Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2022-12-27 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 508 |
Były trzy. Ukryte wśród drzew, przeważnie sosen, przeszkadzały mi w marszrucie, niepokoiły natłokiem przykrych wrażeń. Przechodziłem tamtędy co dnia. Skracałem sobie drogę do pracy. Szedłem wzdłuż krwistego muru, ceglaną wyrwą między schowkami na pogmatwane cierpienia. Myliłem krok, a zdezorientowane nogi niosły mnie po ścieżkach, tłukły się, nerwowo obijały jedna o drugą, dygotały. Miałem w nich mrowienie, osobliwe napięcia, ale co tam! starałem się być ponad te odczucia. Usiłowałem nie frasować się dołującymi widokami, zachowywać, jak gdyby nigdy nic się nie stało, obojętnie, ignorując fakt, że pada, zacina, siecze ukośnymi igłami, a ja wytrwale brnę pod oszalały, wiejący zewsząd wiatr.
Kiedy mijałem owe pawilony i przelotnie, z dyskretną ciekawością spoglądałem na snujących się, tamtejszych ludzi, wydawało mi się, a przynajmniej odnosiłem wrażenie, że umieszczono ich tu wbrew woli. Uzależnieni od tak wielu zmysłowych czynników, bali się istnieć poza ogrodzeniem, żyć po swojemu, postępować nietuzinkowo. Pospolicie dla pozostałych, dla siebie zaś w sposób najzupełniej normalny. Bali się mieć własne zdania, wyrażać nieuzgodnione poglądy, utrzymywać cokolwiek odrębnego od egzystencjalnych prawideł dopuszczalnych na zewnątrz. Toteż, gdy odwzajemniali mój wzrok, patrzyli na mnie spode łba. Patrzyli kosym, nieufnym okiem, zadając mi nieme pytania: ktoś ty, skąd i z czym do nas przychodzisz?
Trzymali się razem, gdyż tylko we własnym sosie potrafili zachowywać się naturalnie. Opieczętowani urzędowym współczuciem, zmuszeni byli przejawiać inteligencję dostosowaną do sytuacji, w której przyszło im tkwić. By się `jakoś urządzić` w swojej odmienności, by nie zrobić sobie wrogów z pielęgniarzy, nauczyli się udawać, wyolbrzymiać, podkolorowywać własne martyrologie, manifestować, że są chorzy bardziej niż inni; wyjątkowi w każdym calu, jedyni w swoim rodzaju.
Lecz ich niepowtarzalność była dla opiekunów, złudzeniem, ekranem, ochroną przed atakiem zewnętrznego życia; na próżno męczyli się własną wzniosłością. Mimo to potrzebowali natychmiastowej wiary, że nie cierpią bez celu. Nie chcieli wejść w kolejne uzależnienia, doznawać fatalnych wdepnięć z deszczu pod rynnę, popadać w ucieczki przed opieką ludzi, którzy wiedzieli lepiej od nich, co im jest potrzebne do szczęścia.
Otaczało ich schematyczne moralizatorstwo; byli pod presją przewrażliwionego humanitaryzmu: to wam wolno, tego zaś nie. Brali więc udział w wyścigu zbawiennych rad. Rad często wykluczających się. Nierzadko słusznych na niby. A klęska takiej narzuconej i arbitralnej, lecz z pozoru zdroworozsądkowej pomocy, wpędzała ich w płaczliwą bezradność. W krępującą niemoc pokonywania biologicznych barier.
*
Pierwszy, największy, bo liczący dwieście zarejestrowanych piżam, mieścił nieuleczalnych, którym ani pomóc, ani zaszkodzić już się nie mogło. Był zatem traktowany jak oddział dla upierdliwych. Jeśli gdzie indziej przydarzały się nieoczekiwane ulgi, odprężenia, poluzowania cierpień i starano się zachować erzace opieki, to tu, w miejscu daremnej nadziei, nie krępowano się: nie leczono, nie pielęgnowano ich. Pozostawiano ich samopas, gdyż wychodzono z założenia, że po co umarłym bulion.
Traktowani więc z demonstracyjnym dystansem, nie mieli innych praw poza prawem do rozkładu. Kończyli w nim swój bieg i doczekiwali biologicznego przeznaczenia: żałobnych wieńców i pogrzebowych sloganów.
Znalezienia się w nim, bano się więcej, niż kostnicy, bo dogorywało się tam szybko. Jego pomieszczenia były zachwaszczone figurami bezskutecznie domagającymi się troskliwości. Starcami o nieostrej płci. Ludźmi, którzy tkwili w egzotycznym świecie przeszłych lat.
Wobec urządzeń zwanych ludźmi stosowano zazwyczaj metody przypadkowe, zalatujące radykalizmem i niesprawdzonym eksperymentowaniem. Imano się leczniczych technik opartych na fantazji. Owe destrukcyjne procedury przynosiły ten skutek, że ludzie nim poddawani, zapadali w jeszcze większe odrętwienie, w stupor gwarantujący personelowi szampański brak alarmów, sygnalizacyjnych lampek i dzwonków zanieczyszczających spokój panujący w pielęgniarskiej stróżówce.
Z drugiego, tuż pod lasem, wypływały nieokreślone pomruki skrzeczących z uciechy, pełnoletnich wariatów o twarzach dzieci; niesymetryczne i roztrzęsione kadłuby krasnali z gigantycznymi głowami lalek. Przechodząc obok, zastanawiałem się, czym jest ciągłe tworzenie psychiatrycznych klasztorów i jaką przedstawiają wartość dla świata. Dla świata normalnej części społeczeństwa. Dla świata zajętego niepowstrzymanym rozwojem, mnożeniem i udoskonalaniem technik zbrodni, a nie sposobami skracania ludzkich udręk.
Dotarło wtedy do mnie, że to, co zwykło się powszechnie uważać za szaleństwo, niestereotypowość, odmienność psychiki, jest tylko odwróceniem perspektyw, bo to nie ludzie zwariowali, ale świat ukształtował ich takimi; przedłużył im egzystencję nie zmieniając jej jakości.
Poruszani odrębnymi emocjami, byli głusi na perswazję jakichkolwiek argumentów. Bo nie wszyscy tu zgromadzeni znajdowali się po właściwej stronie barykady: jeszcze nie wymyślono specjalnej przegródki dla szlachetnych. Mylny jest pogląd, że każdy zdrowy, to drań, a chory namaszczony jest subtelnością.
Schorzały instrument poznania buduje rzekomo prawidłowy, lecz w istocie paranoidalny zestaw tłumaczeń, które niczego nie tłumaczą. Natomiast egoistyczny brak wyobraźni, przewidywania i niezakłamanej chęci na zastanowienie, pomaga ludziom zdrowym w spontanicznym chodzeniu po ziemi: nie widzą czyhających na nich przeszkód. Omijają je automatycznie: nie zdając sobie sprawy z ich istnienia. Jeśli nawet bujają w niebieskich obłokach, to w każdej dowolnej chwili mogą się od nich oderwać, wejść na chodnik i być tam, gdzie chcą. A o chorych można powiedzieć, że takie `bujanie w obłokach` jest ich naturalnym środowiskiem, gdyż nie mają innego. Z konieczności zatem pozostają w zawieszeniu między wyobraźnią, a realizmem. Między faktem, a konfabulacją.
Dla nich nie istnieje zwyczajny chodnik. Istnieje za to koszmarny zbiór czyhających pułapek, zagrożeń i ewentualnych upadków. Zamiast kroczenia po chodniku i omijania przeszkód, mają swój arkadyjski świat nieograniczonej fantazji. Podczas gdy fizyczne cele są dla nich nieosiągalne, to czynności duchowe zastępują im funkcję ruchu; w niektórych ludziach ograniczenia fizyczne uaktywniają psychiczne możliwości.
Jednakże nie każde chrome ciało gwarantuje duchowy rozkwit. Przeciwnie: pod naporem zachodzących wydarzeń, broniący się przed ich opresyjnymi skutkami, walczący z nimi człowiek, nie mogąc ich przemóc, ulega im, stając się manekinem pełnym zawiści i goryczy.
A choć cechy te są widoczne od razu (chaotyczne gesty, skandowana mowa, niezborne drżenia rąk lub skokowe ruchy zwyrodniałego ciała), stara się zaprzeczyć, że w nim są. W głębi ducha jednak wie, że pragnąc uchodzić za zdrowego, jest śmieszny, bo wszystkie jego usiłowania są to tylko maski, chwyty, rozpaczliwe próby utrzymania się na powierzchni, gdyż szlachetne lub gorzkie obrazy życia, jakimi dysponował dotychczas, już nie istnieją naprawdę.
W trzecim, stojącym na uboczu, w kameralnym i niemal przytulnym prosektorium, panował wszechobecny, zawiesisty mrok. Prosto w lodówkowe objęcia, wehikułem zakłócającym ciszę nocy, wjeżdżały truchła byłych żyjących. Metodycznie, wiosną lub jesienią, w czas intensywnych amplitud ciśnienia, zwiększało zaplanowane obroty.
Do wnętrz pensjonariuszy wchodziła majestatyczna cisza, przenikała je i zostawiała na ich twarzach nieustannie nabożny, niewyraźny grymas zakłopotania. Powoli, niby welon z poświaty ciemniejącej jasności, wyciekał, niknął, zamierał i przekształcał się w gigantyczną falę lęku.
Śmierć, o której nie mówiło się tu na głos, która jednak była ich wiernym cieniem, należała do krainy przemilczeń, do strefy tabu. Łudzili się, że jest związana z innymi, spotka innych, że są nieśmiertelni, że mają licencję na wieczność, trwałość i niezmienność, a to, co nazywa się przechodzeniem do niebytu, ich nie dotyczy.
Ból, strach i niepokój, świdrująca świadomość odchodzenia, oddalania się od innych, a także od swojej niepoczytalności, poczynały zataczać coraz ciaśniejsze kręgi. Zobaczyłem wtedy, jak ich problemy zmieniają się w konstatację: „i nas to czeka!”