczyt - stwierdził Kwiatkowski.
- Świetna gra nogami, agresywny i zdecydowany na przed polu, solidny na lini - doprecyzował Wiśniewski. - Do poprawienia ustawienie się przy stałych fragmentach, łapanie górnych piłek, przejmowanie dośrodkowań. Brakuje ci czasem zimnej głowy.
Kopniak słuchał wszystkiego bardzo uważnie, ale nie mógł uwierzyć, że rozmawiają o nim.
- Chcemy porozmawiać z tobą i z twoimi rodzicami. Na spokojnie, przy kawie. To ważna decyzja, rozumiesz? To już nie są żarty - powiedział bardzo poważnie Kwiatkowski.
- Możemy się umówić z tobą na przykład na sobotę koło południa. Może być trzynasta? - spytał Wiśniewski.
- Myślę, że tak.
- Okey, podaj nam rękę mały. I poproś do nas jeszcze trenera. Z nim też musimy porozmawiać.
- Zgoda na transfer? - dopytał z uśmiechem Paweł.
- Jaki transfer? Zabieramy cię i nie ma o czym gadać!
Podczas drogi powrotnej Paweł nie przypomniał gracza, który wygrał mecz zapewniający awans do wyższej ligi. Wpatrywał się w okno autobusu i ignorował siedzącego obok Roberta zwanego Tyczką. Grał on na pozycji środkowego obrońcy. Wskoczył do składu z powodu kontuzji podstawowego gracza w połowie sezonu. Zarówno ostatni mecz jak i kilka poprzednich był w jego wykonaniu po prostu beznadziejne. Ale jakimś cudem zawsze tryskał on humorem i pogodą ducha.
- Co jest z tobą Kiker? Czemu się nie odzywasz? Zobacz co się dzieje, trwa impreza a ty gapisz się w okno - zwrócił się do kolegi Tyczka.
- Cieszę tak samo jak ty - odpowiedział cicho Paweł.
- No to co jest Kiker? Co to za goście z tobą gadali? Czego chcieli?
- Nic takiego.
- Jak to nic takiego? Mi możesz powiedzieć. No dalej, coś nie tak z twoją starą?
Paweł odwrócił się jego kierunku i zmroził go wzrokiem.
- Czemu do głowy przyszła ci moja matka? Pojebało cię? - zdenerwował się Paweł.
- Przepraszam, to pierwsze co przyszło mi na myśl. Wyluzuj. Oświeć mnie w końcu!
- To byli skauci z Widzewa Łódź. Chcą, żebym trenował z młodą drużyną.
Oczy Tyczki wydawały się mieć większą średnicę niż rozmiar jego buta - numer 47.
- Ooo, stary! To na prawdę zajebista informacja. Masz naprawdę co świętować! Ej chłopaki! - Robert wstał próbując obwieścić radosną nowinę, ale Paweł natychmiast ściągnął go z powrotem na fotel.
- Zamknij ryj! Nikt ma się o tym nie dowiedzieć, rozumiesz?
- Jasne, Kiker. Nie denerwuj się. Wiem, że się cieszysz. Ja też!
Minęła Tyczki zrzedła, kiedy stanął nad nim trener. Jego przeszywające, wiecznie karcące spojrzenie przyprawiało go o mdłości. Bał się go i czuł do niego niesamowity respekt. Gdy tylko pojawiał się w pobliżu, Tyczka zawsze spuszczał uszy po sobie.
- Tyka, zasuwaj na koniec autobusu do chłopaków - polecił mu trener i poklepał go surowo po ramieniu. - O dziwo też masz co świętować, jakimś cudem nie spieprzyłeś dzisiaj żadnej kluczowej sytuacji!
Robert ustąpił miejsca trenerowi i ukłonił się z uśmiechem, którym maskował swój strach.
- To pracowity chłopak, ale brakuje mu luzu i pewności siebie. Dobry rezerwowy, to wszystko. Potrzebuje silnej ręki, bo tylko wygłupy mu w głowie - stwierdził trener i westchnął ciężko. Paweł poczuł ten podmuch papierosowego smrodu.
- To mój przyjaciel, życzę mu jak najlepiej.
- Powiedziałeś mu?
- O czym?
- Dobrze wiesz - trener uśmiechnął się ciepło.
- Wiem trenerze - Paweł był wyraźnie przygnębiony. - Powiem szczerze trenerowi, że przyprawiło mnie to o ból głowy.
- I bardzo dobrze. Za jakiś czas ból głowy będzie twoim najmniejszym zmartwieniem. Przyzwyczajaj się do niego, bo jak dobrze pójdzie, będzie ci towarzyszył do końca kariery.
- Trenerze, jeszcze nic nie zostało przesądzone.
- Słuchaj, wiem, że mogę już tak o tobie mówić - gracz Widzewa Łódź, wychowanek Błękitnych Dmosin. Uwierz mi, to nie pierwsza moja rozmowa ze skautami. Wiem, kiedy są pewni swego a kiedy potrzebuję typowego zapchaj dziury.
- Okey, rozumiem to. Jestem pewny swego, piłkarsko czuję się wyśmienicie. Tutaj nie chodzi o umiejętności. Aspekt sportowy się nie liczy. Tylko wszystko wokół tego. Ludzie, otoczenie, przyjaciele. Rodzina.
- Trenuję cię od kilku lat. Jesteś najdojrzalszy z całej drużyny. Człowiek dorosły obiera sobie cel. Może nie zawsze zależy to od niego, bo czasem z tym jest różnie. Ale liczy się cel. Teraz twoim celem jest przejść testy, zaprezentować się z jak najlepszej strony na treningach.
- Trener mnie chyba nie rozumie - powiedział z mocno rozczarowaną miną Paweł.
- Chodzi o twojego ojca? Brakuje ci męskiego wsparcia z samej góry?
- Między innymi właśnie o to mi chodzi. Potrzebuję rozmowy, która pomogłaby oczyścić mi się ze złych emocji i wątpliwości.
- Janek to był bardzo dobry facet. Był na pewno świetnym ojcem. Rozumiem, że ci ciężko. Musisz radzić sobie bez niego. Stać się mężczyznom wzorując się na tym, czego zdążył cię nauczyć.
- To nie takie łatwe.
- To kurewsko trudne - stwierdził trener i speszył się natychmiast. - Wybacz język, ale chcę być z tobą szczery. Czasami jedna sytuacja kształtuje nas na całe życie. Jeden wybór decyduje o przyszłości. Lubię przypominać te frazesy, bo bardzo dobrze działają na młodych - zaśmiał się i dobrodusznie poklepał Pawła po kolanie. Zupełnie inaczej, niż uczynił to chwilę wcześniej wobec Tyczki.
Paweł milczał. Autobus bujał się na zakrętach i obcierał się o gałęzie drzew, które wyrastał nad drogą. Trener obejrzał się na siedzących z tyłu chłopaków, którzy robili sobie zdjęcia i przekrzykiwali się nawzajem.
- Chodź na koniec autobusu. Zrobimy sobie parę zdjęć. Kiedy powiesz chłopakom?
- Myślę, że w piątek. Będzie grill na koniec sezony, będzie drużyna w komplecie.
- Dobra, tak zrób. Skauci wpadają do ciebie w sobotę?
- Tak, na 13:00.
- Zdążysz się wyspać.
Wstali i dołączyli do reszty drużyny. Wszyscy ustawili się między fotelami i trener zrobił chłopakom pamiątkowe zdjęcie.
Droga do domu zajęła mu dużo więcej czasu niż zwykle. Torba ze sprzętem ciążyła mu jak nigdy. Szurał butami po piaszczystej drodze prowadzącej do jego domu stojącego na uboczu, pod samym lasem. Chmury gnane wiatrem przesłaniały niebo. Gdy sędzia kończył mecz jego twarz ogrzewały promienie słońca. Mimo tego, że miał na sobie bluzę z zaciągniętym na głowę kapturem, zmarzł i pociągał nosem. Nie przypominał zwycięzcy i tak też się czuł - wszystko to, co krążyło wokół dzisiejszych sukcesów spędzało mu sen z powiek i dręczyło go niemiłosiernie.
Tak jak się spodziewał, furtka na podwórko była zamknięta. Wychodząc na mecz zabierał ze sobą sprzęt do gry i nic więcej. Rzeczy pozostawiane w szatni czasami w cudowny sposób znikały.
Zadarł lewą nogę wysoko i postawił ją na klamce. Prawą zarzucił na drugą stronę i okrakiem usiadł na furtce. Przerzucił torbę i lewą nogę. Wylądował miękko na niekoszonej od dawna trawie. Była wilgotna. Zebrał tą wilgoć na buty i nogawki spodni. Niedawno musiał spaść deszcz. Czuć go było w powietrzu.
Drzwi wejściowej też były zamknięte, ale na szczęście matka zostawiła mu klucz w miejscu w którym nikt by go nie szukał. Odsunął wycieraczkę i wsadził go w drzwi. Dwukrotnie przekręcił zamek i wszedł do środka. Zanim zapalił światło stratował parę butów. W mieszkaniu był tak samo zimno jak na zewnątrz. Wiatr wpadał do środku przez otwarte w kuchni okno. Firanka łopotała raz wewnątrz, a raz wicher wywlekał ją na zewnątrz.
Wstawił sobie wodę na herbatę i wypakował sprzęt. Buty wystawił na parapet w swoim pokoju. Spodnie, bluzę i skarpety wrzucił od razu do pralki i nastawił pranie. Rękawice bramkarskie wywiesił na sznurek rozciągający się miedzy starą jabłonką o drążkiem do trzepania dywanów. Z komórki przyniósł trochę drzewa i rozpalił w starym, kaflowym piecu stojącym w największym pokoju, w którym spała jego matka. W kuchni włączył elektryczny piecyk, ale tylko na krótką chwilę, gdy szykował sobie kolację. Potem przeniósł się do pokoju w pobliże rozgrzewającego się pieca. Poczuł dziwne ukojenie, kiedy muskany ciepłem popijał ciepłą herbatę i przegryzał ulubione kanapki. Telewizor milczał, bo na razie nie było pieniędzy na jego naprawę i czekać trzeba było do przyszłego miesiąca.
Miał ochotę położyć się i zasnąć, ale czuł się niekomfortowe patrząc na ubłocone przedramiona i charakterystyczny, odpychający zapach dłoni trzymanych przez dwie godziny w lateksowych, bramkarskich rękawicach.
Woda leciała powoli do wanny a on nie mogąc się doczekać siedział obok na klozecie i wpatrywał się w chromowany kurek, który na błysk wyczyściła wczoraj matka. Co kilka sekund odcinał się od rzeczywistości i przenosił się myślami na boisko i widział na trybunach swojego ojca. Był na każdym jego meczu, przyjaciel całej drużyny. Bywał bardziej surowy dla trenera, ale i bardziej bezwzględny dla sędziów- partaczy.
Próbował sobie coś jeszcze przypomnieć, ale przerwał jego komórka odezwała się w pokoju. Przykręcił kurek i poszedł sprawdzić o co chodzi. Jego mina zdradzała niechęć do osoby po drugiej stronie, ale w końcu odebrał.
- Halo?
- Siema, Kiker. Już jesteś w domu? – odezwał się piskliwy głos.
- Tak, dopiero wróciłem.
- Zajebiście. Za ile mogę podjechać?
- Za godzinę?
- No co ty, mam czekać godzinę?
- Żarówa nie masz wyjścia. Jestem brudny i głodny. Na dziewiętnastą możesz być. Nie wcześniej.
- Dobra, spoko. Mam więcej, niż się spodziewałem, wiesz?
- Pogadamy o tym – odparł oschle Paweł.
- Martwi mnie twój ton, Kiker.
- Mnie też. Na razie.
Źródło wszystkiego co złe i czego powinien się wstydzić. Stary kumpel, który miał go w kieszeni.
Wyciągnął się wygodnie w wannie. Odchylił głowę do tyłu i wypuścił powoli powietrze. Woda sięgała mu podbródka i była idealna - gorąca i parząca lekko skórę, ale nie aż tak bardzo, żeby musiał wyskoczyć z krzykiem. Wykonywał delikatne ruchy dłońmi i wzbijał milimetrowe fale. Czuł, że jego skóra czerwienieje i wyparza wszystko to, co zgromadziło się na nim przez ostatnie kilka godzin. Poza błotem i kurzem zanikał powoli niepokój i pewnego rodzaju złość, która dopiero teraz znalazła ujście. Przeleżał tak dobre pół godziny, dopóki woda nie straciła swojego uroku. Namydlił gąbkę i natarł pianą całe ciało. Zanurzył się, opłukał i sięgną po ręcznik wiszący na wieszaku za jego głową. Zarzucił mięciutki szlafrok i wrócił wysuszyć się przy piecu.
Głowa ogolona na jeża wyschła błyskawicznie. Skorzystał z okazji, że jest sam w domu i zrobił to, co lubił robić od dzieciństwa - nagim ciałem przylgnął do rozgrzanych kafli. Jak twardy termofor rozgrzewały jego skórę. Ręce rozłożył szeroko. Przyklejał się raz brzuchem a raz plecami, jak kurczak na rożnie. Ta błoga chwila mogłaby trwać wieki, gdyby nie to, że kątem oka zauważył zataczającą się na drodze postać.
Matka prowadził rower o który kilkukrotnie na odcinku jakichś dziesięciu metrów się potknęła. Jej torba na długim pasku zsuwała się z ramienia i szorowała po piachu i wilgotnej trawie. Z trudem zarzucała ją z powrotem, tylko po to, żeby szybko znowu ją zrzucić. Paweł nieśpiesznie ubrał się i sięgnął po klucz wiszący w przed pokoju. Wyszedł na podwórko i zauważył, że matka zniknęła z pola widzenia. Dopiero po jakiejś chwili dostrzegł, że przygnieciona rowerem leży za krzakiem akacji rosnący tuż za siatką. Brakło jej kilku metrów.
Najpierw wprowadził rower i oparł go obok drzwi. Gdy wrócił matka zdążyła usiąść i podejmowała nieśmiałe próby stanięcia na nogi. Paweł chwycił ją za ramię, aż jęknęła
- Czego szarpiesz - wybełkotała i posłusznie ruszyła razem z nim wlokąc swoją torbę po ziemi.
Paweł zauważył, że na dole bluzki ma zaschnięte plamy po wymiocinach. Ściągnął jej zabłocone buty i położył w trzecim, neutralnym pokoju. Stała tam tylko stara wersalka i ciężka, dębowa szafa. Matka od razu ułożyła się na boku i zaciągnęła na siebie koc. Widać, że spełniło się jej marzenie - znaleźć się w końcu w domu i zasnąć nie niepokojonym. Paweł popatrzył przed wyjściem na jej twarz. Suche blond włosy, pełne usta wysmarowane czerwoną szminką i podkreślone czarnym tuszem rzęsy. Zawsze uważał, że jego matka to piękna kobieta. Ale to wszystko co w niej kochał rozcieńczała wódka, którą popijała leki na uspokojenie. Piękno rozmywało się i zamiast ślicznej twarzy widać było maskę bez wyrazu.
Zamknął drzwi i ciężką torbę rzucił na kuchenny stół. Zapalił światło, bo robiło się coraz ciemniej, co przyspieszały gęstniejące na niebie chmury. Wyjął niedopitą butelkę wódki, paczkę papierosów, dwie fiolki jakiś proszków, portfel w którym jak się o dziwo okazało było sporo pieniędzy. Paweł wyjął kilka banknotów i ukrył pod biurkiem w swoim pokoju. To co najbardziej go zszokowało to biustonosz i majtki, które wydobył z dna torebki. `Gdzie ona była i co ona robiła` - pomyślał i zwinął bieliznę w jeden kłębek, po czym wsadził z powrotem do torby. Rzucił ją w kąt i do muszli w łazience wylał wódkę, wrzucił też zawartość fiolek z lekami. Spuścił wodę i usłyszał, że dzwoni jego telefon. Znowu Żarówa.
- Co jest do cholery, miałeś być za godzinę! - obruszył się Paweł.
- Dobra, wyluzuj, po cholerę się wydzierasz? Informuję cię, że już wyjeżdżam z domu i będę za dziesięć minut. Bądź gotowy, bo ten towar wypala mi dziurę w podłodze!
- Chuj z tym towarem.
- Co?!
- Gówno! Bujaj się!
Wcisnął czerwoną słuchawkę najmocniej jak mógł i cisnął komórkę na łóżko. Zbyt wiele tego wszystkiego. Psychika osiemnastolatka nie jest w stanie przerobić tylu rzeczy na raz. Powinien teraz wygłupiać się z dziewczyną i szaleć na jakiejś dyskotece. Jeszcze wczoraj czuł się spełniony. Czuł, że realizuje plan. Współegzystował z komplikacjami, które dopiero dzisiaj się uwydatniły. Wymyśliłby jeszcze wiele powodów, ale dźwięk klaksonu odciął go od wszystkich myśli. Może tylko nie od jednej. `Ostatni raz i niebawem będzie zupełnie inaczej.`
Z czerwonego Forda Escorta, który zajechał przed jego bramę wydostawały się basowe dźwięki. Trzęsły całym samochodem, szyby poruszały się przy ich akompaniamencie. Komicznie łączyło się to ze stylem Żarówy - fan szerokich spodni i bluz z głęboki kapturem zamiast przesiadywać na ławkach przed blokiem z ziomkami, sobotnimi wieczorami żelował włosy i wciągał białe rękawiczki na najbardziej odjazdowych impreza zorganizowanych przez gminny dom kultury. I ten gość miał dwadzieścia cztery lat. I co najlepsze - wśród najbliższych samozwańczo określał się DILEREM PRZYJEMNOŚCI.
Kopniak zamknął dokładnie furtkę i wsiadł do muzycznej maszyny. Żarówa żuł obscenicznie gumę i pozował na pana sytuacji.
- No co jest z tobą, Kiker? Wiesz, że dzisiaj jest może najważniejszy interes w naszej karierze? To znaczy, jak to sam określiłeś, ty jesteś tylko dorywczo, co nie?
- Karierze? Co ty pieprzysz! Nie podebrałeś nic może z walizki na tylnym siedzeniu? - Paweł odwrócił się i upewnił się, że ona tam jest. - Ile razy ci mówiłem, że prochów nie wozi się w samochodzie?!
- Wyluzuj, człowieku! Miałem plan, że jak zajadę do ciebie to od razu zabunkruje towar w bagażniku! Coś ty taki nerwowy?
- Awansowaliśmy dzisiaj. 2:1 do przodu.
- Hah, to super! - Żarówa przybił piątkę z Pawłem. Ten ani na chwilę nie zmienił swojego posępnego wyrazu twarzy.
- To czego się tak kwasisz? Matka znowu ciągnie?
- Czwarty dzień. Ale to też nie o to chodzi. Ścisz tą pieprzoną muzykę!
Żarówa natychmiast wyciszył klubowe brzmienia.
- Chcą mnie do młodej drużyny Widzewa. Poważna sprawa. Chyba za poważna.
- To chyba ty brałeś coś z walizki na tylnym siedzeniu! Człowieku to chyba najlepsze chwile w twoim życiu. Wyglądasz gorzej od skazanego na śmierć. Co się dzieje?
- To właśnie przez towar na tylnym siedzeniu. Tym co on symbolizuje.
- Nie rozumiem - stwierdził Żarówa i wyłączył zupełnie radio. Zgasił silnik samochodu i zaparł się plecami o boczną szybę. Wertował spojrzeniem tył głowy Kopniaka, bo ten mówił do okna.
- Przez te prochy będę miał kiedyś przejebane. TAKA JEST PRAWDA. Im wyżej będę się piął tym bardziej będą mi się przyglądać. I na pewno ktoś wygrzebie z mojej przeszłości, że handlowałem amfetaminą po całym województwie, bo jako piłkarz trochę podróżowałem.
- Pomyśl przez chwilę, czy źle ci z tym?
- Myślę już od kilku godzin, i uwierz mi, kurwa mać, że nic lepszego i bardziej prawdziwego nie wymyślę. To się wymknęło spod kontroli. Kontaktujemy się z bandytami, który nie znamy. Mogę się spalić na wszystkich życiowych frontach. Gra, w którą gram, może się zakończyć.
- Powiedz mi, tylko szczerze, ile kasy dzięki naszej współpracy zarobiłeś? Hę, powiedz mi, jesteśmy przyjaciółmi. ILE?
Kopniak ukrył twarz w dłoniach i po namyśle odrzekł:
- 17000 tysięcy.
- 17000 tysięcy? 70 procent ludzi z tego miasteczka nigdy tyle nie zobaczy na oczy. Jesteś bogatszy od swojej matki. Człowieku.
- Łukasz, ostatni raz z tobą to załatwiam. Dzielimy się na pół, jak zwykle i koniec interesu. Muszę to jak najszybciej zakończyć.
- I z czego będziesz żył? Będziesz z tym gamoniem Tyczką handlował porem na rynku? Oszalałeś? Zapewnij sobie godny byt, należy ci się to. Przecież nie kradniesz.
- Odpalaj silnik. Jedziemy.
- Nie ma o czym dyskutować? - zapytał bezsilnie Żarówa.
- Nie. Wrzuć walizkę do bagażnika.
- Nie możesz tak po prostu odejść. Z tego interesu się nie wychodzi. Chyba, że ktoś wyciągnie cię siłą - podsumował Łukasz i wysiadł z auta. Bocznymi drzwiami wyjął teczkę i cisnął ją do bagażnika. Paweł uchylił okno, bo szyby zaparowały od ich oddechów.
W drodze do Łodzi rozpadał się lekki deszcz. Wycieraczki w Fordzie leniwie zbierały wodę i równomiernie oczyszczały szybę. Muzyka grała ciszej niż zwykle, grała tak cichutko, że mogli teraz słyszeć swoje myśli nawzajem. Gdyby mogli to zrobić, rzuciliby się sobie do gardeł i tym samym zjechali nie chybnie pod pędzącego z naprzeciwka tira. Zamiast tego siedzieli usztywnieni w swoich fotelach mając przed swoimi oczami szybę gładzoną przez czarne wycieraczki.
Dopiero tuż przed samym wjazdem do miasta Łukasz odezwał się.
- Mamy być tam na dwudziestą. Jest dziewiętnasta czterdzieści. Św. Jerzego jest w centrum, w pobliżu Manufaktury. O tej porze będziemy tam jakieś dziesięć minut przed czasem.
- Wiktor lubi być pierwszy i obstawić teren. Poczekamy do 20:00 od strony Legionów, tam w tej ślepej uliczce.
- Paweł, daj spokój. Planuję się coś na prawdę sporego, coś większego niż te pół kilo w bagażniku.
- Jeszcze raz o tym wspomnisz, wysiądę na czerwonym. Wytłumaczysz się Wiktorowi? - spytał retorycznie Kopniak
- Pogadamy po robocie.
- Nie mam zamiaru już o tym z tobą gadać.
Toczyli się przez miasto nie forsując prędkości. Po ustawieniu się w ślepej uliczce zostało im jeszcze dwanaście minut. Paweł wyszedł i rozejrzał się po okolicy. Deszcz tylko kropił, ale utworzyły się kałuże w których odbijało się pomarańczowe światło ulicznych latarni. Mignęły dwa oświetlone tramwaje, przejechało kilka samochodów, w oddali jakiś facet nawoływał psa. Łukasz bawił się radiem przeskakując kolejne piosenki. Drzwi miał uchylone i jedną nogę wystawioną na zawilgoconą trylinkę pamiętającą jeszcze czasy głębokiego komunizmu.
Chłodne powietrze wieczora koiło trochę niepokój Pawła. Nie zamartwiał się transakcją, bo to przecież kolejna z wielu do tej pory. Martwił się sobotą i wszystkim tym co nastąpi po niej. Wyłączył się tak bardzo ze doczesności, że ocuciło go dopiero klaśnięcie Łukasza.
- Kiker, co jest z tobą do cholery. Jedziemy. Dwudziesta!
Dojechali pod budynek pod adresem św. Jerzego 11/13 nie wrzucając nawet trzeciego biegu. Zaparkowali przy kościele garnizonowym. Nie opodal mieścił się hotel dla żołnierzy. Najciemniej zawsze jest pod latarnią.
Weszli przez szeroko otwartą, pordzewiałą bramę. Rozpadające się drewniane drzwi do budynku otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Kopniak mimowolnie trzasnął nimi mocno i głuchy huk wypełnij, pusty już o tej godzinie, budynek szkoły. Zgodnie z umową wdrapali się na drugie piętro do największej sali numer 216. Ku ich zdziwieniu zastali tylko zapalone wewnątrz światło. Wszystkie krzesła były dokładnie po podsuwane pod drewniane blaty ławek. Tablicę starannie wytarto i była tak czysta jak by zjechała dopiero z taśmy produkcyjnej.
- Dziwne - powiedział Łukasz wytłumionym głosem.
- Podejrzane, raczej - stwierdził Paweł.
Stali i rozglądali się po pustej sali nie wiedząc, co mają dalej robić. Krople deszczu osiadały na pozamykanych oknach.
- Sprawdźmy niżej. Na pewno miało być 216? Dobrze zrozumiałeś? - dopytywał Paweł.
- Jasne, przecież zawsze się tutaj spotykaliśmy. Miało być tak, jak zwykle. Bez zmian.
Zeszli na pierwsze piętro na którym znajdował się dziekanat . Drzwi prowadzące na korytarz były zamknięte. Otwarte były jedynie drzwi do toalety, a tuż obok nich stał automat z zimnymi napojami.
Na parterze paliło się jedynie lampa jarzeniowa oświetlająca korytarz. Wszystkie drzwi prowadzące do sal były pozamykane. Szarpali za wszystkie klamki, ale te nie reagowały.
- Co tu jest, kurwa, grane? - irytował się coraz bardziej Paweł.
- Nie mam pojęcia. Wracajmy do samochodu. Zadzwonimy stamtąd do Wiktora. Nie podoba mi się to.
Kopniak miał już ruszyć za Żarówą do wyjścia, ale jego uwagę przykuło zejście do najniższego poziomu budynku, gdzie znajdował się bufet i pokój nauczycielski oraz kilka innych pomieszczeń.
- Ej, może sprawdźmy jeszcze na dole, co? - zaproponował.
- Daj spokój, przecież gdyby ktoś tu był, to byśmy już o tym wiedzieli. Włóczymy się bez celu. Wychodzimy - Żarówa zaciągnął kaptur na głowę i pociągnął za klamkę drzwi. Stanął oko w oko z mężczyzną po czterdziestce, wpatrującego się w niego przez wilgotne szkła okularów. Oboje zamarli, ale to mężczyzna pierwszy ochłonął i wycelował w niego pistolet.
- Policja! Kładź się na ziemie! Już! - ryknął i w mgnieniu oka za jego plecami znalazło się kilku innych funkcjonariuszy. Wszyscy celowali w Łukasza z broni i oświetlali jego twarz latarkami. Zacisnął kurczowo dłoń na walizce i zrobił to, co pierwsze przyszło mu na myśl - zdzielił nią z całej siły policjanta w okularach i zatrzasnął drzwi, jednocześnie rzucając się do ucieczki.
- Kiker, wiejemy! - krzyknął ile miał sił w gardle i ocucił tym samym zahipnotyzowanego całą sytuacją Pawła.
Kilka policyjnych kul przeszyło wejściowe drzwi. Obaj wbiegli na schody i otworzyli okno na półpiętrze. Paweł pierwszy wdrapał się na parapet. Nie odwrócił się, gdy usłyszał jak drzwi wyłamują się z trzaskiem. Skoczył i wylądował na miękkiej i mokrej ziemi.
- Łap towar, Paweł! - Łukasz rzucił mu walizkę i stanął w oknie. Kiker chwycił ją, po czym usłyszał wystrzał, potem stęknięcie Żarówy. Sekundę później jego ciało bezwładnie wylądowało obok zszokowanego Pawła.
- Żarówa, wstawaj do cholery! - jęknął błagalnie, ale jego kumpel milczał. Poderwał się do dzikiego biegu i wyskoczył na ulicę. Oświetlany światłem latarni biegł, ile miał sił w nogach. Słyszał krzyki za sobą:
- Stój gnoju! Zastrzelę cię!
Kule świsnęły obok niego, ale żadna nie wyrządziła mu krzywdy. Zniknął za rogiem kamienicy przeznaczonej do rozbiórki i stracili go z oczu. Gdyby mierzono mu czas, pobiłby na pewno kilka rekordów - w szybkości biegu, w ilości uderzeń serca na minutę i ilości myśli, jakie zrodzić mógł jeden umysł. Po jakiś dwustu metrach odbiło na lewo i minął zdewastowaną ruderę z której jakiś zapuszczony facet wyjrzał, kiedy usłyszał jego szaleńczy bieg. Zbiegł z niedużej górki wprost na teren w kształcie piłkarskiego stadionu wypełnionego po brzegi ciemnością. Widział, jak trzy metrowe wały porośniętej gęstą trawą ziemi majaczą na horyzoncie. Drobne kamienie, tworzące podłoże, uciekały spod jego stóp. Kierował się instynktownie na przerwę między wałami, która tworzył swego rodzaju furtkę. Widział już wyraźnie oświetloną intensywnym światłem Manufakturę. Nie tracił tempa. Ani razu nie spojrzał przez ramię. Wiedział, że nie może się zatrzymać. Walizka ciążyła mu. Po cholerę w ogóle tachał ją ze sobą? Przebiegł przez ulicę i wrzucił ją do kosza stojącego przy schodach prowadzących na parking. Kilka osób tam spacerowało, samochody wjeżdżały i wyjeżdżały. Ciut zwolnił, żeby nie budzić podejrzeń i nie skupiać na sobie niepotrzebnej uwagi. Buty miał mokre, a twarz zlaną potem i zwilżoną deszczem. Przetarł ją rękawem bluzy i wszedł przez automatyczne drzwi do Leroy Merlin.
Ochroniarz na bramce zajęty był rozmową ze swoim znajomym. Nawet na niego nie spojrzał. Ludzie snuli się między regałami. Szturchali się koszykami i wpadali na siebie nie mając zamiaru przepraszać. Ochroniarz przy drugim wejściu był trochę bardziej czujny niż jego kolega i badawczo przyglądał się Pawłowi, ale nie odezwał się ani słowem.
Kopniak nie niepokojony wszedł na ruchomą rampę prowadzącą na pierwsze piętro, gdzie znajdował się hipermarket oraz wyjście na parking.
Wszystkie kasy pracowały pełną parą, a i tak tworzyły się gigantyczne kolejki. Kasjerki przesuwały kody kreskowe nad czytnikami, przez co z całego szpaleru kas wydostawały się charakterystyczne piknięcia mogące doprowadzić człowieka do obłędu. Klienci przebierali nogami czekając na swoją kolej, a obsłużeni już szczęśliwcy pakowali swoje zakupy do solidnych toreb, własnych, nie tych gównianych, które podawano przy kasie.
Paweł spokojnym krokiem mijał kolejne anonimowe dla niego postacie i bez mrugnięcia okiem minął szczupłego ochroniarza stojącego przy wejściu do marketu. Ubrany on był w służbowe, szare spodnie w kant i granatową marynarkę. Na stopach miał popękane buty sportowe i wyglądał, jakby w trybie pilnym został ściągnięty do pracy wprost z meczu piłki halowej.
Wyszedł na zadaszony taras, gdzie kilkoro ludzi popalało papierosy i prowadziło ze sobą luźne konwersacje. Od razu rzuciły mu się w oczy niebieskie światła radiowozów jadących ulicą Drewnowską. Jechały powoli z wyłączoną syreną. Postanowił nie zjeżdżać rampą dla wózku, tylko zejść po schodach i przebić niepostrzeżenie przez parking. Stało na nim kilkadziesiąt, może nawet ponad setka samochodów i jeszcze na tarasie obrał sobie trasę ucieczki. Postanowił ruszyć prosto na Drewnowską, bo liczył, że dopiero co patrolowana, może mieć kilkuminutowe okno, dzięki któremu uda mu się przedostać dalej w kierunku ulic Zgierskiej i Wojska Polskiego.
Zszedł powoli ze schodów i rozejrzał się w obu kierunkach. Z lewej strony nie widział nic poza ludźmi pchającymi wózki na zakupy i samochodami kluczącymi w poszukiwaniu wolnego miejsca do zaparkowania. Z prawej dostrzegł dwa radiowozy wjeżdżające na główny rynek i kilku policjantów rozmawiających z przypadkowymi ludźmi. Nie miał czasu do stracenia. Oświetlaną parkingowymi latarniami twarz ukrył w cieniu kaptura. Przechodził między samochodami patrząc tylko przed siebie.
Nie powstrzymał go pisk opon, kilkanaście metrów od niego. Szedł dalej. Usłyszał otwierające się drzwi. Odbił bardziej na lewo, w kierunku skrzyżowania.
- Stój, bo strzelam! - krzyknął potężnie jakiś gliniarz.
Paweł zaczął biec. Przychylił się nieco, żeby uniemożliwić trafienie. Przemykał między samochodami. Słyszał, że radiowóz rusza. Kierowca włączył kogut. Rozległ się strzał przeszywający niebo.
Kątem oka zauważył, że rozpędzony radiowóz chce przeciąć mu drogę. Gliniarz gotowy go zastrzelić był tuż za jego plecami. Mógł próbować się ratować tylko w jeden sposób. Wskoczył na maskę stojącego obok samochodu zaczął przeskakiwać jak żaba z jednej maski na drugą. Robił to najszybciej jak mógł, ale gliniarz miał swój dzień. Krzyknął jeszcze raz i kilka sekund później kula wbiła się w ciało Pawła i rozpaliła lewą stronę jego klatki piersiowej. Runął na zwilżoną deszczem brukową kostkę tuż pod koła goniącego go na wstecznym biegu radiowozu. Kierowca wyhamował w ostatniej chwili.
Bramkarz wił się w konwulsjach a z jego ust popłynęła krew. Młody policjant przed trzydziestką wysiadł z auta i popatrzył nieśmiało na niego. Litość skręcała jego twarz.
Gliniarz, który do niego strzelał, rozkazał młodemu wezwać pogotowie. Pochylił się nad Pawłem.
- Czemuś się nie zatrzymał?! - spytał łagodnie, ale i tak nie dał rady zamaskować swojej wściekłości i kipiącej bezradności. - To nie powinno się tak skończyć!
Ból przeszywał ciało Pawła. Deszcz zalewał twarz, a białe światło latarni oślepiało go. Czuł, że tworzy się pomost. Próbował złapać choć malutki haust powietrza, ale nie dawał rady.
- To... się musiało... tak skończyć - wypuścił po raz ostatni powietrze i przylgnął polikiem do zimnej, brukowej kostki.
Gliniarz ściągnął swoją kurtkę i przesłonił nią głowę Pawła. Słychać był nadjeżdżającą karetkę. Podszedł do stojącego przy radiowozie młodego policjanta. Był rozbity.
- Powiedz mi, czemu, kurwa mać, dzieciaki nie zajmą się uprawianiem sportu, tylko biorą się za handel prochami? - spytał gliniarz tonem przepełnionym żalem i bezradnością. Zapalił papierosa i wypełnił dymem swoje płuca.
oceny: bardzo dobre / znakomite
oceny: dobre / dobre
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre
Ja dostrzegłem braku około siedmiu przecinków, kilka literówek, "zjedzonych" liter. Polecam.