Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-03-11 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3389 |
Tryzub i hackenkreutz
Gdy latem roku 1941 na Wołyń wkraczają Niemcy, na opłotkach prawie każdej ukraińskiej wsi czekają na nich kolorowe bramy triumfalne z napisami „SERDECZNIE WITAMY”, „CHWAŁA WIELKIEJ RZESZY I UKRAINIE”, „CHWAŁA DZIELNEJ ARMII NIEMIECKIEJ” i innymi o podobnej treści i stylu. Bramy przystrojone są kwiatami oraz żółto-czarno-czerwonymi flagami niemieckimi i niebiesko-żółtymi ukraińskimi. Delegacje mężczyzn i kobiet w ludowych, kolorowych strojach witają ich wielkimi bukietami kwiatów, przyjaznymi, braterskimi uściskami oraz chlebem i solą. Uśmiechy witających ich gospodarzy, w których pobłyskują złote zęby bogatszych mieszkańców, rozbudzają w niejednym z żołnierzy nadzieję na wielkie wojenne łupy, jakie tu na tej ziemi mlekiem, miodem i złotem płynącej na nich czekają. Przed domami wzdłuż drogi stoją cebrzyki ze schłodzonym kwasem chlebowym. Spragnieni żołnierze mogą ugasić pragnienie po trudach marszu i po raz pierwszy skosztować tego wschodniego napoju o specyficznym smaku. Często miejscowa orkiestra gra hymny – Horst Wessel Lied oraz Szczo ne wmerła Ukraina.
Z zachodu, przekraczając Bug, Turię, Stochod, Styr, Horyń i Słucz, w kierunku Dniepru z łoskotem żelaza ciągnie regularna, dobrze zorganizowana i przez to pewna swojej wyższości nawałnica. Tysiące ludzkich automatów w dopasowanych, jakby dla każdego szytych na miarę mundurach, wygolonych, wyprasowanych, sztywnych, pachnących mydłem i wodą kolońską - jakbyśmy dziś powiedzieli - pełny szpan. Chwilami pokrzykują władczo: los! los! halt! halt! haende hoch! Achtung! Zza karabinów maszynowych trzykołowych motocykli, z wysokości burt ciężarówek i wieżyczek czołgów, ich oczy schowane pod sklepieniami hełmów patrzą z butą zmieszaną z pogardą na wyglądające nieśmiało zza opłotków i szyb małych okien twarze, grupki kobiet w chustach, bose dzieci, starców na tle drewnianych chat, krzywych płotów, umajonych malwami i owocami w ogrodach.
Uśmiechnięci, dzielni niemieccy żołnierze przejeżdżają lub maszerują pomiędzy szpalerem mieszkańców - mężczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy Ukraińcy co do jednej duszy wyszli przed płoty domów na pobocza głównej drogi, by zobaczyć i przywitać gości znad Renu. Od tej armii promieniuje i unosi się wkoło atmosfera sukcesu. Taka armia może tylko wygrywać i czyni to z jakąż lekkością! Ma się wrażenie, że dla takiej armii wojna, to jak spacerek po rozległych przestrzeniach pól.
Nikt nie został w chacie, nikogo nie zabrakło na głównym majdanie. Nawet ciężko chorzy podnieśli się z łóżek i wyglądają przez okna. Podniecone dzieci zadają starszym setki pytań i dzielą się z dorosłymi swoimi świeżymi, jakże żywymi uwagami. Ta ziemia widziała na przestrzeni setek lat setki cudów. Cudów, które ją już nieraz ratowały pośród krwi i ognia, które przetaczały się przez ten najpiękniejszy na świecie, hojny żywiołami i darami natury kraj. I oto jakby ziścił się kolejny cud na tej ziemi. Oto odległe od siebie o tysiące kilometrów dwie rzeki tak różnych kultur, Dniepr i Ren, jakby dziś zbliżyły się symbolicznie do siebie na wyciągnięcie ręki. I nie ma już między nimi miejsca dla „praklatych Lachów”, inaczej mówiąc - dla „ferfluchte Polen”(przeklętych Polaków).
Tylko niedobitki polskiej armii, maleńkie grupki żołnierzy, rannych, niedożywionych, zbolałych i wycieńczonych, gdzieś kryją się po lasach. Dla nich to już drugi, koszmarny rok pośród śmierci, bólu, samotności i beznadziei. Bo świeże, ledwo kilkudniowe niedobitki wojsk sowieckich, mają jeszcze w leśnych ostępach, w które się sołdaci zaszyli, sporo zapasów sił, uzbrojenia i żywności, ściągniętej jeszcze kilka dni temu przez czerwonych komisarzy z miejscowej ludności.
Wkrótce okazuje się, że w tym odwiecznie słowiańskim kraju, wiele rzeczy jest – „Nur fur deutsche”. - Tylko dla Niemców. Miejsca w tramwajach, pociągach, sklepy, restauracje, ławki w kościołach, nawet specjalne oddziały w więzieniach.
Czasami zdarza się, że ktoś stawia na ulicy jakiegoś miasta prowizoryczną szubienicę z napisem - Nur fur deutsche. Tylko dla Niemców.
Wtedy wśród Niemców panuje pełne napięcia poruszenie, niczym w zagrożonym mrowisku. Swoją wściekłość okupanci próbują rozładować, dokonując kolejnej zbrodni. Rozstrzeliwują niewinnych ludzi, aby zastraszyć lokalną społeczność.
Telefonistka z Dubna dzwoni do Krzemieńca.
- U was Niemcy już są?
- Na pewno jeszcze nie ma?
- No to czekajcie, bo u nas już są. To za jakąś godzinę będą i u was.
- Zdążycie jeszcze ukwiecić bramę powitalną, niech ją pop poświęci, trzeba ich przywitać chlebem i sino-żowtymi chorągiewkami
- Wreszcie nas wybawią od Lachów !
Za chwilę ta wiadomość niesie się po drutach do Szumska, z Szumska do Kątów, stamtąd dalej do Buderaża, Zdołbunowa, Równego, Ostroga i innych miejscowości.
Ktoś półgłosem wypowiada życzenie:
- Żeby tylko nie byli gorsi od Lachów.
Niemcy obiecują w ulotkach żołnierzom sowieckim, że ich wypuszczą na wolność, tylko mają oddać broń. Ale po kilku dniach wszystkich, którzy się w Kątach oddali w ich ręce, zabijają.
- Potem bulgoczą butnie - Gott mit uns - Bóg z nami.
Ojciec czasami wspominał także, co mówił wtedy wędrowny jasnowidz i poeta, którego nazywali Wołyńskim Eliaszem. Pamiętał, jak pewnego dnia Eliasz stał boso na śniegu, a było to mroźną zimą roku 1941, i mimo dotkliwego mrozu i śniegu, który wszystkim dawał się we znaki, Eliasz nogi miał ciepłe. Jednych błogosławił, innych przeklinał. Przepowiadał, co będzie:
- Oto zaczyna się dla wielu z Was droga krzyżowa! - wołał. Niektórzy czuli, jakby droga krzyżowa z pierwszych lat chrześcijaństwa miała powtórzyć się po dwóch tysiącach lat, właśnie w tych stronach, na Wołyniu. Przez czas świąt Wielkanocnych roku czterdziestego trzeciego, o niczym innym się nie mówiło, wspominając przepowiednię Eliasza sprzed dwóch lat..
- Coś czuję, że to tutaj nasze ostatnie święta. Kto wie, gdzie następne spędzimy, jeśli przeżyjemy – mówili niektórzy.
A gdy Olgierd miał kilkanaście lat, ojciec opowiadał to jemu.
- I wiesz Olgierd, co się stało? Kolega z wojska zabił kolegę z wojska, sołtys jednej wsi, zabił sołtysa sąsiedniej wsi, swego kolegę. Mordowali wszystkich Polaków, których zdołali dosięgnąć. Nie oszczędzili nawet dzieci, starców, inwalidów i kobiet.
- Nas Bóg jakoś wtedy ostrzegł, dzięki temu przeżyliśmy. A dziadkowi się nie udało. Ale on nie chciał nigdzie uciekać.
- Nie tylko sąsiad zabijał sąsiada, kum zabijał kuma, ale także krewny zabijał krewnego, przyjaciel zabijał przyjaciela. Gorzej. Mąż zabijał żonę, żona męża, dziecko zabijało matkę lub ojca. Zadbała o to Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów, organizując Ukraińską Powstańczą Armię.
"Ah, Ukrainy nie będzie" (Juliusz Słowacki: "Sen srebrny Salomei"), gdzie z Gruszczyńskimi uczyniono podobnie :(
oceny: bezbłędne / znakomite
"Jeno wyjmij mi z mych oczu szkło bolesne tamtych dni..."